środa, 20 listopada 2024

Historie rodzinne cz. 3

 


Cała jej wina polegała na tym, że zaczęła się domagać tego, co mają inni w podobnym wieku. No bo dziewczyny z jej klasy mogły chodzić do dyskotek, a ona nie. Mogły się odwiedzać, spotykać po lekcjach i przyjaźnić, a ona nie. Były zdziwione, że ona musi prosto po szkole iść do domu, po drodze odebrać mnie z przedszkola, a później ugotować obiad dla całej rodziny. To wszystko robiło dziecko już od trzeciej klasy podstawówki. No ale dopóty dzban wodę nosi... W końcu zaczęło do niej docierać, że rówieśnicy jednak mają inaczej. Zaczęła porównywać inne rodziny, inne matki, ojców. Dziecko zaczęło sobie zdawać sprawę, że czegoś w naszej rodzinie brakuje i szukać tego na zewnątrz... A na zewnątrz był kolega z klasy, który ją odprowadzał pod dom, stał z nią po pół godziny pod bramką, zanim odszedł, a bał się wejść do środka, bo ona się bała go zaprosić, nie wiedziała jak, nie potrafiła się odnaleźć w sytuacji, gdy chłopak jej okazuje sympatię. Za to sąsiadki z ulicy dobrze wiedziały, do czego to wszystko zmierza. A jakże. Pani kochana, trzeba matkę uprzedzić, żeby dziewczyna na złą drogę nie zeszła...! To taka porządna rodzina! Do kościoła chodzą, księdza przyjmują rok w rok, nie ma picia ani bicia... szkoda dziewczyny, niech lepiej matka od razu coś z tym zrobi.

 I tu, pod tą bramką są początki wojny domowej, która trwała do końca, dopóki wszyscy troje nie odeszli na Drugi Brzeg. Wojnę wywołał Bogu ducha winny Krzyś Ch., bardzo przystojny i uzdolniony matematycznie chłopak, który po latach został dyrektorem prestiżowego LO. Krzyś w mojej pamięci nosi jasne spodnie i  szeroki sweter, ma błyszczące orzechowe oczy za okularkami, gęstą kasztanową czuprynę i skłonność do śmiechu, dzięki któremu można było się zachwycać jego idealnymi zębami. Oto cały Krzyś, pierwszy chłopak mojej siostry, z którym po interwencji sąsiadek i ciężkiej awanturze w domu widywała się już tylko w szkole.  I już tutaj, na tym etapie jej historii, zastanawiam się, co by było gdyby ten związek przetrwał? Mało sensu ma to pytanie, ale co właściwie ma sens w kontekście jej bezsensownej śmierci? 

 Tak więc z powodu Krzysia siostra skupiła całą energię rodziców na sobie. Nie wiem, na ile to było świadome, ale tak to jest: nastolatki często swoim zachowaniem wołają o uwagę. A od chwili, gdy pod naszą bramką jak grzyb po deszczu wyrósł  Krzyś, ona już wiedziała, że ma uwagę gwarantowaną, o ile w grę wchodzi chłopak. Wtedy nawet tata zabiera głos, a to wiele znaczy, bo tata zwykle milczy, ewentualnie trzaska drzwiami. Rodzice uznali, że ją trzeba temperować, przywoływać do porządku, sprawdzać, przechwytywać i czytać listy, zabraniać jakichkolwiek kontaktów... Ja automatycznie poszłam w odstawkę jako ta grzeczna ( bo mała). Mnie nagle przestali dostrzegać, przestali mi stawiać jakiekolwiek granice, w ogóle interesować się mną. Niunia nie sprawia problemów, więc do lamusa z nią. Wtedy nagle się okazało, że po latach przymusowego kulenia się, chowania i zwijania skrzydeł mogę zacząć latać! Mogę rosnąć w dowolnym kierunku, jaki sobie wymarzę, bo cały impet wychowawczy pochłania siostra. Ale ja wybrałam rosnąć w głąb, do środka. Tak zaczęły powstawać barykady, mosty zwodzone, tajemne przejścia, skrytki na klucze, których strzegł Herold Autsajder… Już wtedy cegła po cegle budowałam mury Wewnętrznego Miasta. Mojego matecznika, w którym chronię siebie, to co wiadome i niewiadome, dobre i złe, ale zawsze tylko moje, nieskażone oficjalną moralnością. Tam, w Wewnętrznym Mieście, ja ustalałam reguły gry i nadawałam walor. To wtedy zaczął się mój wieloletni romans z własną podświadomością, którą zwizualizowałam urbanistycznie, chociaż kocham las i przecież to on jest archetypowym symbolem podświadomości. Jednak miasta, dużego miasta, zawsze się bałam – podobnie jak tego, co się czai na obrzeżach snu i jawy, tam pod spodem, gdzieś po drugiej stronie powiek, za kurtyną,  gdzie zawsze chciałam zajrzeć, żeby zobaczyć prawdziwą siebie.  Nie tą sceniczną, w makijażu i szpilkach. Nie tą z oficjalnym uśmiechem przyklejonym do ust. Bałam się tego, co ukryte w mroku, ale chciałam To poznać. Psychologia przedstawia całą ludzką psychikę jak górę lodową.  To, co widzimy nad wodą, sam wierzchołek góry,  to nasza świadomość, która stanowi zaledwie 5% całości. Cała reszta góry, ta schowana pod wodą, to nasza podświadomość. Całe 95%, które nami włada z ukrycia, a o którym niewiele wiemy. Fascynuje mnie potęga drzemiąca w nas samych...

Kim byśmy byli, gdybyśmy mogli tam zanurkować?  

Jakiś czas temu poznałam zasadę lustra w myśl której to, co mamy w swoim otoczeniu na zewnątrz, reprezentuje jakieś obszary i konflikty wewnętrzne, które rozwijają się pod wpływem nieuzdrowionych ran emocjonalnych głównie z dzieciństwa. W pewnym momencie ilość konfliktów w moim życiu była nie do wytrzymania: kosa z mamą, z mężem niewiele lepiej, w pracy ciągłe tarcia i presja... nie rozumiałam, co się dzieje, bo przecież tak się staram! I tu na pocieszenie pojawił się mój wierny towarzysz dobrych kilkunastu lat życia: blog. Moja sztuczna dopamina i pochłaniacz łez. Mój zastępczy mąż, wierny towarzysz Drogi. Zrobił kawał dobrej roboty, bo miałam się gdzie ukryć, bo dostawałam mnóstwo głasków. Blog pozwalał mi nurkować do woli pod powierzchnię wody i oglądać tę część góry lodowej, która domagała się uwagi. Która sygnalizowała, że czymś trzeba się zająć, bo jeśli nie, to cała góra pójdzie na dno. Tak naprawdę dawał mi wgląd i czas na to, żebym mogła wreszcie dojrzeć, nabrać sił i zająć się sobą jak należy. Blog to była gra na zwłokę, którą uskuteczniałam podświadomie, żeby odsunąć zmierzenie się z tym, co wtedy było zbyt trudne.  Na szczęście już nie jest. :) 

poniedziałek, 18 listopada 2024

Historie rodzinne cz.2

 


