W mojej rodzinie depresja ma dość długą tradycję. Nie wiem, skąd się wzięła, kto pierwszy popełnił ten fatalny błąd i otwierając przed nią drzwi, wpuścił na pokoje, zamiast poszczuć psem i przepędzić na cztery wiatry, nim zbierze swoje żniwo. Depresja to demon, który sobie nas upodobał z powodów mi nieznanych, ale najwyraźniej między nami znalazł sprzyjające warunki i próbował zostać na zawsze jak Czarne Damy w nawiedzonych zamkach.
Na zawsze? Nie ze mną takie numery, Bruner. ;)
Ale wracając... Najpierw był dziadek ze strony taty. Jego bardzo dobrze pamiętam, o nim wiem. Już później, później... jak już było po wszystkim, po dochodzeniu i po pogrzebie, babcia opowiadała, że zaczął się dziwnie zachowywać. Godzinami przesiadywał na krześle i patrzył w ścianę. Siedział i siedział, a życie toczyło swoje leniwe wody jakby obok niego. Tkwił tak cały dzień, a później już był wieczór, więc szedł spać. Gdyby mu nie przypomniała, że trzeba coś jeść, najpewniej by nic nie jadł. Pamiętam go w kapeluszu i szarym eleganckim prochowcu, którego poły powiewały jak dwa żagle na wietrze i ukazywały czarne, wyprasowane w kantkę spodnie. Do tego wypastowane czarne buty i aktówka. Elegancik ze szlacheckim rodowodem, jak z przekąsem mawiała o nim mama, bo ona z chłopów małorolnych, więc ją to trochę kłuło. Odkąd zaczęło się to jego dziwne przesiadywanie, prochowiec smętnie wisiał w szafie, a spodnie wypchały się na kolanach od siedzenia. Babcia nie znała słowa ,,depresja", mało kto je wtedy znał. Dla niej to było tylko dziwactwo, jakich dziadek miał wiele. Ale pewnego dnia dziadek gdzieś się zapodział. Babcię zaskoczyło nagle puste krzesło, brak prochowca i aktówki w szafie... Panika. Bo przecież siedział i siedział, wszyscy uznali, że tak będzie już zawsze. Dziadek tymczasem przepadł jak kamień w wodę. A gdy został znaleziony, już nie żył. Prokuratura wydała orzeczenie, że popełnił samobójstwo. To było na kilka dni przed moją Pierwszą Komunią. Na pamiątkowym komunijnym zdjęciu cała rodzina jest na czarno, podkrążone oczy, pogrzebowe miny, tylko ja w białej sukience z niepewnym uśmiechem, bo ksiądz mówił, że to radosne wydarzenie, a tu...
Następny był mój tata czyli jego syn. Nie wiem, kiedy to się u niego zaczęło. Kiedy wykiełkowało to parszywe ziarno rozczarowania światem i ludźmi, w którym momencie diabeł zmącił jego umysł na tyle, że przestał dostrzegać dobro. Nie pamiętam kiedy ciemność wzięła górę nad światłem i zaczęła się rozlewać jak smoła po jego myślach i sercu, zapuszczać macki w najgłębsze obszary duszy. Może wtedy po śmierci dziadka, po mojej komunii? A przecież widywałam go radosnego. Bywał duszą towarzystwa, potrafił być zabawny, sypiący dowcipami jak z rękawa, szarmancki względem kobiet, prawiący im komplementy, od których się rumieniły. Taki był tatuś z mojego dzieciństwa. I w pewnym momencie, który przegapiłam, coś w nim musiało pęknąć, zaczął spadać, staczać się po równi pochyłej gdzieś w głąb czarnej dziury, gdzie nikt go nie mógł znaleźć. Nikt oprócz Czarnej Damy. Zamykał się w pokoju, odcinał wszystkie nitki łączące go ze światem na zewnątrz, systematycznie i konsekwentnie zapominał, że ma nas. Że tam, za drzwiami jego warowni dzieje się świat, rosną dwie córki i trzeba by im pokazać, jaki kiedyś powinien być mężczyzna ich życia. Dwa młode drzewka, żeby rosnąć prosto i wysoko, potrzebowały