środa, 15 stycznia 2025

Ciąg dalszy perypetii z koleżanką...

 


Jedziemy z tym koksem, w końcu po to mam blog, żeby się wygadać, a przeczyta lub nie przeczyta ten kto zechce i dlatego od razu w tytule sygnalizuję, o czym będzie. A więc było tak. W poniedziałek miałam od niej w sumie kilka smsów i 4 telefony, które dość szybko kończyłam z braku cierpliwości. Bardzo kulturalnie i na ile mogłam bez zniecierpliwienia, ale jednak dość szybko. Ostatni telefon wypadł w czasie, gdy był u mnie kuzyn z synem, więc tym szybciej zakończyłam, mówiąc: ,,przepraszam, nie mogę rozmawiać, bo mam gości i chcę się zająć nimi". 

Cały wtorek cisza z obu stron i moje rozkminy, jak tym pokierować dalej. Dzisiaj byłam już na tyle spokojna, żeby zadzwonić i tym samym sama mieć z tym spokój i jej wyjaśnić, w czym problem. I udało mi się zachować dystans, mówić bez negatywnych emocji w tle, bo po prostu już mi przeszła złość, więc było ok. Nie dałam się zbić z tropu ani zdominować, powiedziałam, że potrzebuję więcej dystansu i czasu dla samej siebie. Słuchała i wyglądało na to, że rozumie, nie ma mi za złe. A między wierszami zdążyła mi powiedzieć łzawym głosem o tym, jak to ,,wczoraj po tym wszystkim wylądowała u psychologa" (w domyśle ,,po tym jak skończyłaś rozmowę").  Na co ja wydobyłam z siebie cały mój ciężko wypracowany podczas medytacji spokój i zapytałam tylko: 

- I co? Psycholog ci powiedział, co masz robić? 

Cisza. 

- Wiesz, co masz robić? Bo chyba po to byłaś u psychologa? - ponowiłam pytanie. 

- Tak, wiem, ale w tym problem, że ja tego nie robię i nie wiem, dlaczego. 

- No cóż. Sama siebie musisz o to zapytać, ja ci nie potrafię powiedzieć, przykro mi. Jeśli ty nie wiesz, to ja tym bardziej - odpowiedziałam. 

Reasumując jest dobrze, przynajmniej po mojej stronie, a w końcu o to chodziło, bo drugiej stronie i tak nie wyreguluję psychiki na tyle, żeby nie musiała lądować u psychologa z powodu zbyt krótkiej rozmowy telefonicznej. ;-) Stanęło na tym, że to ja się za jakiś czas odezwę, więc jest nadzieja, że będę miała jakąś kontrolę nad częstotliwością kontaktów. Nie wiem, co się dzieje z tą dziewczyną. Przecież nie padło z mojej strony nic przykrego pod jej adresem, nie zasugerowałam nijak, że mam jej coś za złe, że cokolwiek jej zarzucam. Wręcz przeciwnie! W kółko powtarzałam, że mam problem ze sobą, że to ja potrzebuję nabrać dystansu. Nie rozumiem, jak można ,,wylądować u psychologa" po tym, jak ktoś przerwał rozmowę  w sposób bardzo uprzejmy i bez agresji? O co kaman??

 W każdym razie na jakiś czas mam spokój od jej huśtawek emocjonalnych. Skoro trafiła do psychologa, to nie muszę być pogotowiem emocjonalnym kilka razy dziennie.

Relacje są jak pień tego drzewa na zdjęciu. Spróbuj wejść na czubek.  


Fot. z sieci

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Relacje



Dlaczego relacje są takie trudne, cholera jasna. Jakiś rok temu  zakumplowałam się z dziewczyną ( hmm, kobietą) w moim wieku, którą pamiętałam jeszcze ze studiów, ale była na innym kierunku, więc nie utrzymywałyśmy kontaktów. Teraz, po latach, jakoś się zgadałyśmy na parkingu pod hipermarketem. Ja wtedy planowałam rozwód, a ona była świeżo po rozwodzie, więc pojawił się wspólny temat. Jeden spacer, drugi spacer, kawka, herbatka, jakiś wspólny wyjazd to teatru, częste telefony no i w sumie można powiedzieć, że się ''zaprzyjaźniamy". Ale... coraz bardziej mi się tego wszystkiego odechciewa z racji jej zamiłowania do dramatów i nieszczęść, jakie ją - o dziwo, bo tylko ją - spotykają. Czasem mam wrażenie, że ona potrafi funkcjonować tylko w nieszczęściu. Jeśli tylko zaczyna brakować dramatów z własnego poletka, pojawiają się cudze rozwody, zdrady, defraudacje, oszustwa, przekręty, tragedie wszelkiego autoramentu i kalibru. Ona ma jakiś tajemniczy magnes, przyciągający wszelkie nieszczęścia. Moje próby przekierowania rozmowy na  jakieś inne tematy nie działają, więc coraz bardziej czuję, jak mnie zalewa fala zniechęcenia do kontaktów i zwyczajnie zaczynam mieć dość. Próby ograniczenia kontaktów w sposób delikatny są również nieskuteczne, bo już dziś z rana odebrałam dwa telefony i kilka SMS -ów. Oczywiście jest nowa sensacja:  Aga znalazła sobie jakiegoś Włocha i się rozwodzi! A ja Agę ledwie kojarzę i nawet nie mam potrzeby kojarzyć, ani wiedzieć, że sobie znalazła Włocha.  

Czy ja jestem nienormalna, że mnie nie interesuje cudze życie?? Mam własne i nim się zajmuję. 

Wiem, ona ma prawo być taka, jaka jest. Nic mi do tego jaka jest, bo to nie moja działka do uprawiania, tylko jej. Ale ja chyba też mam prawo do tego, żeby nie przyjmować na siebie cudzych - za przeproszeniem - pomyj. Pomyj gromadzonych skrupulatnie, kiszonych jak przypuszczam latami z braku słuchacza...

Czemu przegapiłam czerwone flagi i wplątałam się w taką relację? Nie pierwszy to raz, niestety... Chyba mi się uaktywniła rola Ratownika, bo gdy się spotkałyśmy po latach na tym parkingu, ona była po bardzo trudnym rozwodzie, a ja oczywiście pośpieszyłam z mentalnym wsparciem, co robię wręcz kompulsywnie. I jak teraz z tego wybrnąć? Nie wiem czy chcę całkowitego zerwania kontaktów, ale na pewno większego dystansu. W końcu nie mogę żyć cudzym życiem. Nie chcę być uwikłana nawet na odległość w cudze dramy. Ba! Zwłaszcza, na odległość, bo to są mentalne śmieci, skoro nawet danej osoby nie znam. No kurde! Frustracja. 

Jeśli przyłożyć do tego zasadę lustra, to co ono mi pokazuje? Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Póki co widzę tylko, że nie chcę tego w swoim życiu. Nie chcę dawać temu uwagi. 

środa, 8 stycznia 2025

Portret damy

 



Isabel jest młoda, piękna, inteligentna i przede wszystkim spragniona doświadczania życia całą sobą. Mieszka sama z nieliczną służbą w dużym, starym domu w Albany, który odziedziczyła po ojcu. Tam, schowaną w zaniedbanej bibliotece rodzinnej, siedzącą w ogromnym fotelu i zaczytaną, znajduje ją podstarzała ciotka, która postanawia zająć się bratanicą, zabierając ją na Stary Kontynent, aby dziewczyna zobaczyła trochę świata, nabrała poloru i być może poznała kogoś interesującego, kto zechce poślubić pannę ze skromnym posagiem. Ku wielkiemu zdziwieniu tym człowiekiem, po tygodniu znajomości,  okazuje się lord Warburton, właściciel ziemski, posiadacz ogromnej rodowej fortuny, któremu nie przeszkadza niska pozycja i brak majątku dziewczyny. Jeszcze większym szokiem jest odmowna odpowiedź Isabel, która uznaje, że woli zasmakować niezależności, najpierw poznać świat i życie, zanim się zwiąże węzłem małżeńskim, nakładającym na nią wiele obowiązków towarzyskich i społecznych, z racji wysokiej pozycji społecznej lorda. Wizja awansu towarzyskiego, społecznego i finansowego nie stanowi dla niej dostatecznej pokusy, aby się zrzec własnej niezależności i możliwości decydowania o tym, czemu pośwqięcać swój czas. Życie Isabel wskakuje na inne tory, gdy sama zostaje posiadaczką wielkiego majątku, zapisanego jej nieoczekiwanie przez stryja bankiera. Dziewczyna realizuje swoje wielkie marzenie o podróżach, ale już na początku tych peregrynacji poznaje człowieka niemajętnego, o wysmakowanym zmyśle estetycznym, kolekcjonera dzieł rzadkich i cennych Gilberta Osmonda. I od tej chwili zaczynają się dziać dziwne rzeczy.  W zasadzie od mniej więcej połowy książki to już jest portret nie tylko damy, ale też studium psychologiczne męskiego narcyzmu. Zjawisko znane współczesnej psychologii aż za dobrze, aczkolwiek autor Henry James go nie definiuje, co najprawdopodobniej wynika to z faktu, że w czasach, gdy powieść została napisana (1881 r.), psychologia raczkowała i ten termin z obecnymi konotacjami nawet nie istniał. Ciekawe jest, jak wnikliwej wiwisekcji poddał autor narcystyczną osobowość, podkreślając jej wysublimowane upodobania artystyczne i siłę oddziaływania, która potrafi swoimi manipulacjami zdominować nawet osobę o silnej osobowości, myślącą bardzo niezależnie.

 Większość tej prozy to partie wszechwiedzącego narratora, który analizuje stany psychiczne i sposób rozumowania postaci, uwzględniając najmniejsze drgnienia duszy. Nic dziwnego, że mi przypadła do gustu, albowiem nurzam się w psychologii i nie ukrywam, że coraz bardziej mnie wciąga.  Kiedyś może bym przez tę prozę nie przebrnęła, ale teraz czytałam z zainteresowaniem, bo mimochodem, przy okazji różnych swoich procesów autoterapeutycznych i poszukiwań zjawisko narcyzmu bliżej poznałam, więc już wiedziałam, z czym mam do czynienia. Otóż narcyzm to nie tylko ,,zakochanie we własnym odbiciu" i próżność związana z wyglądem czy charakterem, jak to się potocznie uważa. Narcyzm to poważne zaburzenie osobowości ( NPD), do którego dochodzi we wczesnym dzieciństwie i które może być w skrajnych przypadkach niebezpieczne dla otoczenia. Narcyzm to cały kompleks mechanizmów obronnych, które zostały wytworzone w celu przetrwania w zagrażającym środowisku rodzinnym. Dziecko, aby zyskać aprobatę matki, która dla niego jest jedyną gwarancją przeżycia, wykształca sztuczną osobowość całkowicie podporządkowaną jej oczekiwaniom często nierealnym. Takie dziecko, żeby nie zostać odrzuconym i przeżyć, samo odrzuca swoje prawdziwe ja i tworzy sztuczną personę, żeby zadowolić matkę. W dorosłym życiu ta sztuczna persona czy maska, służy mu do rozgrywania interakcji ze światem. Prawdziwe ja zostaje zniszczone, zepchnięte do podświadomości i zatrzymane w rozwoju na poziomie 2- 3 latka, a świat widzi tylko maskę. I  wtedy mamy do czynienia z ''dorosłym'' człowiekiem, często bardzo atrakcyjnym, kompetentnym, pewnym siebie i zdawać by się mogło dojrzałym emocjonalnie, ale pustym w środku. Kimś takim właśnie jest Gilbert Osmond, człowiek, który do perfekcji opanował sztukę uwodzenia. Dzięki swojej atrakcyjności fizycznej i intelektualnej ktoś taki robi partnerowi rollercoaster emocjonalny i mówiąc kolokwialnie takie pranie mózgu, którego ostatecznym celem jest przejęcie osobowości partnera. Narcyz czuje, że ma w środku dziurę i próbuje ją zapełniać energią pobieraną od drugiej osoby. Jak trudnym staje się przeciwnikiem przekonała się Isabel, która została osaczona i zawłaszczona do tego stopnia, że z kogoś pełnego  otwartości i zachwytu nad światem, przeobraża się w osobę pozbawioną energii, z podciętymi skrzydłami, zależną psychicznie i zwyczajnie nieszczęśliwą. Nie chcąc spojlerować  zakończenia nie zdradzam, powiem tylko, że decyzję Isabel bardzo sugestywnie pokazała w wersji filmowej Nicole Kidman, która wcieliła się w rolę tytułowej bohaterki i zagrała ją świetnie. Tak wyraziste a zarazem nienachalne pokazanie emocji samą twarzą, często w scenach bez słów, robi wrażenie i przykuwa do monitora. Wrażliwy odbiorca będzie z pewnością przeżywał to, co filmowa Isabel.  Natomiast rolę Gilberta Osmonda odtworzył nie kto inny jak sam John Malkowich, który w ,,Niebezpiecznych związkach" swoją grą pokazał takie niuanse, że rola Osmonda była jakby szyta na miarę jego talentu. Reżyserką filmu z 1996 roku jest Jane Campion, ta sama, która reżyserowała mój ukochany ,,Fortepian"  więc do obejrzenia zasiadłam z tym większym zaciekawieniem, zwłaszcza, że film odkryłam dopiero teraz, po tylu latach od jego powstania! I nie rozczarowałam się. Nie są to może te rejestry, jakie reżyserka osiągnęła w 3 lata wcześniejszym ,,Fortepianie", ale na pewno warto obejrzeć z zastrzeżeniem, że ani książka, ani film, nie są przeznaczone dla miłośników akcji, gdyż tam się co prawda dzieje bardzo dużo, ale głównie na planie wewnętrznym czyli w emocjach i psychice bohaterów. I to są te smaczki, które akurat ja lubię jako miłośniczka XIX - wiecznej prozy. 