Fot. z sieci

Powoli zaczynałam wchodzić w  Wielkie Milczenie. Smutek. Wyuczoną depresję. Introwertyzm.  Był wtedy ze mną żółty miś z plastiku z różowym pyszczkiem domalowanym przez siostrę długopisem. Były drewniane klocki – puzzle z niedźwiedziem polarnym, którego nie potrafiłam poskładać, więc błagałam siostrę, żeby je ułożyła, bo koniecznie chciałam zobaczyć niedźwiedzia. Jednak ona te puzzle układała tylko na chwilę i zaraz rozwalała zanim zdążyłam się przyjrzeć białemu misiowi i nacieszyć nim. Pamiętam to uczucie totalnej bezradności i żalu, że wszyscy coś potrafią, a ja nie. Że ja nic nie mogę, a oni mogą wszystko. ,,Oni” obejmowało też siostrę- starszą i posiadającą jakiś wyższy stopień wtajemniczenia. I był jeszcze drugi żółty miś, ten pluszowy, który przetrwał razem ze mną, chociaż wiele lat spędził w zapomnieniu na dnie szuflady. Podobno siostra wyrzuciła mnie z wózka, na szczęście byłam w grubym beciku. Upadłam na głowę, to wiele tłumaczy. :D Moje przyjście na świat sprawiło, że starsza siostra przestała być królewną. Pojawiła się smarkata konkurencja i ją zdetronizowała. Rodzice byli tak pogrążeni w konfliktach wewnętrznych i w konflikcie między sobą, że na kochanie dzieci nie było miejsca, energii, uwagi… Z dziećmi się nie rozmawiało, dzieciom się wydawało polecenia. Ja szybciej od niej zrozumiałam, że muszę stać się niewidzialna, żeby mnie zostawili w spokoju. Że to moja jedyna szansa. Muszę im schodzić z drogi, trzymać buzię na kłódkę, tłumić śmiech, przesiadywać w swoim pokoju i nie mówić, co się dzieje w szkole. Im mniej o mnie wiedzą, tym lepiej. Tym mniej daję im sposobów na to, żeby mnie krytykować i tępić. Nie znając moich przyjaciółek, nie każą mi zrywać z nimi kontaktów. Siostry przyjaciółkę znali i zakazali jej spotykania się, chociaż to była dziewczynka z takiej samej rodziny jak nasza czyli ,,dobrej”. Jednak dla naszej mamy złym towarzystwem było każde towarzystwo. A przyjaciółka mojej siostry pechowo nie musiała gotować obiadów, sprzątać, robić zakupów… mogła się bawić i odwiedzać koleżanki, chodzić do kina i do wesołego miasteczka. Wracała do domu na obiad i często się śmiała, czyli miała pstro w głowie, więc mogła siostrę ,,zepsuć”, nie daj Boże pokazać beztroskie dzieciństwo. I co wtedy? Kto będzie gotował obiady i sprzątał? Mama???  Mama jest od haftowania serwetek, których nie wolno używać i od pieczenia ciast, którymi można zrobić wrażenie na koleżankach z biura. Jak z biura przychodzi, ma być posprzątane i ugotowane. 

 A tymczasem starsza siostra, Wzór, który miałam obowiązek naśladować, weszła w etap buntu nastolatki wywołany  nadmierną kontrolą, zawłaszczaniem, brakiem szacunku i tak naprawdę brakiem dzieciństwa. Mój Wzór i drogowskaz powoli zaczynał tracić kontury, rozmazywać się, topnieć jak lody na patyku, żyć własnym życiem. Jako nastolatka siostra zaczynała myśleć krytycznie i odkrywać, że być może rodzice się mylą? Może nie musi być tak jak jest czyli do bani. Wspomagały ją w tym coraz żwawiej krążące w żyłach hormony... te zdradliwe substancje, które każą marzyć o miłości, o trzymaniu się za ręce, o szukaniu kogoś, z kim można dalej iść przez życie. Jej Yin, ciemna, bierna i niezrozumiała dla niej samej energia Księżyca, wody i drzewa zaczynała gęstnieć, mrocznieć i zwracać się w stronę nadal anonimowego, ale słonecznego i aktywnego Yang. Powoli rozkręcał się rodzinny Armageddon... Koło zamachowe Losu drgnęło i ruszyło z miejsca. Najpierw powoli, jak żółw ociężale... 


piątek, 8 listopada 2024

Historie rodzinne cz.1

 


Fot. z sieci

Odkąd pamiętam  czułam się wiecznie nie taka jak być powinnam, nie dość grzeczna, dobra, mądra...  Byłam Niunią, na której skupia się karcąca i mocno krytyczna uwaga dorosłych członków rodziny. Niunia jeszcze nie wie, co wolno ( generalnie prawie nic), więc musi brać przykład ze starszej siostry. Przede wszystkim trzeba ją jakoś ucywilizować, żeby nie wykrzykiwała w połowie rodzinnego obiadu, że król jest nagi. Byłam spontaniczna, psotna, spostrzegawcza i do bólu szczera, a kto to wytrzyma? Kto zniesie na głos, PRZY OBCYCH LUDZIACH, wykrzykiwane odkrycia, że dorośli kłamią, że mówią coś innego niż robią. Jako dziecko byłam nieobliczalnie prawdomówna i ekstrawertyczna. Miałam jakiś szósty zmysł pozwalający mi wyłapywać potknięcia i sprzeczności u dorosłych. Oczywiście nie zdając sobie kompletnie sprawy, że to może być bolesne. Takie są wszystkie dzieci, dopóki się ich nie ‘’wychowa” czyli nauczy hipokryzji. Dla mnie zakłamanie dorosłych było po prostu zaskakujące i śmieszne, więc koniecznie musiałam się tym podzielić z całym  światem, bo te sprzeczności wywoływały we mnie zgrzyt i prawdopodobnie chciałam, żeby ktoś mi to wytłumaczył, pomógł mi jakoś sobie z tym chaosem poznawczym poradzić. A tymczasem dorośli na moje odkrycia reagowali złością i karceniem. Zaciśniętymi wargami i krzywym spojrzeniem. Generalnie odtrąceniem. Uczą mnie, że nie wolno kłamać, a gdy mówię prawdę, dostaję bana. O co w tym chodzi? Jaki to ma sens? Widocznie jestem za mała i za głupia, żeby to zrozumieć. Skoro oni rozumieją, a ja nie, więc to ze mną jest coś nie tak. Oni mają dostęp do jakieś nadprzyrodzonej wiedzy, która uzasadnia kłamanie, a ja tej wiedzy widocznie nie mam, bo mi niby kłamać nie wolno, ale tak naprawdę to muszę. Może na Wiedzę Nadprzyrodzoną nie zasługuję? No bo przecież w oczach dziecka rodzice muszą wiedzieć lepiej. Jak mogłabym przetrwać przy nich nie wierząc w to.  W tym okresie słyszę ciągle, że powinnam się zachowywać tak jak starsza siostra. Jej już zdążyli poprzetrącać skrzydła. Ciągle jestem z nią porównywana.  (Teraz też, mamusiu? Teraz, gdy już wiesz, tam w niebie będąc, co moja siostra zrobiła... teraz też mam być taka jak siostra?) A ona wtedy była z tego porównywania dumna i traktowała mnie z wyższością. Zaliczyła siebie do dorosłych, a na mnie patrzyła z góry. W moich  oczach była po ich stronie, była ich sprzymierzeńcem. Po stronie tych, których należało się strzec. Tak nami rozgrywali życie rodzinne. 

A najbardziej tragiczne w tym wszystkim jest to, że oni naprawdę chcieli dobrze i naprawdę nas kochali jak tylko mogli. To nie do wiary, że aż tak można się mylić w okazywaniu miłości. To dlatego mój syn musi się przede mną oganiać, bo chociaż wielki chłop, to go całuję, przytulam i codziennie na dobranoc słyszy, że go kocham, chociaż czasem mnie wkurza. 

Tak...na końcu tej historii jest światło. :) 


wtorek, 5 listopada 2024

,,niech żywi nie tracą nadziei..."

 



No i słucham sobie cały czas różnych podcastów psychologicznych, dokształcam się, czasem coś komentuję. Dzisiaj ktoś w odpowiedzi na mój komentarz napisał, że powinnam opowiadać swoją historię, bo to daje nadzieję. A więc literka za literką wystukuję wiadomość do świata, do przypadkowego przechodnia, do ptaków i drzew zagrożonych wyginięciem: Hej! Jest nadzieja dla każdego z nas! Skoro ja się wygrzebałam z takiej czarnej du***y , to znaczy, że się da. Że można. Że każdy może. Możliwe jest wszystko, co ktoś przed Tobą już zrobił, a nawet jeśli tego jeszcze nikt nie zrobił, to zawsze możesz być pierwszy.  To, co było kiedyś, co mnie zabijało dzień po dniu, to była taka paraliżująca czarna rozpacz i - właśnie! - brak nadziei, że coś można zmienić, że to możliwe, żeby było lepiej, bo przecież cuda są tylko w literaturze i na filmach, więc po co się łudzić... Ten brak nadziei był czymś najgorszym, zwłaszcza, że czułam się w tym bardzo samotna, ba! musiałam udawać, że jest OK. I to dławiące przeświadczenie, że już do końca życia będę TAK cierpieć, skoro nawet tabletki nie dają rady, a więc i marzenie, żeby nie żyć, żeby wreszcie było po wszystkim.  A tymczasem doświadczyłam całej serii małych cudów, które co prawda nie były tak spektakularne, jak na hollywoodzkich produkcjach, ale w efekcie dały mi lekkość i szczęście bez farmakologii, a o to przecież chodzi.  Zaznaczam, że nikt mnie w dzieciństwie nie bił, nie zostałam zgwałcona, chodziłam dobrze ubrana i nakarmiona. To, co przeżywałam, było tylko i wyłącznie skutkiem braku miłości ze strony rodziców, a zwłaszcza mamy. Tylko tyle i aż tyle. Cóż. Trauma to nie musi być szok. Nie musi się lać krew. Nie muszą spadać bomby. Trauma może kapać kropla za kroplą od urodzenia i zatruwać życie po kres. Dopiero teraz, gdy z niej wychodzę, zaczynam widzieć te mechanizmy u innych ludzi, którzy cierpią, zadają cierpienie i nie wiedzą dlaczego to się dzieje, bo przecież chcieli całkiem inaczej. Dzięki ci Wszechświecie, że mnie skierowałeś na właściwą ścieżkę. Jako jedyna z naszej czwórki na nią trafiłam. 