jakiegoś wsparcia, palika, punktu odniesienia, wyobrażenia na temat tego, czym jest męskość. Od tego ma się ojca. Ale mężczyzny tak naprawdę w naszym domu nie było. Mężczyzna głównie cierpiał lub spał. Myślę, że uciekł w depresję przed pretensjami mamy. A mama mówiła, że jest smutny i że nie wolno go denerwować. Bardzo przestrzegała tego, żeby się głośno nie śmiać. Radość była zakazana, była czymś niestosownym i nagannym. Obowiązywał nas bardzo skrupulatnie przestrzegany kult cierpienia. Miałyśmy być ciche, grzeczne i smutne. To było w dobrym tonie. Ja byłam tak gorliwa, że z wesołego, rozbrykanego dziecka stałam się autentycznie smutna, nie tylko dlatego, że mama kazała. Bardzo kochałam tatę, jego smutek dosłownie rozdzierał mi serce, tak bardzo czułam razem z nim, było mi go tak strasznie żal...! Chyba już wtedy wzięłam od niego to czarne, parszywe ziarno, które z czasem wypuści macki również w mojej duszy. Na wszystkich swoich szkolnych zdjęciach z wczesnej podstawówki widzę tak przeraźliwie smutne dziecko, że się serce kraje. Myślałam, że w ten sposób tatusiowi udowodnię, jak bardzo go kocham, że zasłużę na jego podziw. Ale jemu się podziw skończył, możliwe że w chwili, gdy po raz pierwszy zamknął przed nami drzwi, a może nigdy go nie miał? Nie wiem tego, ale na pewno był bardzo dobrym, łagodnym człowiekiem, totalnie zdominowanym przez mamę. Nigdy nie zdobył się na bunt, wolał zamknąć drzwi i zostać z Czarną Damą sam.
Później ja i siostra czyli trzecie pokolenie. Siostra rok temu popełniła samobójstwo. Nic nie wskazywało na to, że ma depresję. Nic.
No i ja, najmłodsza z całego stadka. W dzieciństwie nauczyłam się depresji, żeby dotrzymać towarzystwa tacie. Dzieci odtwarzają energetykę rodziców, to taki mechanizm zapewniający przetrwanie. Mnie akceptowano tylko w cierpieniu, więc jako dziecko cierpiałam nawet wtedy, gdy nie było racjonalnych powodów. Cierpiałam z poczucia lojalności, z obowiązku. Ale już jako nastolatka byłam radosna, bardzo zajęta życiem towarzyskim. Zakochiwałam się i odkochiwałam, chodziłam do dyskotek, na ogniska, a to pochłania tyle energii, że na współczucie zostawało jej coraz mniej. Życie potrafi być bezwzględne, zwłaszcza to w cielęcym wieku... Życie woła, kusi, popycha, szarpie za rękaw tych najbardziej opornych. Ma swoje prawa i je konsekwentnie egzekwuje. I całe szczęście, że tak jest, bo mogłam zostać w tym smutku do dziś i nie poznać świata od innej strony. W tamtym okresie demon depresji na jakiś czas schował macki i kły, a może to tata pilnował lepiej drzwi i go nie wypuszczał ze swojego pokoju? Nie wiem. O tym, że to była tylko czasowa absencja Czarnej Damy przekonałam się już na studiach...
Nie ma sensu Was zamęczać szczegółowymi opisami tego, przez co przechodzi człowiek z depresją, bo zagląda tutaj coraz więcej osób i zwyczajnie nie chcę nikomu psuć humoru. Dość powiedzieć, że to jest tak koszmarne poczucie osamotnienia, wyalienowania i totalnej bezsilności, że człowiek dosłownie mógłby zjeść własne gówno, gdyby był w stanie uwierzyć, że to pomoże. Sęk w tym, że wtedy się nie wierzy, że cokolwiek jest w stanie pomóc, bo to jest tak całkowity brak nadziei, że to doznanie prawie zmiata z planszy. Żyje się jak skazaniec na szafocie, z czarnym jutowym workiem zamotanym na głowie; skazaniec, który czeka, kiedy spadnie gilotyna i marzy, żeby to się wreszcie stało.
