Ileż ja się razy zastanawiałam: czemu ,,nie" do cholery!?!? Dlaczego coś we mnie wiecznie wierzga, odwraca się plecami, tupie, odcina od innych, buntuje i wieje gdzie pieprz rośnie, chociażby w świat fikcji, w literaturę, film, malarstwo, w cokolwiek, byle nie tam, gdzie wszyscy? Dokądkolwiek, gdziekolwiek, piechotą, hulajnogą, pociągiem... myślą, mową, uczynkiem, zaniedbaniem... byle dalej od stada. A więc czemu mówię ,,nie", skoro o wiele łatwiej i przyjemniej byłoby powiedzieć ,,tak"?
Wreszcie mnie to wewnętrzne wierzganie zmęczyło, więc pomyślałam, że coś z tym muszę zrobić, jakoś okiełznać. No bo na dobrą sprawę cóż by mi szkodziło iść z innymi? Cóż by mi szkodziło trzymać z większością, potakiwać, dostosować się, dopasować? W końcu całe życie marzyłam, żeby być taka jak inni. Jak ja się pilnie uczyłam, jaka mam być, żeby wreszcie nie odstawać od reszty, nie czuć tego obmierzłego wyobcowania, nie być wiecznie outsiderem i odszczepieńcem. Już się nawet chciałam umówić na brwi, planowałam też rzęsy, dyskretnie wypytywałam koleżanki, gdzie robiły, który salon lepszy, a na dalekim horyzoncie majaczyły mi wypełniacze policzków. Szłam jak burza, a jakże! Rozsyłałam w ten sposób komunikaty: zobaczcie! mam tak samo jak wy! Podczas rozmów zawsze starałam się myśleć tak jak one. Cokolwiek mówiły, to ja ,,tak tak", ,,ja też, ja też". No i obowiązkowo kupowałam ciuchy w tych samych sieciówkach, żadne tam second handy, które niosły ryzyko oryginalności. Tak, zwłaszcza na ciuchy zwracałam uwagę, bo jak cię widzą... itd. Jakimś cudem prawie całkiem zapomniałam, że drzewa są ważne, że słowa są ważne, a to co w środku jest najważniejsze...Inwestowałam w opakowanie czas, energię i pieniądze. I tak świetnie mi szło! Opanowałam umiejętność mimikry do perfekcji. Byłam, wreszcie byłam częścią stada. Oddychałam tym samym powietrzem, zaznałam cudownie błogiego poczucia przynależności, poczułam się bezpiecznie w grupie, która mnie akceptowała i ogrzewała swoim ciepłem. Niczym, absolutnie niczym się nie wyróżniałam. Oczywiście nie wspominałam ani słowem, że medytuję, że czytam Marka Aureliusza, Platona, Fabjańskiego, de Mello... Gdyby mnie ktoś zapytał, kto to jest Eckhart Tholle, udałabym, że nie mam pojęcia i zaparła się w żywe oczy. Ani słowa o rozwoju duchowym, o wykładach Magdaleny Adamczyk z selfmastery.pl i poezji, bo przecież wszyscy wiedzą, że poezja to nudziarstwo i nie wiadomo o co chodzi, a skoro wszyscy tak to i ja tak. A już nie daj Boże natrącić o wykładach pewnego buddyjskiego mnicha, mojego mistrza zen, bo z automatu byłabym uznana za innowiercę i heretyka, a jak wszyscy wiedzą, heretycy są zawsze pierwsi w kolejce na stos. Co prawda od czasu do czasu jakiś cichy głos zza ramienia szeptał mi do ucha: daj spokój, coś tu zgrzyta, to przecież nie ty... Ale zagłuszałam go, odganiałam jak natrętną muchę, ewentualne wątpliwości zamiatałam pod dywan, bo przecież nie będzie mi jakiś głos psuł wszystkiego podszeptami. Zresztą wątpliwości miałam coraz mniej i to był niespodziewany bonus będący efektem osiągnięcia takiejsamości. I pewnego dnia, po tylu staraniach, po żmudnym dopasowywaniu, obciosywaniu dzikich pędów i własnoręcznym łamaniu sobie kręgosłupa, który dzięki temu zrobił się stosownie giętki i kompatybilny, kiedy ciepło stada stało się normą, kiedy wpasowałam się i dostosowałam, koleżanka niefrasobliwie i bez ostrzeżenia rzuciła w większym gronie:
- Ej, a zwróciliście uwagę, że Emma jest zawsze ubrana jakoś inaczej niż wszyscy?
Na co wszyscy jeden przez drugiego, że owszem, zwrócili uwagę, to się przecież od razu rzuca w oczy, nie da się ukryć, zawsze inaczej...
Na co zbaraniała ja:
- No co wy! Co inaczej! Jakie inaczej! Przecież wszystkie ciuchy kupuję w tych samych sieciówkach, co wy! Od góry do dołu!
I dalejże wymieniać, co gdzie kupione, łącznie z pokazywanie metek z logo popularnej marki odzieżowej.
- No przestań. To nie chodzi o to, gdzie kupione, tylko co kupione i jak zestawione. Ty masz zawsze jakoś tak inaczej niż wszyscy.
Aha - pomyślałam przyłapana na gorącym uczynku i czerwona po uszy - to ja się męczę, analizuję każdy detal z zewnątrz, od środka, wszerz i wzdłuż...
I tak mnie moja wsobna, niepotrzebna i upierdliwa do bólu inność wystrychnęła na dudka. Wykiwała, oszwabiła, zrobiła w konia, nabiła w butelkę, a butelkę rzuciła w morze, prosto na niezmierzone fale takiejsamości. Bez zmiłowania, bez adresu docelowego, bez apelacji i bez nawigacji.
No więc dryfuję sobie samopas po tym bezmiarze, butelka z Ikei, stan stały i mętnoszklisty, zanurzona w stanie ciekłym, więc innym niż mój i przez stan ciekły otoczona, żeby nie powiedzieć osaczona. ;p Dociera do mnie smutna prawda, że nigdzie nie dopłynę i nijak się nie rozpuszczę. Nawet jeśli fale niosą mnie, dokąd chcą, to nie będzie mi dane być kroplą jak miliardy innych, nie będzie mi dane doświadczanie bezpieczeństwa takiejsamości poprzez bycie kroplą. Jestem butelką.
I co mam zrobić z tym czymś co mi w butelce wierzga i mówi: ,,A ja nie" ? Jak tu żyć?