Kochajcie swoje dzieci! Niech wiedzą, że są kochane, niech to czują! Wystarczy przytulić, jeśli słowa więzną w gardle. Do cholery. Gdybym dostała w dzieciństwie  kochające , ciepłe ramiona, mogłabym się tym karmić i nigdy nie odczuwać tego głodu, który mnie popychał do różnych wariactw. 

Rano był przymrozek, dopiero w południe wyszło słońce i odtajały liście na wierzbie. Chryzantemy w ogrodzie trzymają się dzielnie. Planuję zainstalować karmnik dla ptaków. Budek lęgowych mam kilka, jerzyki w każdym rogu domu swoim świergotem kołyszą mnie do snu, ale karmnika ani jednego. To tak na marginesie. 

Dzięki, Leśny Stworku z YT za zachętę do pisania. 

A więc leć, płyń, fruń, biegnij Nadziejo do tych, którzy Cię potrzebują.  Niech się Tobą karmią po ziarenku, aż brzuszki będą pełne i syte. :) 


czwartek, 17 października 2024

Układanka

 


Wreszcie do mnie dotarło, o co chodzi z tym moim wymykaniem Się. 

Chyba.

Jednak teraz już nie mogę być niczego pewna, bo moje życie fiknęło kilka koziołków i co prawda spadło na cztery - psie nie kocie - łapy, ale pamięć tych wywrotek mam wystarczająco głęboko zakodowaną w każdej komórce, żeby nie mieć pewności. Dlatego tylko chyba. 

No właśnie. Wymykanie Się. Niegrzeczna Dziewczynka cały czas wymykała Się do Wewnętrznego Miasta. To oczywiste, że szukała tam samej siebie. Prawdziwej, niezafałszowanej przez społeczny konwenans. Ale dlaczego czułam ten wielki przymus i pociąg do tego, żeby ciągle zbaczać z utartych ścieżek, błądzić po ,,cudnych manowcach" niewytyczonych szlaków, odciskać ślady stóp na dzikich plażach - byle z dala od Stada i Systemu. To wszystko było zawsze dość abstrakcyjne,  było pomysłem literackim, ale już znacznie mniej sposobem na życie. A może raczej jakąś rzeczywistością równoległą, którą rozwijałam na blogu w opozycji do tej rzeczywistości, w której teraz siedzę i stukam w klawiaturę. Tam, w wyobraźni, w Wewnętrznym Mieście i na blogu fruwała niesforna i niczym nie ograniczana Dziewczynka, a tutaj uwikłana w konwenans prawdziwa ja:  sfrustrowana, przemęczona, przytłoczona i coraz bardziej świadoma tego, że oto moje życie się rozpada, coraz bardziej pogłębia się przepaść między tym, co w środku, a tym co na zewnątrz. Tym co w wirtualu, a tym co w realu. Poszczególne kawałki jednego lądu odsuwały się od siebie, tworząc osobne kontynenty o odmiennym klimacie, ekosystemie i ukształtowaniu terenu. Każdy z kontynentów zapominał, że kiedyś tworzył z pozostałymi jedną całość. Dzieliły je oceany pełne meduz, żarłaczy i gigantycznych ośmiornic, chociaż w samotnych chwilach, gdy jakimś cudem udawało mi się wyciszyć medialny szum w głowie, doświadczałam przejmującej tęsknoty za czymś nieokreślonym, czymś, co powinno być gdzieś blisko, tuż pod powierzchnią skóry, ale nigdy nie mogłam zrozumieć, co to takiego. Teraz już wiem, że to była tęsknota kawałków lądu za całością. Tak naprawdę tęsknota za samą sobą. Za tą częścią mnie, która pulsuje życiem mimo paraliżujących mechanizmów ochronnych. 

Dopiero teraz mnie olśniło, że w gruncie rzeczy chciałam Się wymknąć z systemu rodzinnego, w którym byłam tym najmłodszym, najbardziej nieodpornym, podatnym na zranienie, odrzucenie, obśmianie i pominięcie ogniwem. Byłam niewidzialnym dzieckiem. Dziewczynką, która przyniosła  zawód tacie, bo miała być chłopcem i rozczarowanie mamie, bo druga córka... 

Odkąd pamiętam mama walczyła z tatą, a oni obydwoje wspólnym frontem walczyli z siostrą. Dla mnie nie było w tym wszystkim miejsca. I tak sobie żyłam na obrzeżach jak chwast, który nikomu nie jest potrzebny, ale skoro nie przeszkadza, o nic się nie upomina, to po co sobie zawracać głowę, że w ogóle rośnie. A więc rozrastałam się tam, gdzie mnie nie posiali czyli na manowcach, na uliczkach Wewnętrznego Miasta, w opowieściach o Niegrzecznej Dziewczynce, w poezji, której nikt nie rozumiał, na blogu, w Klanie Papierowych Kulek, które miały mi zastąpić rodzinę... To była moja gleba i tam mogłam istnieć bez ograniczeń. Tam mogłam mieć kontrolę nad fabułą. W życiu nie. 

Zawsze byłam tym niepasującym puzzlem z innej układanki, tylko nie wiedziałam zasadniczej rzeczy: to ja sama jestem układanką do ułożenia. Nie chodzi o to, żeby Się dopasować do świata. Chodzi o to, żeby świat dopasować do siebie, a konkretnie wybrać te jego elementy, które mi służą, które mnie wzmacniają i wzbogacają moje życie. Z dostępnych kawałków brać tylko  te, które warto mieć, które coś dobrego wnoszą. To ja jestem pudełkiem z puzzlami i muszę je poukładać, żeby odkryć własny algorytm i dzięki niemu wybierać to, co chcę w swoim pudełku zmieścić. Spędziłam pół życia na próbach dopasowania Się, bo tak bardzo potrzebowałam akceptacji! A skoro mama mi jej nie dała, szukałam takich protez emocjonalnych, dzięki którym czułam się ważna, słuchana, chciana... A kontynenty się rozjeżdżały coraz bardziej, aż w końcu nie wiedziałam, która z moich wersji jest tą prawdziwą. Obserwując ten rozpad na dwa życia ( realne i wirtualne) w końcu zaczęłam podejmować próby jakiegoś scalenia. Desperacka próba życia jednym - realnym - życiem nie miała sensu, bo odbierała mi możliwość ekspresji. To nie na tym polega, nie o to w życiu chodzi, żeby dopasować Się! Chodzi o to, żeby dokonywać świadomych, dorosłych wyborów, co warto dopasować do siebie.  Czemu tak późno to do mnie dotarło?  Teraz nadszedł czas selekcji, wyrzucania nagromadzonych śmieci, sprzątania w szafach,  przeglądania listy  kontaktów... Ba! Tylko żeby dokonywać świadomych i dorosłych wyborów trzeba dorosnąć. A Niegrzeczna Dziewczynka to przecież dziecko. Tak, to literacka wersja  wewnętrznego  dziecka,  dzięki któremu nie zwariowałam, gdy walił się świat.

Dzięki, Dziewczynko, że żyłaś moje życie chociaż ty,  bo ja nie żyłam. 

Ja tylko próbowałam przetrwać.  

niedziela, 22 września 2024

Małe łyżeczki

 


Można oczekiwać gwiazdki z nieba. 

Można się wybrać z motyką na księżyc. 

Można mieć dużo i mieć to wszystko w dupie. 

Można jak król Midas leżeć na złotym łożu i umierać z głodu. Sięgać wiecznie niesytymi garściami po dostatek i cierpieć z niedożywienia. Mieć liczne stada i plantacje pszenicy, ale żebrać o skórkę chleba. Mieć wino, kobiety i śpiew, ale usychać z tęsknoty jak drzewo na pustyni podczas największej suszy. 

Można też otworzyć oczy i zacząć karmić się łyżeczką. Nie oczekiwać na ucztę, na wielkie żarcie i orgię smaków. Karmić się powoli, małymi kęsami, łyżeczką.

Spacer z psem - łyżeczka. 

Kwiaty w wazonie - łyżeczka.

Czyjś uśmiech - łyżeczka. 

Plamy słońca na parapecie - łyżeczka.

Wróbel skrzętnie zbierający białe piórka z trawnika - łyżeczka. 

Książka do poduszki - łyżeczka.

Wieczorem, po takim całodziennym dożywianiu, zasypia się sytym i ma się uśmiech w sercu. :) 



piątek, 13 września 2024

Okno



Codziennie na dzień dobry mówię do siebie. Mój nowy świat po Wielkiej Katastrofie jakimś cudem nadal oddycha. Może dlatego, że mówię...

Szeptem.

Czule.

W myślach.

Czasem na głos, gdy jestem sama. 

Nadal wierzę, że słowa mają Moc. Stwarzają mnie na nowo w nowej rzeczywistości. W świecie, który się rozleciał jak domek z kart,  opustoszał i pozbył trzech unikatowych, niepowtarzalnych bytów, ale pozwolił mi zachować pamięć, więc oni nadal żyją w mojej głowie, chociaż nie tylko. Mieszkam pod jednym dachem z duchami, wszędzie ich pełno. Gdyby się okazało, że mieszkają tu tylko żywi, uchylę zmarłym okno.  Takie mieszane mam towarzystwo w rodzinnym domu, który odziedziczyłam. Tutaj każda cegła jest kawałkiem naszego wspólnego życia. Serwetki haftowane przez mamę, łyżki, którymi jadła, półka, którą tata polakierował, roześmiana twarz siostry na zdjęciach... obok niej szwagier z kieliszkiem szampana podczas nocy Sylwestrowej. Myję zęby i widzę w lustrze oczy siostry, siadam przy stole i nagle naprzeciwko siada mama, a tatę mam w tym czasie za plecami - sięga po solniczkę do szafki. Szwagier właśnie dopija kawę. Rozpuszczalna, dwie łyżeczki cukru. 

Czy oni mnie widzą? 

Czy widzą siebie nawzajem? 

Czy wiedzą?

Uczę się nie cierpieć bardzo pilnie. Nie mieć im za złe. Ciągle podczas mycia zębów odgarniam mgłę wspomnień, szukam własnych oczu. Jakaś część mnie umarła razem z nimi, ale została jeszcze ta druga, która chce żyć. 


wtorek, 10 września 2024

Po dwóch latach... chciałoby się uciec, nie przed wszystkim się da...

To już dwa lata od poprzedniego wpisu! Czas teraz płynie w moim świecie w jakimś innym tempie. Do tej pory mam momenty zdziwienia, że jeszcze żyję, bo to, co się działo przez te dwa lata, a konkretnie na przestrzeni dziesięciu miesięcy 2023 roku to był jakiś koszmar i na logikę rzecz biorąc powinnam siedzieć w najlepszym razie w psychiatryku albo wąchać kwiatki od spodu. 

W ostatnim wpisie było o tym, że wyruszam w Drogę, bo się zdecydowałam na autoterapię metodą dziecka wewnętrznego. To było lato, sierpień 2022. Jaka ja wtedy byłam mądra, jaka zdeterminowana i jaka systematyczna! Dziękuję sobie za to. Bez ironii to piszę, bez krzywego uśmieszku, raczej doceniam swój instynkt samozachowawczy, dzięki któremu nadal żyję. Po kilku miesiącach, w styczniu 2023 nagle zachorowała moja mama - wirus. Zmarła po krótkiej chorobie w obecności siostry. Ja w tym czasie byłam ,,w terenie", próbując prośbą, groźbą i płaczem ściągnąć jakiegoś lekarza na wizytę domową, co graniczyło z cudem, bo akurat u nas była fala zachorowań. Szpitale zapełnione, pogotowie bardzo niechętnie nas wpisało na listę oczekujących... Lekarz od wizyty domowej w końcu dotarł, ale tylko po to, żeby stwierdzić zgon. 

Po kilku miesiącach okazało się, że mąż siostry ma raka trzustki. Odmówił jakiegokolwiek leczenia. Nie i już. Powiedział, że chce odejść na własnych warunkach, obdzwonił wszystkich znajomych, pożegnał się i po kilku tygodniach zmarł w domu, nad ranem w obecności mojej siostry. To był początek listopada 2023. Pamiętam moment, gdy się dowiedziałam o jego śmierci, roztrzęsiona szłam ulicą i mówiłam w myślach do niego: ,,gdzie teraz jesteś? co się z Tobą stało? jak tam jest? wszystko ok? daj jakiś znak, czy mnie słyszysz?" Wróciłam do domu i zauważyłam w pokoju światełko. Świecił zapasowy znicz na bateryjkę, który stał tam od pogrzebu mamy. To mógł być przypadek, wiem. A później sen, w którym obie z siostrą i nieżyjącą już mamą siedzimy na dworcu, czekamy na pociąg, a on idzie do kasy po bilety. Widzę jego plecy i głowę ponad tłumem ludzi i myślę, że nie możemy go stracić z oczu, bo inaczej się pogubimy...

Po jego pogrzebie siostra pozałatwiała sprawy spadkowe i dwa tygodnie później popełniła samobójstwo. W liście pożegnalnym przeprosiła wszystkich i błagała, żeby się zaopiekować psem. Okoliczności jej śmierci pomijam, są zbyt drastyczne i za bardzo mnie szarpią. Była zdrową, piękną, lubianą, samodzielną kobietą. Miała przyjaciół, duży, zadbany dom z ogrodem, nie miała długów, ale kiedyś, w porywie pierwszych uniesień obiecała mężowi, że umrą razem. Mówiła serio. Ostanie jej słowa brzmiały: ,,NAJDROŻSZY, IDĘ DO CIEBIE". Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wszyscy się dali nabrać. Jej pożegnalny list, który dotarł do mnie po zakończeniu śledztwa, krążył w rodzinie i wyciskał łzy wzruszenia nad romantyczną miłością po grób: jak oni się musieli kochać...! A tymczasem to gówno prawda, bo on przez całe lata prowadził podwójne życie. W innym mieście miał drugą kobietę, o której ona wiedziała i z którą rozmawiała. Mimo moich perswazji nie była w stanie od niego odejść, chociaż była całkowicie niezależna finansowo i mogła zacząć działalność gospodarczą bez niego. Jednak on uzależnił ją psychicznie od siebie, uwikłał w chore przywiązanie do tego stopnia, że widziała jego i tylko jego. Widziała życie jego oczami. Bez niego poczuła się bezradna, świat jej się zawalił na głowę, a ona została pod gruzami... Całymi latami czekała, aż wróci faza wielkiego flow z początków ich znajomości, ale on, gdy już ją zdobył i sformalizował związek, ruszył na podbój nowych ziem, bo po co wyważać otwarte drzwi? Przecież kochająca żona to tylko baza wypadowa... Pozostaje jedno pytanie: dlaczego inteligentna kobieta, wiedząc o zdradach i matactwach, mając własne środki do życia, całymi latami samą siebie okłamuje, że tak naprawdę to on kocha tylko ją? Już znam odpowiedzi. Już rozumiem, co się działo w jej życiu. Zrozumiałam, czemu to zrobiła. Dotarły do mnie jej pamiętniki, dzięki którym udało mi się umysłem i wyobraźnią ogarnąć ten bezmiar cierpienia, jaki mi sprawiła swoją bezsensowną śmiercią, udało mi się zapanować nad tym koszmarem na tyle, żeby nie zwariować. Już wiem: obie piłyśmy z tego samego zatrutego źródła. Byłyśmy siostrami. Krew z krwi, kość z kości... Obie walczyłyśmy ze wszystkich sił, przeżyłam tylko ja, ale czy wygrałam? 

Reasumując: w przeciągu niespełna roku straciłam 3 najbliższe osoby. Oszalałabym, gdyby to wszystko mi się wydarzyło przed rozpoczęciem terapii. Gdybym musiała się tyle razy zderzyć z martwą upiorną płytą cmentarza zanim odkryłam ,,dziecko wewnętrzne", zanim zaczęłam codzienne uzdrawiające sesje... Ale życie jest mądre i wie, podpowiada szeptem, tylko trzeba się wsłuchać w ten głos. ,,Kto ma uszy do słuchania..."

Nadchodzi jesień i dłuższe wieczory. Może coś  popiszę? Nie wiem jeszcze, ale wracają słowa, obrazy, myśli... Tym razem to już nie są wytwory mojej fantazji. To wspomnienia. Blog co prawda opustoszał, ale trudno się dziwić przy tej częstotliwości postów. ;) Ma to swoje zalety, bo wreszcie podejrzewanie siebie samej, że piszę ,,pod publikę" traci sens.  

I tak oto po długiej żegludze w świecie fikcji wylądowałam na cmentarzu... Podnoszę głowę, patrzę w niebo i widzę przelatującego ptaka, korony drzew, moich pobratymców, którzy dzielnie dotrzymywali mi towarzystwa w najgorszych chwilach. Ja i drzewa mamy 1/4 wspólnych genów, więc mówienie o pokrewieństwie to nie ściema ani metafora. 

I mimo wszystko nadal potrafię się śmiać. Mój śmiech jest jakimś cudem!:) 



poniedziałek, 22 sierpnia 2022

O tym jak jest, jak było i nie wiem jak będzie, ale i tak się cieszę.



Od zawsze czułam, że coś jest ze mną nie tak. Że nie pasuję do świata, że coś mnie od ludzi odgradza. Chyba już wiem, skąd to pochodzi: z dzieciństwa. Wiem, to taki truizm, że aż głupio pisać, ale dokładnie tak jest. Od dawna wiem, że mam w sobie dużo jakiegoś niezidentyfikowanego gniewu, który coraz częściej uzewnętrzniał  się w postaci niekontrolowanego wybuchu, jak wulkan, który pali i niszczy wszystko, co ma na swojej drodze.. Niezbyt to bezpieczna i dojrzała forma ekspresji… Nie do końca rozumiałam, co się ze mną dzieje, więc zaczęłam szukać informacji. Sporo czytałam i doczytałam się do metody pracy z wewnętrznym dzieckiem, która mocno ze mną rezonuje. Elementem tej pracy jest  - niestety! - powrót do dzieciństwa. Piszę ,,niestety”, bo to trudna podróż. W moim rodzinnym domu działy się rzeczy, które uniemożliwiły mi doświadczanie życia całą sobą, odbierały mi radość i wpędziły w rodzaj lekkiej chronicznej depresji, której przyczyny jako dorosła osoba zlokalizowałam w sobie, we własnym niedopasowaniu, wybrakowaniu itp. A to nie tak. Moja depresja jest raczej stanem wyuczonym, wpojonym mi nawykiem. Dla jasności: nie byłam maltretowana ( chociaż kilka patologicznych zdarzeń miało miejsce), głównie chodzi o to, że  byłam wychowywana w taki sposób, który nakazywał bycie niewidzialną. Miałam być cicho i nie zawracać głowy. Ileż ja razy słyszałam poirytowane: nie zawracaj głowy! Dla dziecka taki komunikat oznacza: nie mów, nie zadawaj pytań, niczego nie chciej, najlepiej nie bądź. Całe dzieciństwo czułam się kimś zbędnym, niepotrzebnym, kimś, kto sprawia same problemy i jest utrapieniem dla dorosłych. A więc nauczyłam się życia w ukryciu, zeszłam do podziemia i tam zbudowałam dla siebie cały świat (pisząc o przygodach Niegrzecznej Dziewczynki  intuicyjnie nazwałam go Wewnętrznym Miastem). W dzieciństwie wygasiłam potrzebę ekspresji, skoro przeszkadzała dorosłym i wywoływała w nich złość. Co prawda nie do końca, bo w pewnej chwili już w dorosłości coś ze mnie zaczęło wychodzić, przemożnie  domagać się nazwania, dostrzeżenia -  i to wtedy zaczęłam swoje życie blogowe i pisanie. Dzięki ci blogu, dzięki ci świecie, dzięki wam ludzie, którzy mi towarzyszyliście,  nie wiedząc nawet, że w gruncie rzeczy wspieracie mnie w najtrudniejszej na świecie  podróży, że ratujecie mi życie. 

W czasach
intensywnego blogowania, kiedy z mojej głowy wyskoczyła ,,Niegrzeczna
Dziewczynka” wraz z psem Cynikiem, intuicja bardzo mocno sygnalizowała mi
kierunek podróży: do środka, na wstecznym biegu, do dzieciństwa. I poszłam za
tym wsobnym głosem, i dobrze zrobiłam, nawet pisałam Wam, że to dla mnie rodzaj
terapii, ale jeszcze  wtedy nie miałam pojęcia o tym, że istnieje w
psychologii nurt nazywany ,,pracą z wewnętrznym dzieckiem” i że są w nim
przemyślane metody. Tak więc Niegrzeczna Dziewczynka była nadal tworem
literackim, postacią owiniętą w metaforę, aczkolwiek mocno zakorzenionym w mojej
mentalnej rzeczywistości i jak wytwór mojej imaginacji całkiem nieźle się
spisała. :) 

Później była faza długiej ciszy spowodowana tym, że próbowałam leczyć własną duszę szeroko pojęta duchowością. Nie żałuję tego, absolutnie nie, to poszerzyło moje horyzonty, pozwoliło zrozumieć, że jestem częścią wielkiego organizmu i podlegam jego prawom, spowodowało pojawienie się wspaniałych ludzi, książek… To  z tego okresu mam wielki dar w postaci medytacji, za który jestem życiu
wdzięczna.  Jednak to nadal nie było to.

Teraz dotarło do mnie, że muszę nie tylko na płaszczyźnie literackiej  wyruszyć
w drogę wstecz, do siebie małej, odszukać zarośnięte ścieżki, spotkać się z tym
dzieckiem, które bało się śmiać. Literacka wyobraźnia zaledwie ustawiała przed
moimi oczami drogowskazy, bo owijanie problemów w metaforę, owszem, 
zbliżyło mnie do epicentrum traum, ale to ciągle za mało, za daleko.  Z kolei 
medytacja wycisza, ale nie pozwala  spotkać się ze sobą, zbliżyć do siebie
prawdziwej, nieskażonej ,,wychowaniem”. Teraz muszę tamtą dziewczynkę, którą
byłam,  przytulić i uhonorować jej święty gniew. Pozwolić mu wybrzmieć w
duszy, w słowach, w ciele. Stoję na mojej Drodze, oglądam się i widzę, że wszystko we mnie dążyło w dobrym kierunku, tylko dawniej pląsało z głową w chmurach, patrzyło w gwiazdy, a teraz idzie z nosem przy ziemi, łapiąc trop, którego nie chce zgubić.

I znów dużo czytania, słuchania na YT, myślenia, łączenia kropek, splatania nitek,
wsłuchiwania się i wmyślania w siebie… Odgrzebywanie własnych dziecięcych
kości, które w odruchu wyparcia zakopałam na pustyni, bo ich widok tak bolał. 

Gdzieś na horyzoncie zaświeciła mi nowa nadzieja na uleczenie starych ran, więc trzymam się tego światła.

A w praktyce wygląda to tak, że chodzę całymi dniami, przytulając Misia, którego mam chyba od drugiego roku życia.:)))  Na szczęście ocalał z wszystkich życiowych
zawirowań, remontów, przeprowadzek…tak jak ja. Ten symboliczny Miś jest moją wtyczką do przeszłości, która przekazuje energię akceptacji między mną małą i dużą.

Cóż… ,,niekochane dzieci tulą misie…” jak to stary kawałek!


Fot. z sieci

wtorek, 5 lipca 2022

Lodówka kontestacyjna



Moja lodówka jest niepowtarzalna, w zasadzie to eksponat zabytkowy, pochodzący z ostatniej dekady XX wieku. Nic dziwnego, że przypomina stary, wysłużony kufer podróżny, bo przecież podróżuje z moją rodziną przez życie od wielu lat i cierpliwie obserwuje nasze wzloty i upadki. Ma na sobie swoistą patynę, a mianowicie cała od stóp do głów jest pooklejana nalepkami z różnych miejsc, serduszkami WOŚP, pamiątkowymi magnesikami z Tatr, Pragi, Wenecji, Rzymu, Kazimierza Dolnego... Tu i ówdzie jakiś napis w rodzaju ,,kto mlaszcze dostanie w paszę, kto siorbie dostanie po torbie"" i  cytat z modlitwy św. Tomasza z Akwinu przestrzegający, że ,,zgryźliwi starcy to szczyt osiągnięć szatana". Są też daty wydarzeń i odkryć ważnych i bardzo osobistych, o których chcę pamiętać. Jest kolekcja naklejek z Kubusiem Puchatkiem, ulubieńcem mojego synka, w tej chwili dorosłego człowieka, są jego zdjęcia gdy był malutki zrobione na aparacie analogowym, bo na inny wówczas nie było nas stać, jest jego pierwszy rysunek, z którym nie potrafię się rozstać... Ta lodówka jest wręcz jak członek mojego stada, pamięta nawet dramatyczny okres tuż po narodzinach syna, gdy obydwoje straciliśmy pracę i na jedzenie mogliśmy wydawać 10 złotych na dobę  - na nas troje. Wtedy w lodówce przez półtora roku było tylko masło i od góry do dołu zupki Gerber dla niemowląt.  Krótko mówiąc to mapa mojego życia, zapis wędrówki ludzkiego stada. I chyba ludzie ją polubili i dobrze się w jej towarzystwie czują, bo ilekroć próbuję pousadzać gości w salonie na wygodnych dizajnerskich sofach, to po pół godzinie i tak wszyscy lądują w kuchni, zamieniają miękkie fotele na twarde krzesła i mówią, że tutaj jest jakoś przytulniej i bardziej po domowemu. Co prawda przy każdym remoncie zapada decyzja, żeby wreszcie kupić nową lodówkę, bo przecież wymienialiśmy kilkakrotnie już wszystko, więc czas i na nią. Po godzinach spędzonych na poszukiwaniu nowego modelu przypominam sobie jednak, że ta lodówka z racji cytatów jest takim wdzięcznym tematem do komentarzy i rozmów! Nieraz wywoływała salwy śmiechu u kogoś, kto ją pierwszy raz widział i został poinformowany, że ,,kto mlaszcze itd..." Ta lodówka paradoksalnie przełamuje pierwsze lody i wprowadza atmosferę,  w której każdy czuje się dobrze.  I wówczas, już po tym, jak postanowiliśmy wreszcie ją wymienić, jak wybrałam nowszy model po wielu godzinach poszukiwań, któreś z nas nieodmiennie stwierdza;
- A właściwie, to co nam przeszkadza, że ona jest stara, skoro się nie psuje? Nawet światełko działa. 

I w końcu lodówka zostaje. Ta a nie inna. 

Aż tu niedawno odwiedziła nas moja szwagierka, posiadaczka wymuskanego mieszkanka, które kojarzy mi się z domkiem dla lalek, bo jest w nim dużo różu, brokatu i świecidełek. 

- Jak wy możecie mieć TAKĄ lodówkę?! Czemu sobie nie kupicie nowej?! Ja bym się brzydziła jej dotykać i z niej jeść...

 I cały wieczór w tym stylu. Wciąż i wciąż. Na moją uwagę, że lodówka jest tylko stara,  nie brudna a to wielka różnica, usłyszałam następną porcję hejtu, który dosłownie odebrał mi oddech, bo był tak przykry, w dodatku wypowiedziany przez gościa, którego sama zaprosiłam i któremu chciałam okazać tym sposobem atencję i życzliwość. Jednak gość nie dostrzegł w lodówce tego, co widzą moje oczy, nie zastanowił się ani chwili nad żadnym z cytatów, nie zapytał nawet, jak sobie radzimy, jak się czujemy, co myślimy o... no o  czymkolwiek... Gość bezlitośnie szydził, wprawiając w konsternację również innych gości, którzy podobnie jak gospodarze nie bardzo wiedzieli, jak zareagować, bo w końcu to nasz dom, nasze miejsce na Ziemi i nasze prawo, żeby je urządzać po swojemu. No i niestety również nasz gość...

Cóż...Jakoś mi się udało nie popłakać, jakimś cudem nawet obróciłam wszystko w żart, chociaż nie wiem, skąd wzięłam tyle spokoju i poczucia humoru. Nie powiedziałam, że właśnie po raz kolejny zamówiliśmy nową lodówkę, bo coś się we mnie zbuntowało. Na drugi dzień wśród naklejek i cytatów na drzwiach lodówki pojawił się napis wykonany oczywiście wodoodpornym flamastrem: 

,,Lodówka kontestacyjna"  

A więc kolejne hasło wywoławcze do dyskusji i przemyśleń dla każdego, kto je przeczyta. ;-)  A przeczytać musi, bo litery wielkie, większe od wszystkich innych. Ponadto każdy, kto u nas będzie, zostanie poproszony o złożenie autografu w jakimś wolnym miejscu (oprócz szwagierki, skoro się brzydzi). Zapadła także ostateczna decyzja dotycząca dalszych losów starej lodówki: kupimy nową dopiero wtedy, gdy ta się zepsuje i ani dnia wcześniej.  Ale przed wyrzuceniem tej starej konieczna będzie sesja zdjęciowa. Muszę ją obfotografować z tym wszystkim, co w niej lubię najbardziej. Z całym bagażem mojego istnienia powiązanego z historią stada. Nie przepadnie żadna data, żadna myśl, żaden autograf. Ani jeden zakręt na mapie nie pójdzie w niepamięć, tylko będzie mi przypominał, że nie zawsze był kawior, a jednak dawałam radę. Jak ta lodówka.

I nawet mam  działające światełko. :) 

środa, 8 czerwca 2022

Butelka z Ikei

 



Ileż ja się razy zastanawiałam:  czemu ,,nie" do cholery!?!? Dlaczego coś we mnie wiecznie wierzga, odwraca się plecami, tupie, odcina od innych, buntuje i wieje gdzie pieprz rośnie, chociażby w świat fikcji, w literaturę, film, malarstwo, w cokolwiek, byle nie tam, gdzie wszyscy?  Dokądkolwiek, gdziekolwiek, piechotą, hulajnogą, pociągiem... myślą, mową, uczynkiem, zaniedbaniem... byle dalej od stada. A więc czemu mówię ,,nie", skoro o wiele łatwiej i przyjemniej byłoby powiedzieć ,,tak"?

Wreszcie mnie to wewnętrzne wierzganie zmęczyło, więc pomyślałam, że coś z tym muszę zrobić, jakoś okiełznać. No bo na dobrą sprawę cóż by mi szkodziło iść z innymi? Cóż by mi szkodziło trzymać z większością, potakiwać, dostosować się, dopasować? W końcu całe życie marzyłam, żeby być taka jak inni. Jak ja się pilnie uczyłam, jaka mam być, żeby wreszcie nie odstawać od reszty, nie czuć tego obmierzłego wyobcowania, nie być wiecznie outsiderem i odszczepieńcem. Już się nawet chciałam umówić na brwi, planowałam też rzęsy, dyskretnie wypytywałam koleżanki, gdzie robiły, który salon lepszy, a na dalekim horyzoncie majaczyły mi wypełniacze policzków. Szłam jak burza, a jakże! Rozsyłałam w ten sposób komunikaty: zobaczcie! mam tak samo jak wy! Podczas rozmów zawsze starałam się myśleć tak jak one. Cokolwiek mówiły, to ja ,,tak tak", ,,ja też, ja też". No i obowiązkowo kupowałam ciuchy w tych samych sieciówkach, żadne tam second handy, które niosły ryzyko oryginalności. Tak, zwłaszcza na ciuchy zwracałam uwagę, bo jak cię widzą... itd. Jakimś cudem prawie całkiem zapomniałam, że drzewa są ważne, że słowa są ważne, a to co w środku jest najważniejsze...Inwestowałam w opakowanie czas, energię i pieniądze. I tak świetnie mi szło! Opanowałam umiejętność mimikry do perfekcji. Byłam, wreszcie byłam częścią stada. Oddychałam tym samym powietrzem, zaznałam cudownie błogiego poczucia przynależności, poczułam się bezpiecznie w grupie, która mnie akceptowała i ogrzewała swoim ciepłem. Niczym, absolutnie niczym się nie wyróżniałam. Oczywiście nie wspominałam ani słowem, że medytuję, że czytam Marka Aureliusza, Platona, Fabjańskiego, de Mello... Gdyby mnie ktoś zapytał, kto to jest Eckhart Tholle, udałabym,  że nie mam pojęcia i zaparła się w żywe oczy. Ani słowa o rozwoju duchowym, o wykładach Magdaleny Adamczyk z selfmastery.pl  i poezji, bo przecież wszyscy wiedzą, że poezja to nudziarstwo i nie wiadomo o co chodzi,  a skoro wszyscy tak to i ja tak. A już nie daj Boże natrącić o wykładach pewnego buddyjskiego mnicha, mojego mistrza zen, bo z automatu byłabym uznana za innowiercę i heretyka, a jak wszyscy wiedzą, heretycy są zawsze pierwsi w kolejce na stos. Co prawda od czasu do czasu jakiś cichy głos zza ramienia szeptał mi do ucha: daj spokój, coś tu zgrzyta, to przecież nie ty... Ale zagłuszałam go, odganiałam jak natrętną muchę, ewentualne wątpliwości zamiatałam pod dywan, bo przecież nie będzie mi jakiś głos psuł wszystkiego podszeptami. Zresztą wątpliwości miałam coraz mniej i to był niespodziewany bonus będący efektem osiągnięcia takiejsamości. I pewnego dnia, po tylu staraniach, po żmudnym dopasowywaniu, obciosywaniu dzikich pędów i własnoręcznym łamaniu sobie kręgosłupa, który dzięki temu zrobił się stosownie giętki i kompatybilny, kiedy ciepło stada stało się normą, kiedy wpasowałam się  i dostosowałam, koleżanka niefrasobliwie i bez ostrzeżenia rzuciła w większym gronie:

- Ej, a zwróciliście uwagę, że Emma jest zawsze ubrana jakoś inaczej niż wszyscy? 

Na co wszyscy jeden przez drugiego, że owszem, zwrócili uwagę, to się przecież od razu rzuca w oczy, nie da się ukryć, zawsze inaczej...

Na co zbaraniała ja:

- No co wy! Co inaczej! Jakie inaczej!  Przecież wszystkie ciuchy kupuję w tych samych sieciówkach, co wy! Od góry do dołu!  

I dalejże wymieniać, co gdzie kupione, łącznie z pokazywanie metek z logo popularnej marki odzieżowej. 

- No przestań. To nie chodzi o to, gdzie kupione, tylko co kupione i jak zestawione. Ty masz zawsze jakoś tak inaczej niż wszyscy. 

Aha - pomyślałam przyłapana na gorącym uczynku i czerwona po uszy - to ja się męczę, analizuję każdy detal z zewnątrz, od środka, wszerz i wzdłuż...

I tak mnie moja wsobna, niepotrzebna i upierdliwa do bólu inność wystrychnęła na dudka. Wykiwała, oszwabiła, zrobiła w konia, nabiła w butelkę, a butelkę rzuciła w morze, prosto na niezmierzone fale takiejsamości. Bez zmiłowania, bez adresu docelowego,  bez apelacji i bez nawigacji.  

No więc dryfuję sobie samopas po tym bezmiarze, butelka z Ikei,  stan stały i mętnoszklisty,  zanurzona w stanie ciekłym, więc innym niż mój i przez stan ciekły otoczona, żeby nie powiedzieć osaczona. ;p Dociera do mnie smutna prawda, że nigdzie nie dopłynę i nijak się nie rozpuszczę. Nawet jeśli fale niosą mnie, dokąd chcą, to nie będzie mi dane być kroplą jak miliardy innych, nie będzie mi dane doświadczanie bezpieczeństwa takiejsamości poprzez bycie kroplą. Jestem butelką. 

I co mam zrobić z tym czymś co mi w butelce wierzga i mówi: ,,A ja nie" ? Jak tu żyć?


czwartek, 2 czerwca 2022

Sny, żurawki i ból głowy

 


Znów sen o mieście. Ten sam odkąd pamiętam. To on mnie zainspirował do wymyślenia Wewnętrznego Miasta, w którym Niegrzeczna Dziewczynka przeżywała wiele ze swoich surrealistycznych przygód. Dziwne, że zwykle te sny pojawiają się w dłuższym odstępie czasu, a tym razem jeden po drugim po kilku dniach. Coś tam się, za kurtyną,  dzieje, jakieś drobne ruchy tektoniczne, jakieś przeszeregowania, jakiś ferment  albo inwazja nieproszonych gości, skoro dostaję takie sygnały od podświadomości. Bo to nigdy nie są sny spokojne i błogie, zawsze jest w nich coś niepokojącego, a bywa że upiornego i wtedy budzę się ze strachu. Zwykle w tym mieście się gubię, nie mam gdzie spać, nie mogę trafić do jakiegoś celu, albo wchodzę do budynku, a po wyjściu tymi samymi drzwiami jestem w całkiem innym, obcym miejscu, którego nigdy nie widziałam. Tym razem błądziłam, bo zapomniałam, gdzie zostawiłam samochód, a raczej Miasto spłatało mi złośliwego figla, bo gdy chciałam  wrócić do auta, które zaparkowałam na małym wybrukowanym placu, okazało się, że między nim a mną ni stąd ni zowąd wyrosła dwupasmówka bez przejścia dla pieszych. A przecież byłam na starówce pełnej zabytkowych budowli i arkad, więc skąd nagle w tej części miasta taka ruchliwa ulica? I nie ma jak  dotrzeć do samochodu...nie ma jak wrócić do domu... nie ma się gdzie podziać, ani kogo zapytać o drogę. Dziwne, bo w tym śnie rzadko pojawiają się ludzie. Zazwyczaj w kluczowych, groźnych momentach nie ma w pobliżu nikogo, a jeśli ktoś jest, to raczej jako źródło zagrożenia. Może ten sen jest jakąś pozostałością po kimś, kto kiedyś korzystał z moich molekuł? Kim lub czym byłam w poprzednim wcieleniu? Lubię myśleć, że drzewem, ale drzewa nie mają snów. A może byłam drzewem, które rosło w mieście i ciągle musiało się bać, że zostanie ścięte? 

A teraz rozbolała mnie głowa i wgl ogólna irytacja na cały świat. Nawet mi się nie chce wyjść do ogrodu, ale będę się musiała zebrać, bo mam 5 nowych sadzonek: 2 żurawki z seledynowymi listkami ( nie wiem, jak kwitną, ale wiem, że w cieniu dobrze rosną) i 3 jakieś drobnolistne kwiaty okrywowe w kolorze zimnej mięty ze srebrzystym nalotem, których nazwy moja pamięć nie raczyła zakodować.  


Fot. z sieci

sobota, 28 maja 2022

Wyfrunąć

 



Na niebie deszczowe chmury pogania wiat. Jest zimno, zaraz będzie padał deszcz. Takie dni lubię oglądać przez okno, otulona własnym ciepłem i wsłuchana w odgłosy życia. Nad głową słyszę świergotanie jerzyków, które mają gniazda na poddaszu we wszystkich czterech rogach domu. Wymiana dachu była całkowicie podporządkowana ich upodobaniom. Ekipa remontowa miała za zadanie odtworzyć dokładnie taki sam dach, jak ten stary, co do centymetra, bez żadnych dodatkowych wypustek, załamań i modnego oświetlenia, bo to by mogło spowodować, że jerzyki zrezygnują z sezonowego pomieszkiwania i wysiadywania młodych, a bez nich, bez tego słodkiego kwilenia, które słyszę przed snem tuż nad głową przez kratkę wentylacyjną, dom wiele by stracił. 

Dobrze jest zagnieździć się w sobie, byle nie zapomnieć, że to tylko na chwilę, że nadejdzie czas odlotu. Patrzenie na życie z perspektywy ostatecznej, z lotu ptaka, daje dystans, dzięki któremu różne uciążliwości stają się mniej dokuczliwe. Powrót do wirtualnego gniazda daje mi okazję do wielu porównań. Co chwilę konfrontuję siebie tamtą z tą obecną. Podstawowa różnica polega na tym, że teraz piszę sporadycznie, zazwyczaj kończy się na zanotowaniu ( lub zapomnieniu) pomysłu. Cały czas pisanie jakoś odkładam do emerytury. ;-) Jest i dobra strona niepisania: mam więcej spokoju, luzu, mniej napięć i frustracji. Nie czuję presji, że muszę, powinnam coś z siebie wydusić. Moja rzeka toczy wody znacznie wolniej i chyba wreszcie udaje mi się płynąć jednym nurtem, nie rozpraszać się na wiele drobnych strumyków, które kiedyś odbierały mi energię. Blog ma tempo bliższe mojemu wewnętrznemu rytmowi, jaki osiągnęłam dzięki zagłębianiu się w temat  rozwoju duchowego. Moje medytacyjne początki były mało obiecujące. Z trudem udawało mi się wytrzymywać 2 minuty siedzenia bez ruchu. Ktoś, kto jest w temacie, zdaje sobie sprawę, w jakim stanie musiał być mój umysł i cały system nerwowy, a komuś, kto nie jest w temacie powiem, że to była ruina. Jedna wielka gonitwa myśli, chaos, totalne rozproszenie i brak jakiejkolwiek spójności, celowości, a przede wszystkim niewyobrażalna ilość pragnień i przywiązań czyli tego, co jest przyczyną cierpienia. Szkodliwie na mnie zadziałał nadmiar bodźców pod każdą postacią, zwłaszcza za dużo niebieskiego światła w ciągu dnia i wieczorem, co prowadziło do wyjątkowo przykrych i w sumie niebezpiecznych zaburzeń snu. Na szczęście nie jestem już uzależniona od sieci. Coś, co było przyjemnością, stało się dla mnie w pewnej chwili jakimś przymusem, który sama sobie narzuciłam. Coś poszło nie tak, pokręciłam wszystko, chyba się uwikłałam w samą siebie do tego stopnia, że ocknęłam się w więzieniu. Przytulne wirtualne gniazdko zamieniło się w klatkę. Długo dojrzewałam, żeby z niej wyfrunąć i wrócić, ale na własnych warunkach. :) 


Fotografia z sieci



czwartek, 19 maja 2022

Opowieści z mchu i paproci







A więc jest. Mój kawałek świata, który mogę urządzać po swojemu. Formować, zmieniać, dopasowywać do własnych upodobań. Na razie to tylko nierówny trawnik z drzewami na obrzeżach. Ogród rósł po swojemu porzucony przez mamę na dość długo, a ja długo sądziłam, że to nie dla mnie, ale w końcu zapragnęłam mieć wyhodowane przez siebie kwiaty do flakonów, więc je sadzę.  Jest tutaj zaniedbywana latami, powykrzywiana wiśnia, która gubi drobniutkie gałązki jak starzy ludzie klucze od domu, notesiki z adresami i okulary. Tak jak moja mama. To drzewo nadal kwitnie, nadal sypie białymi płatkami, ale tych kilka owoców, które rodzi, zostawiamy ptakom. Tej zimy pożegnałam się z wielkim orzechem włoskim, który rósł tuż przy ogrodzeniu i zwieszał się na ulicę. Żałoba po nim trwała ponad miesiąc, żal pozostanie chyba na zawsze. Opowieści staruszka orzecha były jak baśnie z tysiąca i jednej nocy. Szkoda, że nikt ich już nie usłyszy. Firma, która podjęła się wycięcia nie zostawiła nawet jednego klocka drewna na pamiątkę. Takie miała zasady: przyjechać pod nieobecność właściciela posesji, zrobić swoje i czekać na przelew. Tak więc po orzechu został tylko ledwie widoczny w trawie pień i mój żal. 
O wycinaniu czegokolwiek innego nie chcę nawet słyszeć. 
Mam jeszcze wielkie świerki z gniazdem grzywaczy, mam sosnę z budką dla mazurków, lipę i  3 młode  orzechy w innym miejscu, z daleka od ulicy. Są też bzy i dwie magnolie. Moją ulubienicą jest pochylona wierzba mandżurska, a pod nią ławeczka do medytacji i czytania, na której lubię siadać ,,przed ciekawych wzrokiem ukryta". :)  Jedynym zasadzonym przeze mnie drzewkiem jest tamaryszek, który ma na razie tylko kilka wiotkich gałązek, ale dzielnie idzie w górę i już kwitnie. Najbardziej lubię ogród za to, że jest w nim dużo cienia, w którym najlepiej się odpoczywa. Ten ogród ma w sobie trochę dzikiej, naturalnej przyrody i to jest w nim najlepsze. Wiosną podziękowałam każdej paprotce za to, że wróciła do mnie zielonym pytajnikiem ze swoich zimowych siedzib w podziemiach Hadesu. Pod paprotkami kępy mchu w różnych gatunkach, który wzbudza zgorszenie sąsiadek. 
- Dlaczego pani nie wytępi tego mchu?! 
- A dlatego, pani kochana, dlatego, że lubię mech. :)  
Mech jest piękny i mogłabym go mieć zamiast trawnika. Zresztą najnowsze trendy ogrodnicze, których jestem zwolenniczką, promują takie rozwiązanie. 
W sąsiedztwie paproci zawilce, konwalie, niezapominajki a nawet jaskółcze ziele. Jest też trawnik, a raczej łąka, bo rośnie tu sporo dmuchawców, drobniutkie fioletowe kwiatki, koniczyna, stokrotki, fiołki i oczywiście kilka kęp pokrzyw po kątach. Z pokrzyw pijemy herbatkę podobnie jak z mięty. Nie zabraniam rosnąć w trawie macierzance, ani werbenie, bo właściwie czemu miałabym to robić?  Tak więc mam  dość niestandardowy gust, co uświadomiły mi dopiero komentarze sąsiadek z mojej ulicy, na której wszystko w równych rabatkach, przystrzyżone i zaplanowane. A ja przyjęłam inną strategię: dasadzam gdzieniegdzie kępy kwiatów, starając się nie ingerować zbytnio w świat roślin, które same postanowiły wyrosnąć pod moim domem. Są także i kępy kwiatów typowo ogrodowych, które dosadziłam, jak hortensje, róża, goździki,  lwie paszcze, a nawet alstremeria, o którą się boję, bo w pierwszym sezonie mojego ogrodnictwa nie umiałam należycie o nią zadbać i nie odrosła. 
Reasumując: ten ogród to jakaś mieszanina lasu z  wiejskim babcinym ogródkiem, w którym wszystko rosło i kwitło bujnie, ale bez symetrii. 
Kiedyś chętniej pielęgnowałam metafory, a teraz kwiaty paproci. ;)


Fot. z sieci 

niedziela, 15 maja 2022

Stary kredens







Kiedy ostatnio medytowałam, mój umysł nie chciał się wyciszyć. Brykał w najlepsze jak Tygrysek po Stumilowym Lesie. Ustawiłam zoom, żeby przyjrzeć się temu, co robi i okazało się, że cała jego aktywność dotyczy bloga. :) Pomyślałam: ,,A właściwie czemu nie?" W końcu jest tutaj kawał mojego życia i to ten najbardziej twórczy i intensywny. Zrobiłam mały spacer w okolicy Ptasiej piosenki i okazuje się, że u zaprzyjaźnionych zrobiło się pusto... Rozsypaliśmy się po  świecie jak suche liście na wietrze, rozwiało nas, rozniosło... ,,W zaciszu biblioteki" kurz siada na regałach z książkami, a moja rezerwacja na fotel pod paprotką chyba wygasła. Dżej ,,z kolorowego szkła" zamknęła się na głucho lub przepadła nie wiem gdzie... ,,Mrówka dziwił się światu" dość długo po moim zniknięciu i prawdopodobnie nadal się dziwi tylko gdzieś indziej. Jednym słowem ciemno wszędzie, głucho wszędzie...?
Na szczęście są również jakieś oznaki życia.  Zenza ,,W Mordowarskim lesie " został dziadkiem (!),  dzielnie  trzyma straż z piłą spalinową w dłoni. Zaniepokojona jego wyczynami szybko uciekłam. :) 
 W ,,Świecie według Maminka" kwitną kwiaty i wiersze! Ot, miła niespodzianka. 
A gdzie ta kudłata diablica Brooke? Ani śladu. 
W ,,Galaktyce Wu" ostatni wpis 11 lat temu! Nie do wiary. Tyle czasu!
 Ale idę dalej. Ewa z ,,ogrodowych pasji" działa - co za ulga.  Koczowniczka nadal czyta książki, podobnie jak niestrudzona Marta - moja ptasia siostra  z ,,All You Need Is Book". 
A ja? 
Kilka razy zastanawiałam się, czy nie usunąć bloga, skoro mnie tu nie ma, ale w statystykach jest sporo wyświetleń. Dziwne, bo przecież pojawiam się tu raz na ruski rok. Prawdopodobnie to  przypadkowe kliknięcia, ale może jest też kilka świadomych? Zdziwiło mnie to. 
Kiedyś powtarzałam, że każdy piszący musi mieć przynajmniej jednego czytelnika, żeby mieć dla kogo pisać, a teraz bym dodała, że czytelnik to lustro, w którym się przeglądamy i badamy własne rysy. 
Ten blog jest jak mój stary kredens, który chcemy wyrzucać przy każdym remoncie, ale zawsze któreś z nas stwierdza w końcu, że do podłogi z desek nic innego nie będzie pasować tak jak on, a przecież ta podłoga to najlepsza rzecz w domu. I tym sposobem kredens przetrwał kilka remontów,  a nawet konserwatora zabytków, który go oszpecił. Teraz jest cudnie  niebieski, ale robi się  coraz bardziej ciasny, bo przybywa szkła do schowania.  A jednak jest, tak jak ten blog, za którym się stęskniłam,  na który właśnie zaglądam. Przywiodła mnie tu nostalgia i dobre wspomnienia. Jeśli ktoś z Was zabłądzi w te strony, to macham do niego piórkiem zimorodka i niezapominajką. Zostawiam też spory zapas ciepła.  A jeśli jeszcze ten ktoś zechce zostawić po sobie ślad, sprawi mi radość. :) 

Zblogowani

zBLOGowani.pl