Łykałam leki ponad 20 lat, z czasem przestawały działać, więc mimo ich zażywania czułam się źle, coraz gorzej. Tak naprawdę balansowałam na granicy życia i śmierci. Z tego marazmu wytrącił mnie 2023 rok, rok Trzeciej Katastrofy. Czarną serię zakończyło samobójstwo siostry. To był dla mnie ten moment otrzeźwienia. Dotarło do mnie, że nie ma żartów, że moja psychika może zwyczajnie pęknąć pod naporem cierpienia... że w końcu stracę kontrolę i pójdę za moim stadem lub po prostu zwariuję i trafię do psychiatryka. Jej samobójstwo zmusiło mnie do stanięcia twarzą w twarz z pytaniem: czy ja w końcu chcę żyć czy nie? Iść za nią, za jej mężem i za mamą na drugi brzeg, czy jeszcze zostać? Rodzinna lojalność podpowiadała, żeby iść za nimi. Mój ukochany tatuś już tam był przed nimi. Ale...? Okazało się, że chcę żyć i to jak! Po pierwsze nie chciałam zostawić syna i Tygrysa samych, a więc poczucie odpowiedzialności za bliskich. Ale poza tym... gdy już się zaczynałam powoli żegnać ze światem, z zakamarków mojej pokaleczonej pamięci zaczęły wypływać te chwile, gdy byłam szczęśliwa. W momencie palącego wahania, stawiania na szali światła i ciemności, życia i śmierci, wróciła do mnie pamięć ukochanych miejsc, drzew, muzyki, książek, które jeszcze chciałam przeczytać, kwiatów, które chciałabym posadzić i zobaczyć, jak zakwitną... Całe życie odkąd pamiętam, w dobrych chwilach, kiedy tylko potrafiłam, poszukiwałam piękna i znajdowałam je na każdym kroku. Moja siostra obsesyjnie pstrykała zdjęcia, a ja wchłaniałam w siebie w przeświadczeniu, że gromadzę cenny kapitał. Nie wiedziałam jednak, że aż tak cenny. Zbierałam piękno świata bardzo skrzętnie, kamuflowałam w każdym wolnym zakątku, upychałam w zakamarkach pamięci obrazy, doznania i dźwięki - jak wiewiórka orzechy. Na każdym szlaku neuronowym w moim mózgu można zauważyć ślady wiewiórki, gromadzącej zapasy na zimę... Jakbym przeczuwała, że to mi się przyda. Wielokrotnie, widząc zachód słońca, powtarzałam sobie: muszę to zapamiętać, muszę zapisać w pamięci ten moment... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miłość do drzew w najgorszym momencie wróci do mnie i uratuje mi życie, że będzie tym piórkiem, które opadnie w krytycznym momencie i przeważy szalę na korzyść życia.
Tak więc Czarna Dama, ta upierdliwa persona non grata, została wyproszona raz na zawsze za drzwi z całym należnym jej szacunkiem, z honorami, aczkolwiek stanowczo.
Nie wiem, czemu aż tak krętą drogą szłam do tego miejsca, z którego widzi się całe swoje życie, rozumie jego zawiłości, przyczyny i skutki, dobre i złe decyzje, porażki i fałszywe sukcesy, konsekwencje własnych działań i zaniechań, ale to bez znaczenia. Liczy się tylko to, że wreszcie jestem sobą i we właściwym miejscu. Nie czuję presji, że mam być jakaś, że coś powinnam. Już wiem, że z najczarniejszej dziury można wyjść, ale pod warunkiem, że światła nie szuka się na zewnątrz, u innych ludzi, tylko w sobie. :)
To zdjęcie komunijne jest jak omen, jak proroctwo, przepowiednia czy ZNAK...
OdpowiedzUsuńNiesamowite ! Zastanawiałaś się kiedyś nad tym.
Wiele razy mnie to zdjęcie zatrzymywało, ale ten znak mi umykał. Dopiero teraz, jak to wszystko porządkuję, to widzę te sygnały, zapowiedzi... Nawet gdybym rozumiała wcześniej, to i tak jest jakieś fatum, które człowieka popycha...
UsuńNie, źle to ujęłam. Zwykle się mówi, że to jakieś fatum, a tak naprawdę to wszystko jest splotem pewnych okoliczności, genów, wyborów ludzkich, czasów w których żyli...
UsuńFatum to tak naprawdę psychologia.