A poza tym macham do Was skrzydłem i pozdrawiam w ten deszczowy i szary dzień. :) 

czwartek, 2 stycznia 2025

Kobieta przed lustrem


 


najpierw poprawia włosy

sprawdza czy nie ma siwych

zwilża językiem wargi

wtedy lekko lśnią


później wsłuchuje się w siebie

a gdy tam usłyszy syreni śpiew

tylko się uśmiecha


we wstecznym lusterku widzi swoje życie

złamane obcasy i przysięgi

nadzieje w stanie upadłości

niespodziewane zwycięstwa


myśli: co jeszcze warto?


płonąć jak cygaro w palcach mężczyzny

czy pościerać popiół?




Fot. z sieci


poniedziałek, 30 grudnia 2024

Fortepian 2025 ( Historie rodzinne cz. 15)

 

Ten film dosłownie wbił mnie w fotel, gdy go obejrzałam, chociaż tak naprawdę zrozumiałam jego przesłanie dopiero po długim czasie. Ale zanim zrozumiałam, wielokrotnie powracała do mnie pewna scena. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że kiedyś przyjdzie mi ją w sensie metaforycznym odtworzyć, że za ileś lat będę Adą McGrath. Że stracę więź z własną duszą, bo fortepian w tym filmie dla mnie symbolizuje duchowość, duszę, możliwość wyrażania własnej indywidualności i życia w zgodzie z tym, co w nas najgłębsze. W chwili, gdy człowiek traci kontakt z własną głębią,  zaczyna obumierać. Zaczyna tonąć, a może bardziej adekwatne byłoby powiedzieć, że zaczyna się ślizgać po powierzchni jak pająk wodny lub jętka, ale to też jest forma umierania. Niektórzy zdają sobie z tego sprawę, a niektórzy nie. Ja wiedziałam, ale nie miałam pojęcia, jak tego uniknąć, myślałam, że ta lina wokół kostki nigdy się  nie rozluźni. Miałam przebłyski, jakieś iskierki pragnienia, żeby się z tego wyrwać, ale szarpiąc się, robiłam wokół siebie tylko sporo piany i nic więcej. 




Wracając do filmu... Fortepian był dla Ady środkiem komunikacji z otoczeniem, muzyka była tym językiem, za pomocą którego mogła wyrażać siebie, swoją unikatowość i nieuchwytność. W kulminacyjnym momencie, gdy fortepian tonie, Ada postanawia razem z nim iść na dno, bo po co ma żyć, nie mogąc komunikować się ze światem we własnym języku, języku swojej duszy. Tylko muzyka była w stanie oddać całą głębię jej natury, bo ludzki język, którym się posługiwała tylko na piśmie, nie znał odpowiednich słów. Dlatego w chwili, gdy fortepian tonie, kobieta dobrowolnie postanawia utonąć razem z nim, bo po co żyć bez możliwości wyrażania siebie? W długiej podwodnej scenie Ada bezwładnie opada, topi się przywiązana liną za nogę w kostce do  ukochanego instrumentu. Nie próbuje walczyć o życie, jest bezwolna. Ale w chwili, gdy już jesteśmy pewni, że to koniec historii, nagle coś się w niej budzi: zrzuca z nogi but razem z liną i ostatkiem sił zaczyna poruszać rękami, żeby wypłynąć na powierzchnię. Pozwoliła się wciągnąć pod wodę, jakby chciała przetestować życie, czy ono nadal chce się objawiać w formie, którą świat w oficjalnym języku nazwał Adą McGrath? I życie powiedziało TAK! Będę się nadal urzeczywistniać poprzez osobę Ady!  I ja też powiedziałam życiu TAK, bo czemu nie? Póki życia póty nadziei, a przecież  Żwirek i Muchomorek wiedzą, że nadzieja zawsze umiera ostatnia. Nawet miś Koralgol o tym wie. :) 

I tej nadziei Wam wszystkim życzę z okazji Nowego Roku. 

Niech zwycięża nadzieja, bo czemu nie? 

To nadzieja sprawia, że dryfujemy między rafami koralowymi i mieliznami, nadzieja powoduje, że nawet jeśli nasza łódka nabiera wody, potrafimy ją cierpliwie wylewać, łatać dno, cerować poszarpane żagle, chwytać za wiosła lub stery i wyruszać w swoją wielką podróż każdego dnia na nowo. Fabryka Ciągów Dalszych ciągle pracuje pełną parą, a póki co, można się zdać na Ciągi Bliższe: obserwowanie chmur, obejmowanie drzew, smakowanie cynamonowej herbaty... Być może uwikłani w codzienność, w miałkie tematy i prozaiczne sprawy, tracimy z oczu ten odległy horyzont z pomarańczową kulą zachodzącego słońca, ale przecież wystarczy na chwilę oderwać myśli i wzrok od podłogi, żeby poczuć tę ogromną przestrzeń, która woła w nieznane. Tak, to głos Twojego osobistego oceanu. Jest cichy, więc wyłącz rozpraszacze i posłuchaj własnej głębi, usłysz melodię swojej duszy... Piękne jest to, że jeśli ktoś raz usłyszał ten dźwięk, ten nieporównywalny z niczym innym śpiew  zmieszany z szumem fal i nutą nostalgii, ten nie będzie tańczył nawet najpiękniejszego kadryla do cudzej orkiestry, tylko popłynie własnym kursem.

To najlepsze, co można usłyszeć i tego Wam życzę na Nowy Rok. :) 

piątek, 27 grudnia 2024

Czarna Dama ( Historie rodzinne cz. 14)

 


W mojej rodzinie depresja ma dość długą tradycję. Nie wiem, skąd się wzięła, kto pierwszy popełnił ten fatalny błąd i otwierając przed nią drzwi, wpuścił na pokoje, zamiast poszczuć psem i przepędzić na cztery wiatry, nim zbierze swoje żniwo. Depresja to demon, który sobie nas upodobał z powodów mi nieznanych, ale najwyraźniej między nami znalazł sprzyjające warunki i próbował zostać na zawsze jak Czarne Damy w nawiedzonych zamkach. 

Na zawsze? Nie ze mną takie numery, Bruner. ;) 

Ale wracając... Najpierw był dziadek ze strony taty. Jego bardzo dobrze pamiętam, o nim wiem. Już później, później... jak już było po wszystkim, po dochodzeniu i po pogrzebie, babcia opowiadała, że zaczął się dziwnie zachowywać. Godzinami przesiadywał na krześle i patrzył w ścianę. Siedział i siedział, a życie toczyło swoje leniwe wody jakby obok niego. Tkwił tak cały dzień, a później już był wieczór, więc szedł spać. Gdyby mu nie przypomniała, że trzeba coś jeść, najpewniej by nic nie jadł. Pamiętam go w kapeluszu i szarym eleganckim prochowcu, którego poły powiewały jak dwa żagle na wietrze i ukazywały czarne, wyprasowane w kantkę spodnie. Do tego wypastowane czarne buty i aktówka. Elegancik ze szlacheckim rodowodem, jak z przekąsem mawiała o nim mama, bo ona z chłopów małorolnych, więc ją to trochę kłuło. Odkąd zaczęło się to jego dziwne przesiadywanie, prochowiec smętnie wisiał w szafie, a spodnie wypchały się na kolanach od siedzenia. Babcia nie znała słowa ,,depresja", mało kto je wtedy znał. Dla niej to było tylko dziwactwo, jakich dziadek miał wiele. Ale pewnego dnia dziadek gdzieś się zapodział. Babcię zaskoczyło nagle puste krzesło, brak prochowca i aktówki w szafie... Panika. Bo przecież siedział i siedział, wszyscy uznali, że tak będzie już zawsze. Dziadek tymczasem przepadł jak kamień w wodę. A gdy został znaleziony, już nie żył. Prokuratura wydała orzeczenie, że popełnił samobójstwo. To było na kilka dni przed moją Pierwszą Komunią. Na pamiątkowym komunijnym zdjęciu cała rodzina jest na czarno, podkrążone oczy,  pogrzebowe miny, tylko ja w białej sukience z niepewnym uśmiechem, bo ksiądz mówił, że to radosne wydarzenie, a tu...   

Następny był  mój tata czyli jego syn. Nie wiem, kiedy to się u niego zaczęło. Kiedy wykiełkowało to parszywe ziarno rozczarowania światem i ludźmi, w którym momencie diabeł zmącił jego umysł na tyle, że przestał dostrzegać dobro. Nie pamiętam kiedy ciemność wzięła górę nad światłem i  zaczęła się rozlewać jak smoła po jego myślach i sercu, zapuszczać macki w najgłębsze obszary duszy.  Może wtedy po śmierci dziadka, po mojej komunii? A przecież  widywałam go radosnego. Bywał duszą towarzystwa, potrafił być zabawny, sypiący dowcipami jak z rękawa, szarmancki względem kobiet, prawiący im komplementy, od których się rumieniły. Taki był tatuś z mojego dzieciństwa. I w pewnym momencie, który przegapiłam, coś w nim musiało pęknąć, zaczął spadać, staczać się po równi pochyłej gdzieś w głąb czarnej dziury, gdzie nikt go nie mógł znaleźć. Nikt oprócz Czarnej Damy. Zamykał się w pokoju, odcinał wszystkie nitki łączące go ze światem na zewnątrz, systematycznie i konsekwentnie zapominał, że ma nas. Że tam, za drzwiami jego warowni dzieje się świat,  rosną dwie córki i trzeba by im pokazać, jaki kiedyś powinien być mężczyzna ich życia. Dwa młode drzewka, żeby rosnąć prosto i wysoko, potrzebowały jakiegoś wsparcia, palika, punktu odniesienia, wyobrażenia na temat tego, czym jest męskość. Od tego ma się ojca. Ale mężczyzny tak naprawdę w naszym domu nie było. Mężczyzna głównie cierpiał lub spał. Myślę, że uciekł w depresję przed pretensjami mamy. A mama mówiła, że jest smutny i że nie wolno go denerwować. Bardzo przestrzegała tego, żeby się głośno nie śmiać. Radość była zakazana, była czymś niestosownym i nagannym. Obowiązywał nas bardzo skrupulatnie przestrzegany kult cierpienia. Miałyśmy być ciche, grzeczne i smutne. To było w dobrym tonie. Ja byłam tak gorliwa, że z wesołego, rozbrykanego dziecka stałam się autentycznie smutna, nie tylko dlatego, że mama kazała. Bardzo kochałam tatę, jego smutek dosłownie rozdzierał mi serce, tak bardzo czułam razem z nim, było mi go tak strasznie żal...! Chyba już wtedy wzięłam od niego to czarne, parszywe ziarno, które z czasem wypuści macki również w mojej duszy. Na wszystkich swoich szkolnych zdjęciach z wczesnej podstawówki widzę tak przeraźliwie smutne dziecko, że się serce kraje. Myślałam, że w ten sposób tatusiowi udowodnię, jak bardzo go kocham, że zasłużę na jego podziw. Ale jemu się podziw skończył, możliwe że w chwili, gdy po raz pierwszy zamknął przed nami drzwi, a może nigdy go nie miał? Nie wiem tego, ale na pewno był bardzo dobrym, łagodnym człowiekiem, totalnie zdominowanym przez mamę. Nigdy nie zdobył się na bunt, wolał zamknąć drzwi i zostać z Czarną Damą sam.  

Później ja i siostra czyli trzecie pokolenie. Siostra rok temu popełniła samobójstwo. Nic nie wskazywało na to, że ma depresję. Nic.  

No i ja, najmłodsza z całego stadka. W dzieciństwie nauczyłam się depresji, żeby dotrzymać towarzystwa tacie. Dzieci odtwarzają energetykę rodziców, to taki mechanizm zapewniający przetrwanie. Mnie akceptowano tylko w  cierpieniu, więc jako dziecko cierpiałam nawet wtedy, gdy nie było racjonalnych powodów.  Cierpiałam z poczucia lojalności, z obowiązku. Ale już jako nastolatka byłam radosna, bardzo zajęta życiem towarzyskim. Zakochiwałam się i odkochiwałam, chodziłam do dyskotek, na ogniska, a to pochłania tyle energii, że na współczucie zostawało jej coraz mniej. Życie potrafi być bezwzględne, zwłaszcza to w cielęcym wieku... Życie woła, kusi, popycha, szarpie za rękaw tych najbardziej opornych. Ma swoje prawa i je konsekwentnie egzekwuje. I całe szczęście, że tak jest, bo mogłam zostać w tym smutku do dziś i nie poznać świata od innej strony. W tamtym okresie demon depresji na jakiś czas schował macki i kły, a może to tata pilnował lepiej drzwi i go nie wypuszczał ze swojego pokoju? Nie wiem. O tym, że to była tylko czasowa absencja Czarnej Damy przekonałam się już na studiach... 

Nie ma sensu Was zamęczać szczegółowymi opisami tego, przez co przechodzi człowiek z depresją, bo zagląda tutaj coraz więcej osób i zwyczajnie nie chcę nikomu psuć humoru. Dość powiedzieć, że to jest tak koszmarne poczucie osamotnienia, wyalienowania i totalnej bezsilności, że człowiek dosłownie mógłby zjeść własne gówno, gdyby był w stanie uwierzyć, że to pomoże. Sęk w tym, że wtedy się nie wierzy, że cokolwiek jest w stanie pomóc, bo to jest tak całkowity brak nadziei, że to doznanie prawie zmiata z planszy. Żyje się  jak skazaniec na szafocie, z czarnym jutowym workiem zamotanym na głowie; skazaniec, który czeka, kiedy spadnie gilotyna i marzy, żeby to się wreszcie stało.

 Łykałam leki ponad 20 lat, z czasem przestawały działać, więc mimo ich zażywania czułam się źle, coraz gorzej. Tak naprawdę balansowałam na granicy życia i śmierci. Z tego marazmu wytrącił mnie 2023 rok, rok Trzeciej Katastrofy. Czarną serię zakończyło samobójstwo siostry. To był dla mnie ten moment otrzeźwienia. Dotarło do mnie, że nie ma żartów, że moja psychika może zwyczajnie pęknąć pod naporem cierpienia... że w końcu stracę kontrolę i pójdę za moim stadem lub po prostu zwariuję i trafię do psychiatryka. Jej samobójstwo zmusiło mnie do stanięcia twarzą w twarz z pytaniem: czy ja w końcu chcę żyć czy nie? Iść za nią, za jej mężem i za mamą na drugi brzeg, czy jeszcze zostać? Rodzinna lojalność podpowiadała, żeby iść za nimi. Mój ukochany tatuś już tam był przed nimi.  Ale...?  Okazało się, że chcę żyć i to jak! Po pierwsze nie chciałam zostawić syna i Tygrysa samych, a więc poczucie odpowiedzialności za bliskich. Ale poza tym... gdy już się zaczynałam powoli żegnać ze światem, z zakamarków mojej pokaleczonej pamięci zaczęły wypływać te chwile, gdy byłam szczęśliwa. W momencie palącego wahania, stawiania na szali światła i ciemności, życia i śmierci, wróciła do mnie pamięć ukochanych miejsc, drzew, muzyki, książek, które jeszcze chciałam przeczytać, kwiatów, które chciałabym posadzić i zobaczyć, jak zakwitną... Całe życie odkąd pamiętam,  w dobrych chwilach, kiedy tylko potrafiłam,  poszukiwałam piękna i znajdowałam je na każdym kroku. Moja siostra obsesyjnie pstrykała zdjęcia, a ja wchłaniałam w siebie w przeświadczeniu, że gromadzę cenny kapitał. Nie wiedziałam jednak, że aż tak cenny. Zbierałam piękno świata bardzo skrzętnie, kamuflowałam w każdym wolnym zakątku, upychałam w zakamarkach pamięci obrazy, doznania i dźwięki - jak wiewiórka orzechy. Na każdym szlaku neuronowym w moim mózgu można zauważyć ślady wiewiórki, gromadzącej zapasy na zimę... Jakbym przeczuwała, że to mi się przyda. Wielokrotnie, widząc zachód słońca, powtarzałam sobie: muszę to zapamiętać, muszę zapisać w pamięci ten moment... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miłość do drzew w najgorszym momencie wróci do mnie i uratuje mi życie, że będzie tym piórkiem, które opadnie w krytycznym momencie i przeważy szalę na korzyść życia.   

Tak więc Czarna Dama, ta upierdliwa persona non grata,  została wyproszona raz na zawsze za drzwi z całym należnym jej szacunkiem, z honorami, aczkolwiek stanowczo. 

Nie wiem, czemu aż tak krętą drogą szłam do tego miejsca, z którego widzi się całe swoje życie, rozumie jego zawiłości, przyczyny i skutki, dobre i złe decyzje, porażki i fałszywe sukcesy, konsekwencje własnych działań i zaniechań, ale to bez znaczenia. Liczy się tylko to, że wreszcie jestem sobą i we właściwym miejscu. Nie czuję presji, że mam być jakaś, że coś powinnam. Już wiem, że z  najczarniejszej dziury można wyjść, ale pod warunkiem, że światła nie szuka się na zewnątrz, u innych ludzi, tylko w sobie. :)  


niedziela, 22 grudnia 2024

Miłości bez ości. :)

 

Ludkowie kochani, którzy tutaj być może zajrzycie... 



Okazało się, ku mojemu zaskoczeniu, że Tygrys zakupił choinkę w wielkiej donicy, chociaż zawsze chciał, żebyśmy sobie odpuścili ten cały świąteczny kicz... Gdy go zobaczyłam na schodach taszczącego bożonarodzeniowe drzewko, popłakałam się ze wzruszenia, bo to bardzo symboliczny gest z jego strony. On skomentował sytuację po swojemu:

- Wiedziałem, że tak będzie (śmiech).

A więc odszukałam starą gwiazdę z kolorowego papieru, światełka i inne ozdoby, które zaraz z synusiem zawiesimy. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam magię świąt. Przez ostatni rok działy się w moim życiu rzeczy tak zaskakujące, że czasem mi ciężko uwierzyć, że jestem tym samym człowiekiem. Tym samym, ale nie takim samym, ta choinka to kropka nad ..i". 

A więc życzę Wam, żeby życie dostarczało Wam samych dobrych niespodzianek. Niech Wam świat prostuje ścieżki i stawia na drodze dobrych ludzi.  :) 

A jeśli nie obchodzicie Bożego Narodzenia, to spędźcie ten czas najlepiej, jak się da, w zgodzie ze sobą.  :) 

wtorek, 17 grudnia 2024

Tygrys i ja (Historie rodzinne cz. 13)

 

W naszym domu zawsze kwitło życie towarzyskie. Mama była wybitnie uspołeczniona, po niej odziedziczyła to siostra, która zawsze musiała mieć u boku swoje stadko adoratorów.  Widząc, że ten żywioł jest nie do opanowania, rodzice uznali, że lepiej kręcących się wokół siostry chłopaków mieć na oku  - w domu. W każdy weekend pełna chata. Słuchanie listy przebojów Trójki, gitara, wygłupy i śpiew. Później, gdy ja już  podrosłam, do jej chłopaków zaczęli dołączać moi i dopiero pisząc to, uświadomiłam sobie, że w naszym towarzystwie nie było ani jednej koleżanki. Czemu? Może żadna z nas nie tolerowała konkurencji heheh Takie diablice dwie byłyśmy.  Wśród tych wszystkich ,,krążowników" pojawił się chłopak z długimi włosami, w podartych jeansach, skórzanej kurtce i glanach. Przyszedł ze starszym bratem, który uderzał w konkury do siostry. Totalny luzak z hasłem peace and love na ustach.  Był oczytany, myślący,  słuchał dobrej muzyki, miał bardzo męski, niski głos, który mi się ogromnie podobał. I takie zadbane dłonie... Trochę wagarował, ale dobrą szkołę skończył bez problemu. I gdy się tylko pojawił na horyzoncie, we mnie jakby piorun trzasnął. Od razu się zakochałam na zabój. Za przeproszeniem dostałam pierdolca na jego punkcie. Był uosobieniem tego wszystkiego, za czym tęskniłam i czego mi brakowało: a więc buntu, nonkonformizmu, życia według własnych reguł, wolności, rozwichrzenia i płynięcia pod prąd, a tego mi nie wolno było, bo miałam być jak inni, no bo ,,dziecko! co ludzie powiedzą!". Mama krzywo na niego patrzyła z powodu jego luzactwa i glanów, co mu tym bardziej dodawało atrakcyjności w moich oczach.  A tata? Tata był w swoim pokoju i cierpiał. Świetnie mu szło. Był w tym coraz lepszy.

Taki był Tygrys, gdy go poznałam.

Z czasem, gdy byliśmy ileś lat po ślubie, na tyle długo, żeby już było widać rysy na szkle, zdałam sobie sprawę, że to jest całkiem inny człowiek, niż myślałam! Robił się coraz bardziej wymagający, pedantyczny i uporządkowany. Niegdysiejszy luz zaczął znikać, a pojawiła się wprost mordercza konsekwencja i systematyczność. Zrobił się strasznie ambitny, uwielbiał rywalizować i udowadniać całemu światu, że nawet jeśli nikt nie da rady, to on na pewno da. A na dobitkę wyszło z niego zamiłowanie do dominacji, czego już nijak nie mogłam pojąć, bo poznałam chłopaka łagodnego jak baranek, blue jeans i w ogóle, a tu nagle despota...! Wilk w owczej skórze, po prostu samiec alfa czyli  totalne przeciwieństwo jego samego z początków naszej znajomości. 

To nie ten facet, za którego wyszłam! Jak mogłam się tak pomylić... Największym zaskoczeniem i czymś, co psuło między nami atmosferę, była jego potrzeba dominacji. Lubił zarządzać, wydawać dyspozycje, mieć rację, za wszelką cenę mieć rację, a gdy śmiechem, ironią, a w końcu sarkazmem wytrącałam mu argumenty z rąk, warczał, ryczał i pieklił się. Identycznie jak moja mama. Szok. jak moja mama! No nie! Tylko nie to! Coraz bardziej się między nami psuło, aż zaczęłam myśleć i mówić o rozwodzie, bo o terapii małżeńskiej nie chciał słyszeć. Po co on ma chodzić na jakieś terapie, skoro się stara, nie pije, nie bije mnie, zarabia, zajmuje się dzieckiem, nic złego nikomu nie robi... O co mi w ogóle chodzi? Wiecznie się tylko czepiam i nie daję mu żyć! Nie ma mowy. Jeśli mi tak zależy, to mogę się sama zapisać. 

Taaa... Sama. Na terapię małżeńską. ;/ 

Jeszcze półtora roku temu, tuż przed śmiercią mamy, nasze małżeństwo wisiało na włosku. Cierpiałam wręcz niewyobrażalnie, bo przecież wyszłam za mąż z wielkiej miłości. Nie mogłam pojąć, co się z Nami stało? Uważałam, że mi zniszczył życie i w dodatku nie chce mi go naprawić.  Opracowywałam plan B. Jego w nim miało oczywiście nie być. Nie widziałam innego wyjścia, skoro aż tak się pomyliłam. 

Dopiero teraz wiem, o co chodzi w tej ''pomyłce". 

Otóż wyczytałam w mądrych książkach, że jest takie zjawisko jak ,,przymus odtwarzania traumy". Osoby z dysfunkcyjnych domów wchodzą w relacje bardzo poranione, a na partnerów wybierają sobie kopię tego rodzica, z którym miały większy problem. Paradoks, ale tylko pozorny. Teoretycznie powinno się unikać takich typów osobowości, które nam sprawiały problemy, ale  robimy dokładnie na odwrót, bo podświadomość sabotuje nasze świadome działania. To działa tak, że podświadomość popycha nas w ramiona takiego partnera, który ma odpowiedni zestaw haczyków, żeby wyciągnąć na powierzchnię to, co powinniśmy w swoim wnętrzu uzdrowić. Tak naprawdę, to my sami podświadomie tym partnerem drażnimy własne rany. To my sami sobie serwujemy to doświadczenie. Bo przecież wybór był, a wybraliśmy akurat tego, a nie innego, nikt nas do niczego nie zmuszał. Ja podświadomie wybrałam kogoś dominującego, łatwo wybuchającego gniewem, żeby doświadczyć jego wkurwów, bo to mi pokazywało, co mam zrobić ze sobą: mam raz na zawsze przestać być ofiarą, mam zrobić coś, żeby umieć ustawić granice w odpowiednich miejscach i później mieć dość mocy, żeby tych  granic bronić. Krótko mówiąc mam raz na zawsze wywalić wujka z mojego życia, bo wujek już dawno nie żył, ale jeszcze wciskał między nas swoje plugawe łapy. A żeby to zrobić, trzeba porzucić trójkąt dramatyczny, rezygnując z profitu bycia lepszą, jaki sobie przyznaje ofiara. Z chwilą, gdy znika ofiara, znika też prześladowca, bo on mógł objawić swój repertuar tylko w interakcji z ofiarą. I ja to widzę na własne oczy, bo odkąd jestem w tym procesie, nie pokłóciliśmy się ani razu, a kiedyś w każdy weekend była wojna.  Owszem, zdarzy się czasem jakiś zgrzyt, ale to są naprawdę drobiazgi, a nie coś, co zwala z nóg i sprawia, że wątpisz w sens tego związku. 

Jest w tym przymusie odtwarzania traumy jeden ciekawy aspekt: wybieramy na partnera kogoś takiego, kto ma coś, czego nam trochę by się przydało. A mnie by się przydało trochę tygrysiego pazura. Nie żeby atakować, ale żeby się obronić, zawalczyć o swoje, pokazać swoją prawdę, nie bać się, nie być na tym szarym końcu, gdzie mnie zostawiała rodzina. O innych tygrysich cechach, jak konsekwencja i systematyczność nawet nie wspomnę, bo krucho z tym u mnie, a też bym sobie tego trochę chciała od niego wziąć. 

Przymus odtwarzania traumy to w gruncie rzeczy zdrowy mechanizm, dzięki któremu podświadomość tak nam organizuje ( czyli rozwala)  życie, żebyśmy wreszcie zaczęli żyć według projektu autorskiego. Obserwując, jak rozpadają się sztuczne konstrukcje, dostajemy szansę na remont generalny, czyli na uleczenie ran, rozwój świadomości i wzrost. Wracamy do domu. Do prawdziwego siebie. 

Nie twierdzę, że w każdym związku ten przymus odtwarzania zaistniał, ale jestem pewna, że jeśli masz nieuzdrowione rany emocjonalne, to w swoim bliskim otoczeniu jest ktoś z odpowiednim zestawem haczyków, dzięki którym te rany zostaną wyłowione i wyciągnięte na powierzchnię. Tak naprawdę takiego człowieka trzeba traktować jak drogowskaz i Wielkiego Nauczyciela, bo to on mimowolnie pokazuje, co masz do zrobienia. I ja to robię, uzdrawiam swoje Dziecko Wewnętrzne, nie oglądając się na Tygrysa, bo to ja chciałam mieć lepsze życie. I mam lepsze życie. :) On nigdy nie widział powodów do rozwodu, to ja byłam nieszczęśliwa. 

No i rozwodu nie będzie. Jest peace and love. :) A ja sobie myślę, że wreszcie mam prawo być z siebie dumna, wreszcie zrobiłam coś naprawdę wartościowego i dobrego, bo to, że teraz jesteśmy wszyscy w komplecie, to moje dzieło, nawet jeśli wiem o tym tylko ja. 

poniedziałek, 16 grudnia 2024

Zakaz

 


Łomot dobiegał z najbardziej mrocznej części piwnicy starej kamienicy, w której mieszkała Emma. Schodząc po schodach wahała się nad każdym krokiem, bo piwnice były wyjątkowo głębokie, ale ta okropna, niesforna Dziewczynka dobijała się z taką energią, że Emma obawiała się o szybę w starych drzwiach. Skąd później wytrzasnąć szklarza, skąd drzwi, które nie będą raziły nowością przy zabytkowych murach? A ponadto z tą kamienicą sprawa nie była taka prosta, gdyż kiedyś jej piwnice były częścią podziemia, które rozciągało się pod całym miastem i z opowieści rodzinnych wiedziała, że są to nie tylko piwnice, co ciemne i głębokie lochy wykute w wapieniu, które kiedyś służyły za więzienie. W odległych czasach większość szanujących się miast miała swoje drogi ewakuacyjne, które mieszkańcom ratowały życie w razie tatarskich najazdów. Wystarczyło wejść we właściwe drzwi, aby siecią kanałów i tuneli wydostać się w bardzo odległym, bezpiecznym miejscu. Ze zmurszałych map, znalezionych swego czasu w starym kufrze na strychu, Emma wywnioskowała, że wchodząc do piwnicy i kierując się zapiskami na mapie, po kilku godzinach drogi mogłaby się znaleźć w jakimś lesie! Oczywiście tunel mógł być już dawno zasypany, więc nie traktowała tego zbyt poważnie, jednak te przepastne podziemia nadal budziły grozę, gdyż jak dotąd władze miasta nie miały dość funduszy na badania archeologiczne w jej dzielnicy i tak naprawdę nadal nie wiadomo, co w nich jest. Może szkielety skazańców, może wysuszone truchła uciekinierów? Jakie mroczne sekrety dawnych mieszkańców miasta mogły tam murszeć i czekać na swoje pięć minut? Po wielu latach rewitalizacji i zaangażowaniu potężnych środków finansowych oddano dla zwiedzających jedynie najstarszą część podziemia, która była pod pod rynkiem, zaś jej stara kamienica znajdowała się w zapomnianej, ciasnej uliczce, daleko od centrum.

- Co za utrapienie z tą Dziewczynką! Czy ona mi nigdy nie da spokoju? - mruczała do siebie Emma pokonując powoli stopień za stopniem. Co chwilę zatrzymywała się i nasłuchiwała w nadziei, że łomot i wołanie ucichnie, a wówczas mogłaby zawrócić z drogi, wyjść na światło i jak co dzień udawać, że wystarcza jej codzienność. Jednak wołanie cichło tylko wtedy, gdy ona szła, a gdy tylko się zatrzymała – przybierało na sile. A więc szła, stopień po stopniu schodziła w chłodną, zasnutą pajęczynami czeluść starej kamienicy… szła naprzeciw niecierpliwemu wołaniu, które niosło niewiadomą… Wreszcie schody się skończyły. Emma wyciągnęła dłoń w stronę, gdzie powinien się znajdować kontakt, żeby zaświecić światło. Znalazła duży obrotowy włącznik, taki sam jak kiedyś widziała w jakimś muzeum techniki, obróciła niewielki uchwyt i nagle poczuła na twarzy pęd powietrza oraz muśnięcia drobnych skrzydełek i pazurków. Zawtórowały temu wampiryczne piski nietoperzy lub innych stworzeń, które spłoszone światłem poderwały się do lotu, krzycząc upiornie i złowrogo. Rozdygotana Emma oparła się o zimną kamienną ścianę i tylko to uratowało ją przed upadkiem. Serce, ten niespokojny puls życia, znów zaczęło łomotać po chwilowym uspokojeniu. Ostatnio dokuczał jej ból w klatce piersiowej, co kardiolog skwitował beznamiętnym ,,nic pani nie jest”. Tym lepiej, pomyślała, tylko skąd ten ból?  Zamknęła oczy, uspokoiła oddech i ruszyła dalej, skupiając się na tym, żeby od razu dotrzeć we właściwe miejsce, czyli tam, gdzie hałasowała Dziewczynka. Tak, to była ona, Niegrzeczna Dziewczynka we własnej osobie. Stała przy szybie i zaglądała do ciemnego wnętrza piwnicy. Co prawda starsza, niż ją Emma zapamiętała, ale nie od dziś wiadomo, że bohaterowie literaccy nie przestają żyć, gdy się ich porzuca. Udają się do rekwizytorni, jak kostiumy po przedstawieniu, gdzie mogą wieść swój pozorowany papierowy żywot według sobie tylko znanych scenariuszy. W ich żyłach leniwie krąży atrament lub tusz, dając im pozory istnienia. W rekwizytorni mogą przez całą wieczność antycypować swoje przygody, opowiadać przeżyte historie i mieć nadzieję na Ciągi Dalsze, następne tomy, ekranizacje czy nawet zapożyczenia…Bowiem bohaterów literackich skazanych na nędzny żywot w Rekwizytorni zadowoli dosłownie wszystko. Wszyscy oni są niczym innym jak kolejnymi rolami Autora. Wszyscy łakną jego uwagi, jak ktoś umierający z braku wody na pustyni.

Emma szybko musiała się otrząsnąć z fali refleksji, gdyż Dziewczynka na jej widok zaczęła kopać w drzwi ze zdwojoną siłą:

- Wypuść mnie wreszcie! Ileż można czekać na Ciąg Dalszy! Przez ciebie musiałam złamać Zakaz!

No tak... Zakaz! Emma zrobiła się czujna. Istniało bowiem odwieczne surowe prawo, które zezwalało bohaterowi wyjść na światło dzienne tylko wówczas, gdy został on imiennie wywołany przez Autora na kartach jego książki. Wówczas z tego nieskończonego rezerwuaru bytów możliwych, z tej chaotycznej menażerii domysłów i przeczuć, przy użyciu magii słów, zaklęć, modlitw do Boga Literatury i dużej ilości kawy, miała prawo wyjść z Rekwizytorni i pokazać się światu konkretna postać. Tymczasem ta smarkula twierdzi, że samowolnie złamała Zakaz!


Cdn...


niedziela, 15 grudnia 2024

Metafora




metafory rosną w lesie jak grzyby po deszczu

znajduję je co dzień


 ptak przecinający niebo to błysk zrozumienia

żyłki na liściu to ludzki krwiobieg lub dorzecza Amazonki

mgła nad jeziorem snuje się jak myśl - dzięki metaforze

w zawiniętym ogonie kota rozpoznasz pytajnik 

a  w żółtym misiu bez nosa własne dzieciństwo


nie wyrzeknę się metafor

dzięki nim żongluję światami

słuchając świergotu świeżo wyklutych znaczeń


alchemia słowa jest drogą biegnącą ode mnie do ciebie

wyciąga się szyją smoka jak most zwodzony

między dwoma planetami


dzięki metaforze zbieram

kwiaty na śniegu

i widzę mój ból w twoich współczujących oczach



sobota, 14 grudnia 2024

Mama czyli matryca ( Historie rodzinne cz. 12 )

 



Dzięki temu, że wychwyciłam w sobie prześladowcę, zaczęłam do siebie dopuszczać taką myśl: skoro ja, Ofiara, ta lepsza, moralnie wyższa  i niewinna, mogę być katem, to może moja mama, w której widziałam kata, też była ofiarą? A więc kompletne przewartościowanie, nowe rozdanie. W tym czasie, już po jej śmierci, miałam sen. Mama dbała o wygląd za życia i w tym śnie też była ładnie uczesana i umalowana. Stała w dużym pokoju przy meblach i z  ciepłym, życzliwym uśmiechem powiedziała do mnie: ,,Szukaj, szukaj, może znajdziesz jakiś skarb...". To było tak wyraźne i mocne przesłanie... rzadko czułam od niej tyle ciepła...co ten sen mi chce powiedzieć? Co w tym przekazie jest? Byłam pewna, że nie chodzi o skarb w sensie majątku. 

Zaczęłam analizować jej życie, przypominać sobie wszystko, co wiedziałam z opowiadań od babci i z jej wspomnień i zaczął mi się wyostrzać wzrok na to, że ona naprawdę chciała być lepsza, starała się, ale nie dostała takiej szansy jak ja, bo nie znała tych książek, które ja znam, nie słuchała podcastów, dorastała w innych, cięższych czasach, gdy ludzie musieli całą energię skierować na wyżywienie dzieci i nie mieli już siły analizować emocji ( piramida Maslova się kłania). Wtedy dopiero powoli i nieśmiało zaczęłam się do niej zbliżać nie jako sędzia i oskarżyciel, ale jak ktoś, kto chce zrozumieć: dlaczego? Dlaczego była taka a nie inna? Co ją ukształtowało?  Zastanawiałam się, jak to jest żyć ze świadomością, że się nie potrafiło obronić własnego dziecka przed pedofilem? Jak się później człowiek czuje, gdy już wie, że zawalił na całej linii - o ile w ogóle to wie. Jakie obszary własnej psychiki trzeba zamrozić i uśmiercić, jak trzeba się bać utraty wizerunku ''dobrej rodziny", jak bardzo trzeba się obawiać społecznego odrzucenia, żeby ważniejsze było ,,co ludzie powiedzą" niż własna córka? Przecież za tym stoi takie zniewolenie mentalne, takie uwikłanie, że nie umiem sobie tego piekła wyobrazić... To życie jak w karcerze. Ona tam, w tym zimnym betonie bez okien trzymała swoje Dziecko Wewnętrzne. Jej umysł nie był w stanie wyjść piętro wyżej, na poziom świadomości a jej jedynym światełkiem w tunelu była płytko rozumiana religia sprowadzona do łączeniu się z cierpiącym Chrystusem. 

Zaczęłam kłaść na szali jej los i mój, jej obciążenia i moje. I wyszło na to, że chyba jednak ona dźwigała więcej, w dodatku nie miała zasobów, żeby coś z tym zrobić, bo  ja w porę dotarłam do dobrych źródeł wiedzy, a ona nie zdążyła. Inna sprawa, że i nie chciała, bo miała wbite młotkiem do głowy, że trzeba cierpieć razem z Ukrzyżowanym ( nie, nie trzeba), że za to pójdzie do nieba i dostanie nagrodę. Dzięki tym przemyśleniom teraz jestem na takim etapie, że zaczęłam jej wybaczać, a to zrzuca z moich pleców kolejny, wielki ciężar. Wybaczać i dawać sobie ( swojemu Dziecku Wewnętrznemu) to, czego ona mi nie potrafiła dać, bo sama nie miała, a dawać można tylko to, co się ma. Czyli terapia prowadzi do tego, że człowiek wypełnia luki po miłości, której nie dostał na czas, uczy się kochać siebie i dopiero wtedy, wypełniony, nakarmiony i zaopiekowany, jest bogaczem, bo może dawać prawdziwą miłość, a nie przy-wiązanie  do żywiciela, który mu uzupełnia braki. Bo przy-wiązanie jak wskazuje sama etymologia słowa, to bycie ,,przy" kimś ,,wiązanym", a to miłością nie jest, chociaż dawnej tak właśnie myślałam. Przy- wiązanie to jakiś rodzaj uzależnienia czyli przymusu bycia z kimś i bycia kogoś ze mną. Chodzi o to, żeby nikt nic nie musiał, tylko codziennie dokonywał tego samego wyboru i ze mną był. Wtedy jest miłość. 

Wspomnienia są drugorzędne. Ważny jest przede wszystkim otwarty umysł, który da sobie prawo do eksperymentowania i nie chwyci się argumentu, że to zbyt infantylne, żeby mogło pomóc. Spróbuj i zobacz co się stanie. :) Weź własne zdjęcie z dzieciństwa, usiądź z nim w ciszy, wpatruj się w nie, później zamknij oczy i spróbuj to dziecko ze zdjęcia zobaczyć w ruchu. Co robi? Jaką ma minę? W jakim jest nastroju? To się może nie udać od razu, bo  nie jesteś przyzwyczajony, ale w ten sposób powoli nawiązuje się więź z tą najbardziej wrażliwą, zranioną częścią siebie. Ja równolegle pisałam listy i zaczęło działać po kilku dniach, a później poleciało z górki, bo z czasem psychika załapie, czego od niej chcesz,  umysł się przekona, że to cię nie zabije i wówczas podświadomość podsyła kolejne stop -klatki lub emocje, wreszcie cały świat zaczyna ci to ułatwiać. Zaczynasz kojarzyć różne fakty ze swojego wewnętrznego świata, masz mnóstwo wglądów, dokonujesz odkryć, na które wcześniej nie byłeś gotowy... Zaczynasz wreszcie rozumieć, co się działo w twoim życiu, co wynika z czego. Łączysz kropki i widzisz wszystko, czego dawniej nie widziałeś, bo sam to przed sobą chowałeś. Tę technikę można opisać takimi słowami jak kontemplacja, wizualizacja, medytacja czy  psychodrama. To mini teatr, który uruchamiasz w swoim wnętrzu po to, żeby wrócić do prawdziwego siebie.

Jeśli się nie ma wspomnień, trzeba się wyczulić na doświadczane emocje, na triggery, chwycić ten ślad, przyjrzeć mu się, zidentyfikować. Emocja, zwłaszcza ta nieprzyjemna,  jest jak nić Ariadny, która wyprowadzi z labiryntu lęków, depresji i nałogów,  a zaprowadzi  do zdarzenia z dzieciństwa, które zostawiło po sobie ranę. Nawet jeśli sobie nie przypomnisz zdarzenia, to nic. Wtedy wystarczy iść do Dziecka Wewnętrznego i zrobić, co trzeba, czyli zanieść mu miłość, zrozumienie, dobre słowo, zapewnienie, że to nie jego wina, jeśli inni je krzywdzą, że wszystko z nim OK... I mieć dla niego czas i cierpliwość. 

Na jakimś odcinku tej drogi czeka konkluzja, że krzywdzą ci, którzy sami zostali skrzywdzeni. I to jest ten  skarb, który znalazłam, skarb, którego we śnie kazała mi szukać mama, bo dzięki niemu mogę współczuć zamiast obwiniać i nienawidzić. To skarb, który wprowadza do życia buddyjską ,,miłującą dobroć", a to jest tak błogie uczucie, że wynagradza całe zło, jakie mnie kiedyś spotkało i jakie spotkało innych ode mnie, bo jeśli krzywdziłam, to dlatego, że sama zostałam skrzywdzona. Ta zależność działa w obie strony i wtedy masz już w sobie dość współczucia, żeby nim objąć także siebie. 

Uzdrowienie relacji z mamą, nawet po jej śmierci, jest ogromnie ważne, bo mama to pierwowzór wszystkich relacji, w psychologii nazywa się ją obiektem prymarnym. Na bazie tego, jaką miałaś relację z mamą, kształtujesz wszystkie inne relacje, w tym również stosunek do siebie samej. Mama może determinować wybór partnera ( u mnie tak było, bo Tygrys ma osobowość dominującą tak jak mama). Mama to pierwowzór, matryca, według której formowana jest emocjonalność dziecka, czyli to wszystko, co masz w środku, cały twój wewnętrzny świat. Natomiast ojciec jest pra matrycą twojego stosunku do świata zewnętrznego i sposobu funkcjonowania w nim. Ja miałam ojca nieobecnego, więc mam skłonność do uciekania od świata, bo ojciec nauczył mnie uciekania. Kiedy w tym świecie zewnętrznym jestem, to jestem, ale ponieważ to mnie kosztuje sporo energii, więc szybko się wycofuję do swojej samotni, do psów, do drzew, do ogrodu, do ciszy, do książek...do pisania. :) 

czwartek, 12 grudnia 2024

Kiedy ofiara odkrywa w sobie kata... Historie rodzinne cz. 11

 Najpierw założyłam notes, w którym zaczęłam pisać listy od siebie Dorosłej do Dziecka Wewnętrznego i na odwrót ( zalecenie Bradshawa). Powoli, powoli czułam w sobie coraz więcej miękkości i czułości dla tej osóbki, do której pisałam. Jednocześnie oglądałam zdjęcia z dzieciństwa i starałam się odtworzyć to, co czuło tamto dziecko w różnych okresach czasu. Znalazłam na dnie szuflady mojego misia z urwanym nosem i nosiłam go na sercu pod ubraniem. Nadal śpię, mając go obok. Tygrys misiowi jakiś czas pokazywał  faka na dobranoc. Był zazdrosny, myślał, że go opuszczam i odchodzę w rejony jemu niedostępne. Czasem mu mówił ,,co się gapisz, wypad stąd." :))) Wpadłam też na pomysł, żeby brać na kolana psa i głaskając go wyobrażać sobie, że to moje Wewnętrzne Dziecko. Całkiem nieźle działa, polecam.

I tak zaczęłam mieć sny z dzieckiem w różnym wieku, retrospekcje w jakichś strzępach, obrazach, pojedynczych stop- klatkach. Każdemu wspomnieniu warto się przyjrzeć i zapytać samego siebie, co się tam wtedy naprawdę wydarzyło? Czym to wspomnienie jest? Co wtedy czułam? O czym to jest? Co mi chce powiedziec? Mając ten notes zawsze pod ręką, a nie zawsze mając możliwość dokładniejszego rozpracowania retrospekcji w chwili, gdy akurat się pojawiła, warto sobie ją zapisać, a później w wolnej chwili do niej wrócić. A co mamy robić, gdy już sobie odświeżymy wspomnienie, bardzo przystępnie wyjaśnia Kasia Kowalska na filmiku w poprzednim wpisie. Będąc już dość głęboko w tym procesie, miałam jakąś drobną sprzeczkę z Tygrysem i on rzucił do mnie tekstem:

- Czy ty musisz wszystko wyśmiać? 

- Jak to?

- Tak to, tak to. Obśmiewasz wszystko, co robię. 

Hmmmmm.... Zatrzymało mnie to, zastanowiło. Brzmi dziwnie znajomo... zaczęłam się temu przyglądać, chodzić z tym zdaniem w głowie, siadać w ciszy i pytać siebie: o co mu chodzi? co w tym jest? co się za tym kryje?  No i wypłynęły na wierzch wspomnienia, w których mama nas wszystkich obśmiewała. Komentowała nasz wygląd i zachowanie w taki niby żartobliwy sposób, ale zawsze była w tym ukryta szpila, która trafiała prosto w serce. Ja, jako najmłodsza, nieporadna i zahukana, a w dodatku piegata, byłam łatwym celem, bo nie miałam nawet takiej sprawności językowej, żeby się odszczeknąć. A poza tym... co wolno wojewodzie... Matce? Odszczeknąć się matce?!  Widzicie ją! Łzy matki wołają o pomstę do nieba! To człowiek by serce z piersi wyrwał dla tej srajdy, a ona tu takie rzeczy! 

Kto wie, czy nie dlatego sobie wyrobiłam elokwencję, żeby wreszcie odpłacić pięknym za nadobne i umieć się odszczeknąć. ;)) Ale do meritum: zaczęłam się uważniej przyglądać, w jaki sposób się zwracam do Tygrysa i z czasem odkryłam, że ja, ta pokrzywdzona, ta lepsza, ta niewinna, ja Ofiara, wbijam mu takie same szpile jakie mi wbijała mama. I tu mnie zablokowało na dłuższy czas, bo nie mogłam się z tym uporać, nie mogłam ruszyć dalej. Nie mogłam się za nic pogodzić z tym, że robię coś takiego jak mama. To nie tak miało być! Miałam nie być taka jak mama, tylko nie to... Przecież wyśmiewanie to czysta toksyna. Szpila w najczulsze miejsce. A kto wbija szpilę? No kto? Ano kat/prześladowca z trójkąta dramatycznego. W dodatku robiłam to w tak subtelny i zawoalowany sposób, że Tygrys nie miał szans się obronić. Mógł tylko przy następnej okazji wybuchnąć, gdy już mu się ulało, a to choleryk, więc nie jest trudno wyprowadzić go z równowagi. 

 I to jest właśnie ciemna strona ofiary z trójkąta dramatycznego. Nadużywanie przez innych i nadużywanie siebie przez siebie, żeby być dla innych, powoduje, że podskórnie kumuluje się gniew, z którym coś trzeba zrobić, żeby nie zwariować. Ten sam przemocowy mechanizm, który ktoś zastosował wobec nas, zaczynamy stosować w swoim świecie, również tym wewnętrznym, a później musimy odreagować na innych. Moje odreagowywanie odbywało się w białych rękawiczkach. Nie padały żadne wyzwiska, to nigdy nie był otwarty atak. W końcu to ja byłam ta lepsza, moralnie stojąca wyżej. To było takie podgryzanie na zasadzie: dziurki nie zrobi, ale krwi upije... uff... Dla ofiary najgorszy moment wiąże się z odkryciem w sobie  kata, bo wtedy trzeba zrezygnować z profitów, z korzyści psychicznych, jakie daje bycie ofiarą. A te profity to smaczne kąski: to poczucie lepszości, niewinności, możliwość użalania się nad sobą, wpadania w depresję jakże uzasadnioną... całkiem sporo tego, to całe  święte oburzenie na zły świat. Ofiara z racji swoich krzywd czuje się uprawniona do krytykowania świata. To oczywiste, że świat jest zły. To świat mnie skrzywdził, więc niech świat się zmieni, a nie ja. No jasne, można sobie żądać, ale to nic nie da, bo świat będzie jaki jest. Jedyne co można wtedy zrobić, to wziąć na klatę swoją kacią część  i nie wycofywać się z procesu terapeutycznego.  To jest bardzo trudny moment, bo się sypie cała wizja świata i trzeba wszystko od nowa układać. Ja dosłownie nie wiedziałam, gdzie jest góra a gdzie dół. To co było białe, przestało być białe, a czarne jakby jaśniejsze...? I jak tu żyć?? Jak to ogarnąć? Jak wyjść z tego chaosu, kiedy już nic się nie wie? A umysł ciągle odwodzi od terapii i pyta, co ci to da? Po co ci to? Co z tego wyniknie? A więc tutaj jest ogromne pole do działania dla świadomości; bądź sobie wdzięczny, jeśli medytowałeś. 

Jest jeszcze inna ścieżka, którą wybrała moja siostra: uderzanie w siebie. Ona ochraniała innych, przymilała się całemu światu, a uderzała w siebie. Poczucie winy i piętno kozła ofiarnego, które wyniosła z domu, to bardzo ciężkie i niskie energie, które ciągną w dół... Była po prostu lepsza i wrażliwsza ode mnie. Z nas dwóch żyję ja, i wychodzi na to, że uratował mnie ten pierwiastek kata, jaki w sobie mam oraz to, że kierowałam to na zewnątrz ( biedny Tygrys). Ona też miała w sobie coś z kata, tyle tylko, że ten kat siał spustoszenie w jej wnętrzu, a w końcu ją zabił.

Reasumując wyjście z trójkąta dramatycznego gwarantujące zdrowienie psychiki ma nas doprowadzić do punktu, w którym rozpoznajemy w sobie wszystkie trzy role: ofiary, prześladowcy/kata i ratownika. Każda z tych ról jest dysfunkcyjna, ma swoją ciemną i jasną stronę, chociaż tutaj omówiłam akurat ofiarę, którą najlepiej znam z autopsji. Nawet prześladowca ma zalety, bo to jest ktoś, kto ma wielką sprawczość, nie boi się działać i podejmować ryzyka, czego brakuje ofiarom.  Kończąc myśl: żeby wyjść z trójkąta musimy przyznać, że nie jesteśmy ani lepsi, ani bardziej święci, bo niegdysiejsza ofiara może stać się katem i nawet ratownik, gdy działa nieproszony, daje pomoc według własnego widzimisię, też jest przemocowy, bo nie uwzględnia woli ani potrzeb drugiego człowieka. Nagła i nieświadoma transformacja ofiary w kata może być bardzo niebezpieczna. Jest taki film Schlesingera pt. ,,Dzieci szarańczy", w którym Donald Sutherland gra klasyczną ofiarę doprowadzoną  do ostateczności przez narcystyczną kobietę. Bardzo polecam ten film, bo tam to jest bardzo wyraźnie pokazane.  Ja na szczęście miałam swój zawór bezpieczeństwa w postaci ironii, żarcików i sarkazmu, które były raniące i nie fair, ale dzięki nim ta energia gniewu była wypuszczana bezpieczniej, jednak Tygrys musiał przez lata całe znosić moje kąsanie. Praca z Dzieckiem Wewnętrznym ułatwiła mi to rozpoznanie i wzięcie odpowiedzialności za swoją kuwetę,  za swoje życie i samopoczucie, a nie obwinianie  innych, że są inni. Siebie w takim momencie też nie ma sensu obwiniać, trzeba po prostu się pilnować, żeby już tego nie robić. Bo tak naprawdę nikt nie jest winny. Nie szukamy w tym procesie winnych, szukamy przyczyn, skutków i sposobów wyjścia z błędnego koła, w którym latamy jak ogłupiałe chomiki. W tej chwili moje DW jest tak nakarmione miłością, troską i uwagą, że nie ma potrzeby odreagowywania, za to ma potrzebę dzielenia się dobrem. :) 


Dziecko Wewnętrzne instrukcja obsługi ( Historie rodzinne cz. 10 )

Po tamtej rozmowie z mamą, kiedy mi powiedziała, że ,,przecież wujek by się obraził", dotarło do mnie, że gdyby to zdarzenie się powtórzyło, ona by nadal broniła pedofila i miała pretensje do dziecka, że porusza takie niesmaczne tematy. Zalała mnie fala niesamowitego gniewu, dosłownie cicha furia. Bałam się, że dostanę zawału, bo miałam  przyspieszone tętno, kołatanie serca, przy tym ból głowy i całą twarz rozpaloną jak w gorączce. Nie mogłam spać, a trzeba było iść do pracy, zająć się własnym chorym dzieckiem, funkcjonować... To nie mijało, w środku wyłam z bólu i wściekłości,  więc zaczęłam szukać informacji, jak sobie poradzić z gniewem. Trafiłam na kanał Grzegorza Byczka, który pracuje z emocjami  metodą Lowena ( znałam autora i metodę tylko z teorii ). To metoda polegającą na tym, że wykonuje się ćwiczenia fizyczne, dzięki którym energia emocji jest uwalniana poprzez ciało. Najbardziej mi się spodobało ćwiczenie uwalniania złości, polegające na waleniu kijem bejsbolowym w materac. Mąż widział, co się ze mną dzieje, więc zawiesił na strychu starą oponę i wręczył mi swój drewniany miecz kendo. Ale się działo! Tak waliłam tym mieczem, że sobie nadwyrężyłam bark. To była cała seria takich seansów, ilekroć mnie zaczynało dopadać. Jest też wersja soft polegająca na skręcaniu ręcznika i warczeniu. Pojawiły się  różne wspomnienia, więc wywaliłam tego z siebie sporo. Takich bluzgów nie słyszał świat, nawet nie wiedziałam, że tak potrafię kląć, że znam takie słowa. ;-o  Pomogło. Głowa mnie przestała boleć, serce się uspokoiło, ale spokojny sen nie nadchodził, bo wspomnienia, koszmary, ogólne napięcie, gniew na przemian z lękiem.  Tak czy owak to był bodziec, że teoria nie wystarczy, że trzeba coś konkretnego robić z tą wiedzą, którą się ma. Ale co? Ale jak?? Ale gdzie??? Psychologowie i terapeuci, których znam, to porażka. Nie chwaląc się, jako laik i samouk, mam większą samoświadomość a i znajomość meandrów psychiki. Zaczęłam szukać kogoś przez Internet, chciałam się zapisać na terapię online. Tym sposobem trafiłam na nurt pracy z Dzieckiem Wewnętrznym, co zaczęło ze mną rezonować. Dość dobrze i od czasów studenckich  znam analizę transakcyjną i jej koncepcję Dziecka, Dorosłego i Rodzica, ale jak wszystko inne  - wyłącznie w teorii. Odnalazłam kanały przekładające tę wiedzę na praktykę terapeutyczną. I to było TO. Słuchając rozpoznawałam coraz więcej swoich zachowań i problemów z emocjami, dowiedziałam się, jak to ogarnąć, jak sobie pomóc. Do tego kolejne książki, tym razem już proponujące konkretne techniki wchodzenia w kontakt z podświadomością i transformowania emocji. Okazało się, że to wcale nie jest trudne, żadne pismo nosem, serio. Wystarczy trochę wyobraźni, trochę czasu i własne zdjęcia z dzieciństwa. No i otwartość umysłu, tego może najwięcej, bo jeśli masz zamknięty umysł i kochasz swój ból, to nie dasz sobie szansy. A niestety pokrętnym i trudnym do wyłapania mechanizmem ofiar jest to, że czują się lepsze z racji tego stygmatu cierpienia. Hołubią to gówno w sobie jak najcenniejszy skarb, bo zrobiły z niego własną tożsamość, więc boją się tego pozbyć, bo im umysł wmawia, że bez tego nie da się żyć. A skoro cierpienie daje mi poczucie bycia lepszym, czemu katolicyzm bardzo przyklaskuje, bo uświęca cierpienie, to dlaczego mam się tego wyrzekać? Jestem śmieciem i jedyna szlachetna rzecz, jaką mam, to mój ból. Ból mnie sakralizuje, namaszcza na kogoś wyjątkowego. Muszę przyznać, że ciężko mi było stanąć z tą prawdą twarzą w twarz. 

I tu jesteśmy w takim miejscu, które zdiagnozował buddyzm: umysł jest naszym wrogiem ( chociaż nie tylko). Bo umysł jest  po to, żeby nam zapewnić biologiczne przetrwanie. Nieważne jakim kosztem. Jeśli kosztem przetrwania ciała jest wypaczenie psychiczne, to ok, wchodzimy w to! I jeśli nasz umysł w dzieciństwie dostał informację, że pozwalanie na różne rzeczy różnym wujkom zapewniło nam przetrwanie, to znaczy, że ta droga jest dobra i w dorosłości mamy następnych wujków na drodze. To według umysłu jest ok, skoro żyjesz. Bo umysł jest tępy i głupi, nie ma wrażliwości, on chce tylko, żebyś żył. Dlatego umysł staje dęba, gdy próbujemy coś zmienić, bo to, co inne, nowe, jawi mu się jako zagrożenie. I dlatego trzeba do tego podejść z poziomu świadomości czyli z najwyższego piętra, bo tylko z najwyższego piętra widzimy buntujący się umysł i możemy nad nim zapanować. Tyle tylko, że nie każdy to piętro ma. ;-) 

Zaczęłam próbować, najpierw pisałam listy do swojego Dziecka jako osoba Dorosła - to ważne, bo dziecko dziecka nie uleczy. Później zaczęłam pisać od Dziecka do siebie Dorosłej. Listy pisze się ręcznie na papierze, mogą zwierać trzy proste zdania, ale warto to robić codziennie. Jednocześnie nadal szukałam kogoś, komu potrafię zaufać w terapii, bo z zaufaniem mam problem z wiadomych powodów, ale to, co sama robiłam, zaczęło działać! :-o Pojawiły się sny o małej dziewczynce, o niemowlęciu...Podświadomość zaczęła wypuszczać na światło dzienne kolejne obrazy, wspomnienia,  emocje... Było trochę płaczu, trochę bólu i żałoby po spapranym dzieciństwie, ale to nie trwało długo. Efekty przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Zyskałam spokój i poczucie ugruntowania w sobie, poczucie, że wreszcie jestem sobą, bo mam siłę i odwagę bycia sobą.  Mam gdzieś, co inni na to, jaka jestem. Przestałam się bać oceny, osądu i odrzucenia ze strony otoczenia, co mi daje niesamowity luz i lekkość istnienia. Odzyskałam dobry sen, chociaż nie z dnia na dzień. Znacznie mniej rzeczy mnie triggeruje. Jeśli Tygrysowi się zdarzy coś nerwowo powiedzieć, bo to choleryk z mnóstwem energii, to wszystko spływa po mnie jak po kaczce. Śmieszy mnie to, bo widzę w nim rozwydrzonego bachora i w sumie mi go żal. Sytuacje, które dawniej prowadziły do nasilania się u mnie stanów lękowych, do płaczu, depresji i rozdygotania, teraz mnie nie ruszają. Patrzę na niego jak na hałaśliwe dziecko, a nie jak na boga, który ma nade mną władzę i jednym fochem potrafi zepsuć mi dzień. Dostrzegam teraz u niego dużo bardzo pozytywnych cech, które były w cieniu, bo moje poranione Dziecko widziało w nim głównie agresora. Ofiara nasila w partnerze prześladowcę, niestety. On poczuł respekt, pilnuje się, stara, wystarczy, że spokojnie spojrzę mu w oczy i w myślach powiem: ,,Widzę cię, nie dam się wciągnąć w twoje emocje", a od razu się uspokaja i przeprasza, że niepotrzebnie się uniósł. Odczytuje mój komunikat na jakimś poziomie. Dosłownie jak prawdziwy tygrys przed treserem. :)) Śmieszne to, nie chcę nim manipulować czy nadużywać w ramach odwetu, ale świadomość, że mam tę Moc, jest bezcenna. Dopiero teraz mam poczucie bezpieczeństwa, nie wpadam w panikę, jak się pojawia jakiś problem, jestem stabilna emocjonalnie i odzyskałam sprawczość. Wiem, że jakość mojego życia zależy tylko ode mnie, a do tej pory każdy mógł do mojego świata wejść bez pytania, zabrać co chciał, zostawić gówno na dywanie a mnie z przekonaniem, że nie zasługuję na nic lepszego. Codzienna praktyka sprawiła, że kocham siebie, mam dla siebie cierpliwość, traktuję siebie z życzliwością i bez presji. Nie przywiązuję się już tak jak kiedyś! Nie żebrzę o akceptację i dowody sympatii, bo wszystko to zapewniam sobie sama. To nie oznacza bycia aspołecznym, wręcz przeciwnie. Lubię towarzystwo ludzi, ale już innych, bo inni teraz ze mną rezonują. 

Generalnie praca z DW zmierza do tego, żeby Dziecko dorosło i zaczęło zasilać w zdrowy sposób naszą psychikę. Dziecko to wszystkie emocje, dobre i złe. Jeśli się nie uzdrowi ran emocjonalnych, czyli właśnie Dziecka, to będą nam niszczyć życie i siać spustoszenie w rodzinie. 

Znalazłam świeży materiał u Kasi Kowalskiej, który mnie bardzo ucieszył, bo jeśli osoby publiczne będą rekomendować terapię Dziecka Wewnętrznego, to może wreszcie ta wiedza dotrze na katedry i tą drogą do terapeutów, którym się nadal wydaje, że wystarczy z klientem pogadać. 



Sylwia Kulesza bardzo pięknie i wrażliwie tłumaczy specyfikę terapii. 

Akuszerka Wewnętrznych Dzieci Magdalena Szpilka

I moja mentorka, Izabela Kopaniszyn, o której wspomina też Kasia Nosowska. 

Warto przewertować te kanały, odszukać we wcześniejszych nagraniach tematów związanych z DW.  

Podręczniki: 

Izabela Kopaniszyn ,,Przeszłość jest teraz. Uwolnij traumy i poznaj swoje Wewnętrzne Dziecko"

John Bradshaw ,,Powrót do swego wewnętrznego domu"

Idę do lasu pooddychać ciszą i wilgocią. Zaniosę moim drzewom promyk słońca, a Was wszystkich bardzo mocno przytulam i zapewniam, że jest na świecie dobro, jest piękno i jest ono w nas samych, chociaż może tego nie widzimy, bo nas zbrukano, więc patrzymy na świat przez zabrudzone okno. Ale już wiem, że każdy nosi w sobie diament, chociaż tego nie wie. Nawet jeśli jest on oblepiony gównem, to nadal jest diamentem, nie traci na wartości nic a nic. Trzeba tylko to gówno z siebie zmyć. :) 

wtorek, 10 grudnia 2024

Co z tym zrobić? ( Historie rodzinne cz. 9 )

 


Kiedy już rozpoznałam, jaka dynamika jest w moim związku (on gra rolę  prześladowcy a ja ofiary, czyli wariant A), dotarło do mnie, że Tygrys nie tylko dlatego wszedł mi na głowę, że ma w sobie cechy, które go do tej roli predestynują. On wszedł w tę rolę za moim cichym przyzwoleniem, bo jako osoba z dysfunkcyjnego domu i ofiara nadużyć potrafiłam być w związku partnerskim tylko ofiarą. Ofiarą i niczym więcej ( w stosunku do rodziców ratowniczką). Nie miałam zasobów na to, żeby sięgnąć po inny sposób realizacji siebie. Już wiedziałam z mądrych książek, że powinnam zacząć stawiać granice, słuchałam podcastów i uczyłam się,  jak to robić,  bo dziecko DDD nie ma prawa mieć granic wyniesionych z domu rodzinnego. Taki dom nie uznaje czegoś takiego jak granice dziecka. Dzieci i ryby głosu nie mają.. .co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie... brzmi znajomo? A więc wiedziałam już wszystko i próbowałam teorię zastosować w praktyce. Bez skutku. 

Dlaczego?

Dlatego, że osoba po nadużyciach większość swojej energii musi przeznaczać na ,,obsługę traumy". Bo taka trauma to kula u jednej i u drugiej nogi, a chodzenie z tym ciężarem wyniszcza. Każde nadużycie, każda awantura z ojcem alkoholikiem, każde odrzucenie przez mamę, to rana emocjonalna, która cały czas domaga się uzdrowienia. Rana emocjonalna to energia uwięziona w ciele. Im więcej ran, tym więcej zamrożonej energii.  Oczywiście pamięć o tym, co nam zrobiono  spychamy do podświadomości, bo przecież jakoś musimy funkcjonować, jakoś żyć, nie możemy się ciągle nad sobą użalać, więc zaciskamy zęby, robimy dobrą minę do złej gry, medytujemy, piszemy wiersze i jakoś wleczemy te kule, a partner, który został obsadzony w roli prześladowcy jako duplikat wujka, stoi nad nami z batem i pogania, dziwiąc się, że nie podskakujemy. Dramat takiego związku polega na tym, że obydwoje chcą dobrze, ale żadne nie wie, czemu to nie działa. Nie działa, bo rozdziela ich widmo wujka. Bo ofiara, żeby przywrócić zdrową dynamikę w relacji, potrzebuje ustalić granice, ale nie ma na to siły, gdyż jej energię pochłania serwisowanie traumy, czyli ukrywanie łez, omijanie tematów, które ją rozstrajają, uciekanie przed bliskością, przed ludźmi, szukanie samotności i sposobów odreagowywania, które pochłaniają resztki energii...Cały potencjał ofiary, cała jej dobra wola i siła idzie w kosmos, zamiast w odnajdywanie i budowanie siebie, zamiast w stawianie zdrowych granic i negocjowanie wymagań, które trzeba wobec partnera mieć, żeby nas miał za co szanować. A więc ofiara najpierw musi odzyskać energię, a dopiero później ją przeznaczyć na rozpoznawanie i pilnowanie granic, bo jednorazowa akcja tylko podsyca ekspansję partnera. Ponadto ofiara żyje w przeświadczeniu, że to partner powinien się zmienić, zrozumieć...tylko partner, bo przekleństwem ofiary jest przekonanie, o własnej lepszości. Potrzebna jest gruntowna transformacja dynamiki w relacji, czyli wyjście z trójkąta dramatycznego i odzyskanie ziem utraconych, obszarów wpływu, decyzyjności, samosterowności, prawa do mówienia NIE, które będzie respektowane.  Partner będzie wtedy oponował, a jakże! Będzie się dziwił: co się tobą dzieje, jesteś jakaś dziwna, o cóż ci znowu chodzi?? ( wujek) Bo kto bez walki oddaje swoje dawno  zasiedlone terytoria? To żyzne ziemie, przynoszące wiele profitów, to kopalnie złota i diamentów, to darmowa siła robocza, która zgłosiła się sama, na ochotnika! A ofiara cały czas żyje resztką siebie. Im bardziej rozrasta się teren partnera, tym ona bardziej się kurczy i rezygnuje z siebie. Ofiara wchodzi w relacje z gadziego pnia mózgu, który wydaje tylko dwie komendy: walcz lub uciekaj. Ofiara nie komunikuje swojej potrzeby szacunku i delikatności, bo nie wierzy, że jej się należy, bo kiedyś jej tego odmówiono ( każdemu się należy szacunek i delikatność!). Żyje w lęku i stresie, bo ciągle skanuje otoczenie, żeby rozpoznać zagrożenie i w porę uciec lub walczyć. Partner nie rozumie, no bo: czego tu się bać?! (wujek).  Robi się poirytowany i coraz bardziej roszczeniowy. Milczy przez dwa tygodnie ( wujek, a jakże, on sam!). Wtedy ofiara zabiega, dzwoni, prosi lub czuje się nierozumiana, zraniona, odtrącona i narasta w niej poczucie krzywdy, niedopasowania, zaczyna się podejrzewać o jakąś dziwną chorobę psychiczną...i tym bardziej się identyfikuje i z rolą ofiary. Czasem to przybiera postać przemocy fizycznej i wtedy to już jest status ofiary uznawany przez prawo, a nie rola w trójkącie - to należy odróżnić i dzwonić na policję, niech z dziadem zrobi porządek, a siebie ewakuować dokądkolwiek, byle dalej. W każdym razie nakręca się błędne koło. Rany emocjonalne, które narastają przez wiele lat powodują, że ofiara reaguje nadmiarowo, płacząc lub odcinając się od czucia, czego prześladowca nijak nie pojmie. Co ja ci takiego robię, do kurwy nędzy! nie można już z tobą wytrzymać! - fuck! znowu wujek?!  Trzeba się pozbyć wujka, ale niekoniecznie zmienić partnera na kogoś innego, a już na pewno nie tracić energii na próby zmieniania jego zachowania. Bo wujek wraca raz po raz, ale to nic.  To też da się przetrwać, jak się już odzyska dość energii. 

Jak odzyskać dość energii, żeby zacząć wracać na  swoje terytoria? 

Wyjść z trójkąta dramatycznego, a w tym celu nauczyć się pracy z Dzieckiem Wewnętrznym ( DW) czyli emocjami, bo tak umownie to nazwano w literaturze przedmiotu. O co w tym chodzi? Otóż w wielkim uproszczeniu nasza osobowość dzieli się na 3 podosobowości: Dziecko, Dorosły, Rodzic. Żeby  uzdrowić emocje czyli DW, trzeba się odważyć wrócić pamięcią do tych sytuacji, które zostawiły po sobie rany, ale wrócić  podosobowością  Dorosłego. To jest bardzo istotne, gdyż Dzieckiem może się zaopiekować tylko Dorosły, który wkroczy w tamtą sytuację i zrobi, co trzeba ( przytuli i zawsze, ale to zawsze uzna emocje dziecka - o tym są całe księgi).  NIE MA INNEJ DROGI. Jak na razie nikt nie wymyślił niczego  lepszego, ale gwarantuję, że po zastosowaniu tej techniki prawidłowo, skutek będzie niesamowity. Medytacja pomaga tylko wyciszyć umysł, ale my potrzebujemy nie tylko wyciszenia, ale przede wszystkim  uzdrowienia. Bite 20 lat szukałam i znalazłam, a jest to tak cenne, że za tę wiedzę oddałabym wszystkie dyplomy, prawo jazdy i co tam jeszcze. To mnie uratowało. Bo ja od dawna wiem, że wchodzę w rolę ofiary, od dawna próbowałam z niej wyjść, ale coś mnie znów wpychało w trójkąt dramatyczny. Wskakiwały automatyczne reakcje, nad którymi nie mogłam zapanować.  W końcu, po samobójstwie siostry, dotarło do mnie, że to nie przelewki, że to mogłam być ja, że mnie też może zabraknąć chęci do życia ostatecznie - a wtedy byłyśmy obie świeżo po śmierci mamy i jej męża, obie skrajnie  wypalone - i co wtedy? Zabiję się, zostawiając chore dziecko? Jak Tygrys sobie poradzi sam? Postanowiłam spróbować, bo wcześniej tylko i wyłącznie zdobywałam wiedzę, ale to się nijak nie przekładało na poprawę samopoczucia, funkcjonowania związku czy ilość energii. Mimo tabletek było coraz gorzej. Reasumując: jedynym skutecznym lekarstwem jest praca z Dzieckiem Wewnętrznym. To jest najlepsza i najskuteczniejsza metoda uzdrawiania ran emocjonalnych, dzięki której odzyskujemy energię psychiczną, radość życia, wracamy do siebie prawdziwego, pozbywamy się mentalnego szajsu, który gromadziliśmy od urodzenia, a który wykoślawiał nasze spojrzenie na siebie,  rzeczywistość, na partnera, na ludzi i naszą rolę w związku. Pracuję z Dzieckiem Wewnętrznym codziennie, co mi zajmuje raptem kilka minut i dzięki temu mogłam odstawić prochy! Mega sukces jak dla mnie. Marzyłam o tym, ale po odstawieniu wracało takie cierpienie, że chciało mi się wyć. A więc znów łykałam tabletki. Jednak z czasem narastało we mnie poczucie, że nie jestem sobą. Długie branie antydepresantów powoduje jakiś rodzaj martwoty psychicznej, która początkowo jest cudowna, bo się nie cierpi, ale z czasem przynosi więcej strat niż zysków, bo się traci kontakt z własną prawdą, a bez tego psychika obumiera.   

Teraz mija 10 miesięcy, odkąd zażyłam ostatnią dawkę antydepresantów. Listopad i grudzień był zawsze najgorszy, a ja w tym roku mam bardzo dobry nastrój. Codziennie budząc się rano, rozmawiam ze swoim Dzieckiem Wewnętrznym, pytam, ile ma lat, o czym mi dzisiaj opowie... A gdy się pojawi flashback, rozmawiam z nim. Czy to takie trudne? Ciężkie? Owszem, gdy się wraca do ran, może boleć, ale gwarantuję, że nie aż tak, jak boli życie bez tego. Teraz to już dla mnie tylko zabawa, gra wyobraźni, czysta przyjemność w doświadczaniu siebie.  Metoda pracy z DW to osobny temat, nie ogarnę tego w jednym wpisie. Jest sporo materiałów, które utknęły na całe dziesięciolecia po tamtej stronie muru berlińskiego, ale już docierają tłumaczenia, chociaż niekoniecznie do głów psychologów czy psychiatrów. Jestem święcie przekonana, że nie byłoby wojen ani katastrofy ekologicznej, gdybyśmy wszyscy uzdrowili swoje emocje. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że Tygrys, po fazie buntu i próbach powrotu do swojej roli w trójkącie, też musiał z niego wyjść. A więc ja już nawet nie muszę ustalać żadnych granic, bo on ich nie przekracza, a jeśli mu się zdarzy, to zaraz przeprasza. On po prostu czuje ode mnie inną energię, czuje moją moc, której nie zawaham się użyć, jeśli zajdzie potrzeba, ale praktycznie taka potrzeba nie zachodzi. 

Uff... umordował mnie ten post, ale dobrze jest poćwiczyć mózgownicę. :) 

Ps. To wszystko dotyczy związku, w którym żadne z partnerów nie jest psychopatą, osobą z NPD, borderline, bo w tych przypadkach autoterapia to za mało. Pisałam o moim związku, w którym najcięższym kalibrem przemocy był krzyk. 



Historie rodzinne cz. 8 #Me Too

 


Już sobie miałam na dobre popłynąć z Niegrzeczną Dziewczynką na fali liter w krainę fikcji, ale zdarzyło się coś, co mnie głęboko poruszyło i cofnęło w czasie, wywołując napływ wspomnień... 

Kiedy usłyszałam o tej akcji, poczułam dziwne zażenowanie, bo w sumie to takie niesmaczne... wyciąganie  brudów... po co to? Nie ma się czym chwalić. No nie ma. Ale temat dziwnie dźwięczał mi w głowie, mimo że omijałam ten hasztag szerokim łukiem. Później, po obejrzeniu filmu braci Sekielskich ,,Tylko nie mów nikomu" nie mogłam spać, coś mi się zaczynało przypominać, coś się dopominało o zobaczenie, wyłaziło nieproszone... Wstawałam rano nieprzytomna, szłam do pracy po mocnej kawie, próbowałam jakoś dotrwać do wieczora... Ale nocą znów przychodziły wspomnienia... Dotyczyły mojego wujka, dystyngowanego człowieka w wieku babci, który uwielbiał mnie brać na kolana i spędzał ze mną dużo czasu podczas wakacji. Przy nim wolno mi się było śmiać i wygłupiać ( na co dzień było to zakazane), a dzieci, jak wiadomo, śmiać się i wygłupiać uwielbiają, więc wujek był cool, dlatego lubiłam, gdy przyjeżdżał. No i wszystko by było dobrze, to by mogło być jedno z lepszych wspomnień z mojego dzieciństwa, gdyby nie to, że wujek zaczął mi robić dziwne rzeczy, których nie rozumiałam, ale coś mi mówiło, że tak nie powinien, że jest w tym coś złego, chociaż nie wiedziałam co. Nie mogłam się z tym sama uporać, więc gdy wujka akurat nie było, powiedziałam rodzicom podczas obiadu. Mama zareagowała w sposób typowy dla siebie czyli próbowała rozmydlić problem, a mnie zmanipulować, wmawiając mi, że to wszystko było nie tak, że wujek na pewno nie miał nic złego na myśli, że co ty opowiadasz, coś ci się wydawało, coś sobie pomyliłaś, on przecież nie mógł tak robić... Przekaz był jasny: to nie wina wujka, że mi robił ohydne rzeczy, ale moja wina, że o tym powiedziałam. Uff... Scyzoryk mi się sam otwiera, jak sobie to przypominam. Ale wracając do nieprzespanych nocy... w końcu zapytałam mamę, czy pamięta tamtą sytuację, mając idiotyczną nadzieję, że mi to jakoś wyjaśni, może ja faktycznie sobie coś wymyśliłam? Musiałam z nią porozmawiać, bo mi te obrazy wybijały dekiel, bałam się, że wariuję, ale wracały kawałek po kawałku z coraz większą intensywnością, przypominałam sobie wszystkie okoliczności i szczegóły, dlatego chciałam się upewnić. A może mama mnie przeprosi za tamtą niedojrzałą reakcję? Co prawda to do niej niepodobne, ale to przecież było molestowanie seksualne, a ona zamiast bronić własnego dziecka, zamiast wyjaśnić sprawę z wujkiem, obwiniła dziecko, bo jej zburzyło sielankowy wizerunek przyzwoitej rodziny...! Szok. Ale minęło tyle lat, mama przemyślała,  może jest jeszcze szansa, że wreszcie dojdziemy ze sobą do ładu, przegadamy to, może uda się oczyścić atmosferę i stworzyć między nami zdrowszą, cieplejszą relację? O ja naiwna... Mama zareagowała fochem, że się czepiam, że co ona niby miała powiedzieć, przecież wujek by się obraził! Ręce mi opadły. No tak. Wujek by się obraził! A więc lepiej ze mnie zrobić dziecięcą  kurewkę, niż urazić wujka i zabronić mu przyjeżdżania na wakacje. 

Ale do brzegu. Po co ten wpis, co chcę przez to powiedzieć? Otóż...

Jeśli masz dziwne flashbacki, nie bój się tego. To jest sygnał, że psychika dojrzała do zmierzenia się z problemem. Jako dzieci spychamy do podświadomości to, co jest zbyt trudne do udźwignięcia. To jest mechanizm obronny, który chroni psychikę dziecka przed destrukcją. Sęk w tym, że ten mechanizm zostaje na zawsze i w kontaktach z partnerem czy kimkolwiek innym  stosujemy go automatycznie. Stosujemy mechanizmy obronne tam, gdzie ich już od dawna nie potrzeba, a ludzie wokół nas nie rozumieją, o co nam chodzi, czemu jesteśmy tacy dziwni i płaczemy ,,bez powodu", nie pozwalamy się do siebie zbliżyć, jesteśmy niedostępni emocjonalnie, albo wręcz przeciwnie, osaczamy i chcemy, żeby nas ktoś ciągle prowadził i trzymał za rękę... Ktoś, kto doświadczył w dzieciństwie nadużyć, będzie się zachowywał dwojako: 

Wariant A (nadmiernie uległy):  Będzie się pozwalał nadużywać na mnóstwo różnych sposobów. Dziecko, któremu zniszczono granice, w dorosłości nie będzie wiedziało, gdzie te granice są, albo będzie uważało, że tych granic w ogóle ma nie być, że ma być dostępne dla każdego. Zero asertywności. Plastelina. Tylko ugniatać. Bierz, co chcesz: mój czas, moją empatię, moją energię, dobrą wolę, inteligencję, kreatywność, cierpliwość, moje pieniądze, mój potencjał i rób z tym co chcesz. Taki ktoś znajduje partnera, który skrzętnie to wszystko zgarnie, a z czasem zmieni się w prześladowcę w trójkąta dramatycznego, no bo jeśli można brać wszystko, bez pytania, bez negocjacji, bez zgody, to hajże na Soplicę! Partner będzie tobą zarządzał, dyrygował, stawiał warunki, domagał się opieki, dysponował twoim czasem i wszelkimi zasobami, a ty będziesz się kajać, gdy zobaczysz jakieś niezadowolenie, będziesz w  związek wkładać  całą siebie i uważać, że za mało się starasz, ale że na tym polega związek ( bzdura, nie na tym). Partner takiemu komuś wejdzie na głowę, a później zrobi awanturę, że wszedł. Ale jeśli jakiś teren jest do przywłaszczenia, to w każdym to wyzwoli kolonizatora. Tak działa świat, tacy są ludzie. A ty będziesz mieć depresję, nerwicę lękową, huśtawki emocjonalne, destrukcyjne myśli, aż znajdziesz jakiś zawór bezpieczeństwa w postaci blogu, nałogu, krytykanctwa, manipulowania cudzymi emocjami lub hejterstwa... Whatever. To ci trochę pomoże rozładować swój bagaż, ale tylko trochę i na jakiś czas. 

Wariant B (nadmiernie dominujący):  Powiesz, że już nikt nigdy cię nie skrzywdzi, takiego wała, nie dasz się nikomu i tak granice poustawiasz, że nie przeciśnie się nawet mysz. Weźmiesz sprawy w swoje ręce i to ty będziesz dominować, zarządzać, decydować, wydawać dyspozycje, tłumić wszelkie przejawy oporu i uznawać za atak najdrobniejszy przejaw cudzej woli. Ktoś taki musi mieć partnera nadmiernie uległego, ciapowatego, niezdecydowanego, nie potrafiącego stanąć po własnej stronie i bronić swojego zdania nie w jednorazowym akcie niesubordynacji, tylko konsekwentnie, na co dzień. Czyli Wariant B znajdzie na partnera Wariant A. Tutaj jest miejsce dla ofiary z trójkąta dramatycznego, bo ofiara potrafi się ugiąć, dopasować jak plastelina. Tyle tylko, że plasteliną można się pobawić jakiś czas, ale na dłużej zaczyna męczyć, bo się czepia rąk. W takiej sytuacji Wariant B szuka jakiejś przeciwwagi dla własnej siły, a więc zaczyna się rozglądać na boki, bo kto mu zabroni. Tak właśnie było w małżeństwie mojej siostry. 

U mnie był wariant pierwszy. Rezygnowałam z siebie na rzecz relacji, na rzecz innych ludzi, którzy nadużywali mojego zaangażowania, dobrej woli, empatii, czasu, cierpliwości, pieniędzy... A więc wujek w innym wydaniu. Łykałam tabletki, żeby się nie rozpaść na kawałki, żeby wstać z łóżka, ogarnąć dom, dziecko z autyzmem, rodziców, którzy zawsze mieli jakieś potrzeby, a później pretensje i kolejne potrzeby... Odreagowywałam w sieci i nie tylko. 

W następnym odcinku napiszę, co z tym zrobić, ale na dzisiaj już wystarczy, to taki trudny temat, że mam dość. Wracam po tym wszystkim do siebie, wreszcie czuję się dobrze we własnej skórze, zadowolona z życia i swojego miejsca na ziemi, wolna od farmakologii. :)