Nie wierzę w senniki i horoskopy, ale... Ten sen był wyjątkowy. Szłam z jakąś drugą bliską mi osobą pod górkę. To nie była skalista góra jak w Tatrach, raczej Bieszczady. Nie widziałam twarzy towarzyszącej mi osoby, ale czułam, że to kobieta. Lekko zmęczone weszłyśmy na szczyt wzgórza i zatrzymałyśmy się, żeby odpocząć. Zobaczyłyśmy przed sobą rozległą zieloną dolinę. Słońce zachodziło w odcieniach malinowych, co ostatnimi czasy często się zdarza, więc myślę, że przekopiowałam autentyczny niedawno widziany zachód słońca do sennej rzeczywistości, chociaż na dobrą sprawę skąd mogę wiedzieć, która z tych rzeczywistości jest tą prawdziwą? Kto śni o kim i czy w ogóle ktokolwiek śni? Może rzeczywistości równoległe przenikają się, przerastają jedna drugą, a rozmaitość warstw i gęstości energetycznych sprawia, że nie wchodzą ze sobą w kolizje, tylko czasem zdarzają się jakieś przecieki - jak w tym śnie? Może po prostu wpadłam w inny tunel czasoprzestrzeni, w inną lokację, w której spotkałam tamtą alternatywną siebie i to z nią szłam pod górkę? Ad rem, żeby nie ugrzęznąć w pokręconych dygresjach... Na ogromnej zielonej przestrzeni dostrzegłam jakieś ciemniejsze kształty, które sobie wyostrzyłam jakimś tajemniczym pokrętłem do regulacji ostrości jak w obiektywie aparatu fotograficznego i okazało się, że to są konie. Przepiękne, dorodne, połyskujące w zachodzącym słońcu konie. Całe stado! Na ten widok zamarłam z zachwytu i skupiłam się na obserwacji zwierząt. Niektóre z nich skubały trawę, inne podskakiwały i bawiły się ze sobą. Najbardziej utkwił mi w pamięci jeden z nich. Był gniady z czarnym ogonem i pomyślałam, że to musi być ten sam Mustang, którego Niegrzeczna Dziewczynka ileś lat temu spotkała w Dolinie Mgieł i któremu pozwoliła odejść, bo przecież żaden Dziki Mustang nie zniesie lassa na szyi, więc szkoda energii na oswajanie, znacznie lepiej po prostu sobie żyć wąchając szarlotkę i głaszcząc psa. :)
Po tym snie obudziłam się podekscytowana ze świadomością, że konie reprezentowały moją moc, z którą właśnie udało mi się nawiązać kontakt. Dziwne to uczucie. Doznanie jakiegoś spokojnego żaru, pełni a jednocześnie pewności, że...? Że się znalazło? Że Się dotarło do źródła? Że właściwie co?? Że nie wiem dokładnie co, ale jest ogromnie przyjemne i energetyczne, więc próbuję nie tracić z tym łączności. Codziennie czuję obecność mojego ''mustanga", który próbuje brykać wesoło, wyśpiewuje arie operowe przy gotowaniu, podskakuje na spacerze z psem, uprzednio dyskretnie się obejrzawszy, czy aby nikt nie widzi, żeby do wariatkowa nie zamknęli. Swoją drogą czemuż to człowiek ponury i zgnębiony mieści się w normie i nikt takiego nie podejrzewa o chorobę umysłową, a ktoś podskakujący bywa czujnie obserwowany i posądzany o brak piątej klepki? I czemu tych klepek jest akurat pięć a nie dajmy na to osiem czy dwanaście? O i takie mam dylematy ostatnimi czasy.
Z innej beczki: obejrzałam ,,Pod mocnym aniołem" Smarzowskiego i po raz kolejny stwierdziłam, że polska kinematografia jest na świetnym poziomie, zwłaszcza jeśli chodzi o aktorów. Kinga Preis zagrała znakomicie, zresztą nie tylko ona. Jednak proza Jerzego Pilcha, której film jest ekranizacją, nie ma tej siły rażenia, co obraz. Po takim filmie ma się ochotę na komedie romantyczne. :)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz