Cała jej wina polegała na tym, że zaczęła się domagać tego, co mają inni w podobnym wieku. No bo dziewczyny z jej klasy mogły chodzić do dyskotek, a ona nie. Mogły się odwiedzać, spotykać po lekcjach i przyjaźnić, a ona nie. Były zdziwione, że ona musi prosto po szkole iść do domu, po drodze odebrać mnie z przedszkola, a później ugotować obiad dla całej rodziny. To wszystko robiło dziecko już od trzeciej klasy podstawówki. No ale dopóty dzban wodę nosi... W końcu zaczęło do niej docierać, że rówieśnicy jednak mają inaczej. Zaczęła porównywać inne rodziny, inne matki, ojców. Dziecko zaczęło sobie zdawać sprawę, że czegoś w naszej rodzinie brakuje i szukać tego na zewnątrz... A na zewnątrz był kolega z klasy, który ją odprowadzał pod dom, stał z nią po pół godziny pod bramką, zanim odszedł, a bał się wejść do środka, bo ona się bała go zaprosić, nie wiedziała jak, nie potrafiła się odnaleźć w sytuacji, gdy chłopak jej okazuje sympatię. Za to sąsiadki z ulicy dobrze wiedziały, do czego to wszystko zmierza. A jakże. Pani kochana, trzeba matkę uprzedzić, żeby dziewczyna na złą drogę nie zeszła...! To taka porządna rodzina! Do kościoła chodzą, księdza przyjmują rok w rok, nie ma picia ani bicia... szkoda dziewczyny, niech lepiej matka od razu coś z tym zrobi.
I tu, pod tą bramką są początki wojny domowej, która trwała do końca, dopóki wszyscy troje nie odeszli na Drugi Brzeg. Wojnę wywołał Bogu ducha winny Krzyś Ch., bardzo przystojny i uzdolniony matematycznie chłopak, który po latach został dyrektorem prestiżowego LO. Krzyś w mojej pamięci nosi jasne spodnie i szeroki sweter, ma błyszczące orzechowe oczy za okularkami, gęstą kasztanową czuprynę i skłonność do śmiechu, dzięki któremu można było się zachwycać jego idealnymi zębami. Oto cały Krzyś, pierwszy chłopak mojej siostry, z którym po interwencji sąsiadek i ciężkiej awanturze w domu widywała się już tylko w szkole. I już tutaj, na tym etapie jej historii, zastanawiam się, co by było gdyby ten związek przetrwał? Mało sensu ma to pytanie, ale co właściwie ma sens w kontekście jej bezsensownej śmierci?
Tak więc z powodu Krzysia siostra skupiła całą energię rodziców na sobie. Nie wiem, na ile to było świadome, ale tak to jest: nastolatki często swoim zachowaniem wołają o uwagę. A od chwili, gdy pod naszą bramką jak grzyb po deszczu wyrósł Krzyś, ona już wiedziała, że ma uwagę gwarantowaną, o ile w grę wchodzi chłopak. Wtedy nawet tata zabiera głos, a to wiele znaczy, bo tata zwykle milczy, ewentualnie trzaska drzwiami. Rodzice uznali, że ją trzeba temperować, przywoływać do porządku, sprawdzać, przechwytywać i czytać listy, zabraniać jakichkolwiek kontaktów... Ja automatycznie poszłam w odstawkę jako ta grzeczna ( bo mała). Mnie nagle przestali dostrzegać, przestali mi stawiać jakiekolwiek granice, w ogóle interesować się mną. Niunia nie sprawia problemów, więc do lamusa z nią. Wtedy nagle się okazało, że po latach przymusowego kulenia się, chowania i zwijania skrzydeł mogę zacząć latać! Mogę rosnąć w dowolnym kierunku, jaki sobie wymarzę, bo cały impet wychowawczy pochłania siostra. Ale ja wybrałam rosnąć w głąb, do środka. Tak zaczęły powstawać barykady, mosty zwodzone, tajemne przejścia, skrytki na klucze, których strzegł Herold Autsajder… Już wtedy cegła po cegle budowałam mury Wewnętrznego Miasta. Mojego matecznika, w którym chronię siebie, to co wiadome i niewiadome, dobre i złe, ale zawsze tylko moje, nieskażone oficjalną moralnością. Tam, w Wewnętrznym Mieście, ja ustalałam reguły gry i nadawałam walor. To wtedy zaczął się mój wieloletni romans z własną podświadomością, którą zwizualizowałam urbanistycznie, chociaż kocham las i przecież to on jest archetypowym symbolem podświadomości. Jednak miasta, dużego miasta, zawsze się bałam – podobnie jak tego, co się czai na obrzeżach snu i jawy, tam pod spodem, gdzieś po drugiej stronie powiek, za kurtyną, gdzie zawsze chciałam zajrzeć, żeby zobaczyć prawdziwą siebie. Nie tą sceniczną, w makijażu i szpilkach. Nie tą z oficjalnym uśmiechem przyklejonym do ust. Bałam się tego, co ukryte w mroku, ale chciałam To poznać. Psychologia przedstawia całą ludzką psychikę jak górę lodową. To, co widzimy nad wodą, sam wierzchołek góry, to nasza świadomość, która stanowi zaledwie 5% całości. Cała reszta góry, ta schowana pod wodą, to nasza podświadomość. Całe 95%, które nami włada z ukrycia, a o którym niewiele wiemy. Fascynuje mnie potęga drzemiąca w nas samych...
Kim byśmy byli, gdybyśmy mogli tam zanurkować?
Jakiś czas temu poznałam zasadę lustra w myśl której to, co mamy w swoim otoczeniu na zewnątrz, reprezentuje jakieś obszary i konflikty wewnętrzne, które rozwijają się pod wpływem nieuzdrowionych ran emocjonalnych głównie z dzieciństwa. W pewnym momencie ilość konfliktów w moim życiu była nie do wytrzymania: kosa z mamą, z mężem niewiele lepiej, w pracy ciągłe tarcia i presja... nie rozumiałam, co się dzieje, bo przecież tak się staram! I tu na pocieszenie pojawił się mój wierny towarzysz dobrych kilkunastu lat życia: blog. Moja sztuczna dopamina i pochłaniacz łez. Mój zastępczy mąż, wierny towarzysz Drogi. Zrobił kawał dobrej roboty, bo miałam się gdzie ukryć, bo dostawałam mnóstwo głasków. Blog pozwalał mi nurkować do woli pod powierzchnię wody i oglądać tę część góry lodowej, która domagała się uwagi. Która sygnalizowała, że czymś trzeba się zająć, bo jeśli nie, to cała góra pójdzie na dno. Tak naprawdę dawał mi wgląd i czas na to, żebym mogła wreszcie dojrzeć, nabrać sił i zająć się sobą jak należy. Blog to była gra na zwłokę, którą uskuteczniałam podświadomie, żeby odsunąć zmierzenie się z tym, co wtedy było zbyt trudne. Na szczęście już nie jest. :)