środa, 20 listopada 2024

Historie rodzinne cz. 3

 


Cała jej wina polegała na tym, że zaczęła się domagać tego, co mają inni w podobnym wieku. No bo dziewczyny z jej klasy mogły chodzić do dyskotek, a ona nie. Mogły się odwiedzać, spotykać po lekcjach i przyjaźnić, a ona nie. Były zdziwione, że ona musi prosto po szkole iść do domu, po drodze odebrać mnie z przedszkola, a później ugotować obiad dla całej rodziny. To wszystko robiło dziecko już od trzeciej klasy podstawówki. No ale dopóty dzban wodę nosi... W końcu zaczęło do niej docierać, że rówieśnicy jednak mają inaczej. Zaczęła porównywać inne rodziny, inne matki, ojców. Dziecko zaczęło sobie zdawać sprawę, że czegoś w naszej rodzinie brakuje i szukać tego na zewnątrz... A na zewnątrz był kolega z klasy, który ją odprowadzał pod dom, stał z nią po pół godziny pod bramką, zanim odszedł, a bał się wejść do środka, bo ona się bała go zaprosić, nie wiedziała jak, nie potrafiła się odnaleźć w sytuacji, gdy chłopak jej okazuje sympatię. Za to sąsiadki z ulicy dobrze wiedziały, do czego to wszystko zmierza. A jakże. Pani kochana, trzeba matkę uprzedzić, żeby dziewczyna na złą drogę nie zeszła...! To taka porządna rodzina! Do kościoła chodzą, księdza przyjmują rok w rok, nie ma picia ani bicia... szkoda dziewczyny, niech lepiej matka od razu coś z tym zrobi.

 I tu, pod tą bramką są początki wojny domowej, która trwała do końca, dopóki wszyscy troje nie odeszli na Drugi Brzeg. Wojnę wywołał Bogu ducha winny Krzyś Ch., bardzo przystojny i uzdolniony matematycznie chłopak, który po latach został dyrektorem prestiżowego LO. Krzyś w mojej pamięci nosi jasne spodnie i  szeroki sweter, ma błyszczące orzechowe oczy za okularkami, gęstą kasztanową czuprynę i skłonność do śmiechu, dzięki któremu można było się zachwycać jego idealnymi zębami. Oto cały Krzyś, pierwszy chłopak mojej siostry, z którym po interwencji sąsiadek i ciężkiej awanturze w domu widywała się już tylko w szkole.  I już tutaj, na tym etapie jej historii, zastanawiam się, co by było gdyby ten związek przetrwał? Mało sensu ma to pytanie, ale co właściwie ma sens w kontekście jej bezsensownej śmierci? 

 Tak więc z powodu Krzysia siostra skupiła całą energię rodziców na sobie. Nie wiem, na ile to było świadome, ale tak to jest: nastolatki często swoim zachowaniem wołają o uwagę. A od chwili, gdy pod naszą bramką jak grzyb po deszczu wyrósł  Krzyś, ona już wiedziała, że ma uwagę gwarantowaną, o ile w grę wchodzi chłopak. Wtedy nawet tata zabiera głos, a to wiele znaczy, bo tata zwykle milczy, ewentualnie trzaska drzwiami. Rodzice uznali, że ją trzeba temperować, przywoływać do porządku, sprawdzać, przechwytywać i czytać listy, zabraniać jakichkolwiek kontaktów... Ja automatycznie poszłam w odstawkę jako ta grzeczna ( bo mała). Mnie nagle przestali dostrzegać, przestali mi stawiać jakiekolwiek granice, w ogóle interesować się mną. Niunia nie sprawia problemów, więc do lamusa z nią. Wtedy nagle się okazało, że po latach przymusowego kulenia się, chowania i zwijania skrzydeł mogę zacząć latać! Mogę rosnąć w dowolnym kierunku, jaki sobie wymarzę, bo cały impet wychowawczy pochłania siostra. Ale ja wybrałam rosnąć w głąb, do środka. Tak zaczęły powstawać barykady, mosty zwodzone, tajemne przejścia, skrytki na klucze, których strzegł Herold Autsajder… Już wtedy cegła po cegle budowałam mury Wewnętrznego Miasta. Mojego matecznika, w którym chronię siebie, to co wiadome i niewiadome, dobre i złe, ale zawsze tylko moje, nieskażone oficjalną moralnością. Tam, w Wewnętrznym Mieście, ja ustalałam reguły gry i nadawałam walor. To wtedy zaczął się mój wieloletni romans z własną podświadomością, którą zwizualizowałam urbanistycznie, chociaż kocham las i przecież to on jest archetypowym symbolem podświadomości. Jednak miasta, dużego miasta, zawsze się bałam – podobnie jak tego, co się czai na obrzeżach snu i jawy, tam pod spodem, gdzieś po drugiej stronie powiek, za kurtyną,  gdzie zawsze chciałam zajrzeć, żeby zobaczyć prawdziwą siebie.  Nie tą sceniczną, w makijażu i szpilkach. Nie tą z oficjalnym uśmiechem przyklejonym do ust. Bałam się tego, co ukryte w mroku, ale chciałam To poznać. Psychologia przedstawia całą ludzką psychikę jak górę lodową.  To, co widzimy nad wodą, sam wierzchołek góry,  to nasza świadomość, która stanowi zaledwie 5% całości. Cała reszta góry, ta schowana pod wodą, to nasza podświadomość. Całe 95%, które nami włada z ukrycia, a o którym niewiele wiemy. Fascynuje mnie potęga drzemiąca w nas samych...

Kim byśmy byli, gdybyśmy mogli tam zanurkować?  

Jakiś czas temu poznałam zasadę lustra w myśl której to, co mamy w swoim otoczeniu na zewnątrz, reprezentuje jakieś obszary i konflikty wewnętrzne, które rozwijają się pod wpływem nieuzdrowionych ran emocjonalnych głównie z dzieciństwa. W pewnym momencie ilość konfliktów w moim życiu była nie do wytrzymania: kosa z mamą, z mężem niewiele lepiej, w pracy ciągłe tarcia i presja... nie rozumiałam, co się dzieje, bo przecież tak się staram! I tu na pocieszenie pojawił się mój wierny towarzysz dobrych kilkunastu lat życia: blog. Moja sztuczna dopamina i pochłaniacz łez. Mój zastępczy mąż, wierny towarzysz Drogi. Zrobił kawał dobrej roboty, bo miałam się gdzie ukryć, bo dostawałam mnóstwo głasków. Blog pozwalał mi nurkować do woli pod powierzchnię wody i oglądać tę część góry lodowej, która domagała się uwagi. Która sygnalizowała, że czymś trzeba się zająć, bo jeśli nie, to cała góra pójdzie na dno. Tak naprawdę dawał mi wgląd i czas na to, żebym mogła wreszcie dojrzeć, nabrać sił i zająć się sobą jak należy. Blog to była gra na zwłokę, którą uskuteczniałam podświadomie, żeby odsunąć zmierzenie się z tym, co wtedy było zbyt trudne.  Na szczęście już nie jest. :) 

poniedziałek, 18 listopada 2024

Historie rodzinne cz.2

 


Fot. z sieci

Powoli zaczynałam wchodzić w  Wielkie Milczenie. Smutek. Wyuczoną depresję. Introwertyzm.  Był wtedy ze mną żółty miś z plastiku z różowym pyszczkiem domalowanym przez siostrę długopisem. Były drewniane klocki – puzzle z niedźwiedziem polarnym, którego nie potrafiłam poskładać, więc błagałam siostrę, żeby je ułożyła, bo koniecznie chciałam zobaczyć niedźwiedzia. Jednak ona te puzzle układała tylko na chwilę i zaraz rozwalała zanim zdążyłam się przyjrzeć białemu misiowi i nacieszyć nim. Pamiętam to uczucie totalnej bezradności i żalu, że wszyscy coś potrafią, a ja nie. Że ja nic nie mogę, a oni mogą wszystko. ,,Oni” obejmowało też siostrę- starszą i posiadającą jakiś wyższy stopień wtajemniczenia. I był jeszcze drugi żółty miś, ten pluszowy, który przetrwał razem ze mną, chociaż wiele lat spędził w zapomnieniu na dnie szuflady. Podobno siostra wyrzuciła mnie z wózka, na szczęście byłam w grubym beciku. Upadłam na głowę, to wiele tłumaczy. :D Moje przyjście na świat sprawiło, że starsza siostra przestała być królewną. Pojawiła się smarkata konkurencja i ją zdetronizowała. Rodzice byli tak pogrążeni w konfliktach wewnętrznych i w konflikcie między sobą, że na kochanie dzieci nie było miejsca, energii, uwagi… Z dziećmi się nie rozmawiało, dzieciom się wydawało polecenia. Ja szybciej od niej zrozumiałam, że muszę stać się niewidzialna, żeby mnie zostawili w spokoju. Że to moja jedyna szansa. Muszę im schodzić z drogi, trzymać buzię na kłódkę, tłumić śmiech, przesiadywać w swoim pokoju i nie mówić, co się dzieje w szkole. Im mniej o mnie wiedzą, tym lepiej. Tym mniej daję im sposobów na to, żeby mnie krytykować i tępić. Nie znając moich przyjaciółek, nie każą mi zrywać z nimi kontaktów. Siostry przyjaciółkę znali i zakazali jej spotykania się, chociaż to była dziewczynka z takiej samej rodziny jak nasza czyli ,,dobrej”. Jednak dla naszej mamy złym towarzystwem było każde towarzystwo. A przyjaciółka mojej siostry pechowo nie musiała gotować obiadów, sprzątać, robić zakupów… mogła się bawić i odwiedzać koleżanki, chodzić do kina i do wesołego miasteczka. Wracała do domu na obiad i często się śmiała, czyli miała pstro w głowie, więc mogła siostrę ,,zepsuć”, nie daj Boże pokazać beztroskie dzieciństwo. I co wtedy? Kto będzie gotował obiady i sprzątał? Mama???  Mama jest od haftowania serwetek, których nie wolno używać i od pieczenia ciast, którymi można zrobić wrażenie na koleżankach z biura. Jak z biura przychodzi, ma być posprzątane i ugotowane. 

 A tymczasem starsza siostra, Wzór, który miałam obowiązek naśladować, weszła w etap buntu nastolatki wywołany  nadmierną kontrolą, zawłaszczaniem, brakiem szacunku i tak naprawdę brakiem dzieciństwa. Mój Wzór i drogowskaz powoli zaczynał tracić kontury, rozmazywać się, topnieć jak lody na patyku, żyć własnym życiem. Jako nastolatka siostra zaczynała myśleć krytycznie i odkrywać, że być może rodzice się mylą? Może nie musi być tak jak jest czyli do bani. Wspomagały ją w tym coraz żwawiej krążące w żyłach hormony... te zdradliwe substancje, które każą marzyć o miłości, o trzymaniu się za ręce, o szukaniu kogoś, z kim można dalej iść przez życie. Jej Yin, ciemna, bierna i niezrozumiała dla niej samej energia Księżyca, wody i drzewa zaczynała gęstnieć, mrocznieć i zwracać się w stronę nadal anonimowego, ale słonecznego i aktywnego Yang. Powoli rozkręcał się rodzinny Armageddon... Koło zamachowe Losu drgnęło i ruszyło z miejsca. Najpierw powoli, jak żółw ociężale... 


piątek, 8 listopada 2024

Historie rodzinne cz.1

 


Fot. z sieci

Odkąd pamiętam  czułam się wiecznie nie taka jak być powinnam, nie dość grzeczna, dobra, mądra...  Byłam Niunią, na której skupia się karcąca i mocno krytyczna uwaga dorosłych członków rodziny. Niunia jeszcze nie wie, co wolno ( generalnie prawie nic), więc musi brać przykład ze starszej siostry. Przede wszystkim trzeba ją jakoś ucywilizować, żeby nie wykrzykiwała w połowie rodzinnego obiadu, że król jest nagi. Byłam spontaniczna, psotna, spostrzegawcza i do bólu szczera, a kto to wytrzyma? Kto zniesie na głos, PRZY OBCYCH LUDZIACH, wykrzykiwane odkrycia, że dorośli kłamią, że mówią coś innego niż robią. Jako dziecko byłam nieobliczalnie prawdomówna i ekstrawertyczna. Miałam jakiś szósty zmysł pozwalający mi wyłapywać potknięcia i sprzeczności u dorosłych. Oczywiście nie zdając sobie kompletnie sprawy, że to może być bolesne. Takie są wszystkie dzieci, dopóki się ich nie ‘’wychowa” czyli nauczy hipokryzji. Dla mnie zakłamanie dorosłych było po prostu zaskakujące i śmieszne, więc koniecznie musiałam się tym podzielić z całym  światem, bo te sprzeczności wywoływały we mnie zgrzyt i prawdopodobnie chciałam, żeby ktoś mi to wytłumaczył, pomógł mi jakoś sobie z tym chaosem poznawczym poradzić. A tymczasem dorośli na moje odkrycia reagowali złością i karceniem. Zaciśniętymi wargami i krzywym spojrzeniem. Generalnie odtrąceniem. Uczą mnie, że nie wolno kłamać, a gdy mówię prawdę, dostaję bana. O co w tym chodzi? Jaki to ma sens? Widocznie jestem za mała i za głupia, żeby to zrozumieć. Skoro oni rozumieją, a ja nie, więc to ze mną jest coś nie tak. Oni mają dostęp do jakieś nadprzyrodzonej wiedzy, która uzasadnia kłamanie, a ja tej wiedzy widocznie nie mam, bo mi niby kłamać nie wolno, ale tak naprawdę to muszę. Może na Wiedzę Nadprzyrodzoną nie zasługuję? No bo przecież w oczach dziecka rodzice muszą wiedzieć lepiej. Jak mogłabym przetrwać przy nich nie wierząc w to.  W tym okresie słyszę ciągle, że powinnam się zachowywać tak jak starsza siostra. Jej już zdążyli poprzetrącać skrzydła. Ciągle jestem z nią porównywana.  (Teraz też, mamusiu? Teraz, gdy już wiesz, tam w niebie będąc, co moja siostra zrobiła... teraz też mam być taka jak siostra?) A ona wtedy była z tego porównywania dumna i traktowała mnie z wyższością. Zaliczyła siebie do dorosłych, a na mnie patrzyła z góry. W moich  oczach była po ich stronie, była ich sprzymierzeńcem. Po stronie tych, których należało się strzec. Tak nami rozgrywali życie rodzinne. 

A najbardziej tragiczne w tym wszystkim jest to, że oni naprawdę chcieli dobrze i naprawdę nas kochali jak tylko mogli. To nie do wiary, że aż tak można się mylić w okazywaniu miłości. To dlatego mój syn musi się przede mną oganiać, bo chociaż wielki chłop, to go całuję, przytulam i codziennie na dobranoc słyszy, że go kocham, chociaż czasem mnie wkurza. 

Tak...na końcu tej historii jest światło. :) 


wtorek, 5 listopada 2024

,,niech żywi nie tracą nadziei..."

 



No i słucham sobie cały czas różnych podcastów psychologicznych, dokształcam się, czasem coś komentuję. Dzisiaj ktoś w odpowiedzi na mój komentarz napisał, że powinnam opowiadać swoją historię, bo to daje nadzieję. A więc literka za literką wystukuję wiadomość do świata, do przypadkowego przechodnia, do ptaków i drzew zagrożonych wyginięciem: Hej! Jest nadzieja dla każdego z nas! Skoro ja się wygrzebałam z takiej czarnej du***y , to znaczy, że się da. Że można. Że każdy może. Możliwe jest wszystko, co ktoś przed Tobą już zrobił, a nawet jeśli tego jeszcze nikt nie zrobił, to zawsze możesz być pierwszy.  To, co było kiedyś, co mnie zabijało dzień po dniu, to była taka paraliżująca czarna rozpacz i - właśnie! - brak nadziei, że coś można zmienić, że to możliwe, żeby było lepiej, bo przecież cuda są tylko w literaturze i na filmach, więc po co się łudzić... Ten brak nadziei był czymś najgorszym, zwłaszcza, że czułam się w tym bardzo samotna, ba! musiałam udawać, że jest OK. I to dławiące przeświadczenie, że już do końca życia będę TAK cierpieć, skoro nawet tabletki nie dają rady, a więc i marzenie, żeby nie żyć, żeby wreszcie było po wszystkim.  A tymczasem doświadczyłam całej serii małych cudów, które co prawda nie były tak spektakularne, jak na hollywoodzkich produkcjach, ale w efekcie dały mi lekkość i szczęście bez farmakologii, a o to przecież chodzi.  Zaznaczam, że nikt mnie w dzieciństwie nie bił, nie zostałam zgwałcona, chodziłam dobrze ubrana i nakarmiona. To, co przeżywałam, było tylko i wyłącznie skutkiem braku miłości ze strony rodziców, a zwłaszcza mamy. Tylko tyle i aż tyle. Cóż. Trauma to nie musi być szok. Nie musi się lać krew. Nie muszą spadać bomby. Trauma może kapać kropla za kroplą od urodzenia i zatruwać życie po kres. Dopiero teraz, gdy z niej wychodzę, zaczynam widzieć te mechanizmy u innych ludzi, którzy cierpią, zadają cierpienie i nie wiedzą dlaczego to się dzieje, bo przecież chcieli całkiem inaczej. Dzięki ci Wszechświecie, że mnie skierowałeś na właściwą ścieżkę. Jako jedyna z naszej czwórki na nią trafiłam. 

Kochajcie swoje dzieci! Niech wiedzą, że są kochane, niech to czują! Wystarczy przytulić, jeśli słowa więzną w gardle. Do cholery. Gdybym dostała w dzieciństwie  kochające , ciepłe ramiona, mogłabym się tym karmić i nigdy nie odczuwać tego głodu, który mnie popychał do różnych wariactw. 

Rano był przymrozek, dopiero w południe wyszło słońce i odtajały liście na wierzbie. Chryzantemy w ogrodzie trzymają się dzielnie. Planuję zainstalować karmnik dla ptaków. Budek lęgowych mam kilka, jerzyki w każdym rogu domu swoim świergotem kołyszą mnie do snu, ale karmnika ani jednego. To tak na marginesie. 

Dzięki, Leśny Stworku z YT za zachętę do pisania. 

A więc leć, płyń, fruń, biegnij Nadziejo do tych, którzy Cię potrzebują.  Niech się Tobą karmią po ziarenku, aż brzuszki będą pełne i syte. :) 


czwartek, 17 października 2024

Układanka

 


Wreszcie do mnie dotarło, o co chodzi z tym moim wymykaniem Się. 

Chyba.

Jednak teraz już nie mogę być niczego pewna, bo moje życie fiknęło kilka koziołków i co prawda spadło na cztery - psie nie kocie - łapy, ale pamięć tych wywrotek mam wystarczająco głęboko zakodowaną w każdej komórce, żeby nie mieć pewności. Dlatego tylko chyba. 

No właśnie. Wymykanie Się. Niegrzeczna Dziewczynka cały czas wymykała Się do Wewnętrznego Miasta. To oczywiste, że szukała tam samej siebie. Prawdziwej, niezafałszowanej przez społeczny konwenans. Ale dlaczego czułam ten wielki przymus i pociąg do tego, żeby ciągle zbaczać z utartych ścieżek, błądzić po ,,cudnych manowcach" niewytyczonych szlaków, odciskać ślady stóp na dzikich plażach - byle z dala od Stada i Systemu. To wszystko było zawsze dość abstrakcyjne,  było pomysłem literackim, ale już znacznie mniej sposobem na życie. A może raczej jakąś rzeczywistością równoległą, którą rozwijałam na blogu w opozycji do tej rzeczywistości, w której teraz siedzę i stukam w klawiaturę. Tam, w wyobraźni, w Wewnętrznym Mieście i na blogu fruwała niesforna i niczym nie ograniczana Dziewczynka, a tutaj uwikłana w konwenans prawdziwa ja:  sfrustrowana, przemęczona, przytłoczona i coraz bardziej świadoma tego, że oto moje życie się rozpada, coraz bardziej pogłębia się przepaść między tym, co w środku, a tym co na zewnątrz. Tym co w wirtualu, a tym co w realu. Poszczególne kawałki jednego lądu odsuwały się od siebie, tworząc osobne kontynenty o odmiennym klimacie, ekosystemie i ukształtowaniu terenu. Każdy z kontynentów zapominał, że kiedyś tworzył z pozostałymi jedną całość. Dzieliły je oceany pełne meduz, żarłaczy i gigantycznych ośmiornic, chociaż w samotnych chwilach, gdy jakimś cudem udawało mi się wyciszyć medialny szum w głowie, doświadczałam przejmującej tęsknoty za czymś nieokreślonym, czymś, co powinno być gdzieś blisko, tuż pod powierzchnią skóry, ale nigdy nie mogłam zrozumieć, co to takiego. Teraz już wiem, że to była tęsknota kawałków lądu za całością. Tak naprawdę tęsknota za samą sobą. Za tą częścią mnie, która pulsuje życiem mimo paraliżujących mechanizmów ochronnych. 

Dopiero teraz mnie olśniło, że w gruncie rzeczy chciałam Się wymknąć z systemu rodzinnego, w którym byłam tym najmłodszym, najbardziej nieodpornym, podatnym na zranienie, odrzucenie, obśmianie i pominięcie ogniwem. Byłam niewidzialnym dzieckiem. Dziewczynką, która przyniosła  zawód tacie, bo miała być chłopcem i rozczarowanie mamie, bo druga córka... 

Odkąd pamiętam mama walczyła z tatą, a oni obydwoje wspólnym frontem walczyli z siostrą. Dla mnie nie było w tym wszystkim miejsca. I tak sobie żyłam na obrzeżach jak chwast, który nikomu nie jest potrzebny, ale skoro nie przeszkadza, o nic się nie upomina, to po co sobie zawracać głowę, że w ogóle rośnie. A więc rozrastałam się tam, gdzie mnie nie posiali czyli na manowcach, na uliczkach Wewnętrznego Miasta, w opowieściach o Niegrzecznej Dziewczynce, w poezji, której nikt nie rozumiał, na blogu, w Klanie Papierowych Kulek, które miały mi zastąpić rodzinę... To była moja gleba i tam mogłam istnieć bez ograniczeń. Tam mogłam mieć kontrolę nad fabułą. W życiu nie. 

Zawsze byłam tym niepasującym puzzlem z innej układanki, tylko nie wiedziałam zasadniczej rzeczy: to ja sama jestem układanką do ułożenia. Nie chodzi o to, żeby Się dopasować do świata. Chodzi o to, żeby świat dopasować do siebie, a konkretnie wybrać te jego elementy, które mi służą, które mnie wzmacniają i wzbogacają moje życie. Z dostępnych kawałków brać tylko  te, które warto mieć, które coś dobrego wnoszą. To ja jestem pudełkiem z puzzlami i muszę je poukładać, żeby odkryć własny algorytm i dzięki niemu wybierać to, co chcę w swoim pudełku zmieścić. Spędziłam pół życia na próbach dopasowania Się, bo tak bardzo potrzebowałam akceptacji! A skoro mama mi jej nie dała, szukałam takich protez emocjonalnych, dzięki którym czułam się ważna, słuchana, chciana... A kontynenty się rozjeżdżały coraz bardziej, aż w końcu nie wiedziałam, która z moich wersji jest tą prawdziwą. Obserwując ten rozpad na dwa życia ( realne i wirtualne) w końcu zaczęłam podejmować próby jakiegoś scalenia. Desperacka próba życia jednym - realnym - życiem nie miała sensu, bo odbierała mi możliwość ekspresji. To nie na tym polega, nie o to w życiu chodzi, żeby dopasować Się! Chodzi o to, żeby dokonywać świadomych, dorosłych wyborów, co warto dopasować do siebie.  Czemu tak późno to do mnie dotarło?  Teraz nadszedł czas selekcji, wyrzucania nagromadzonych śmieci, sprzątania w szafach,  przeglądania listy  kontaktów... Ba! Tylko żeby dokonywać świadomych i dorosłych wyborów trzeba dorosnąć. A Niegrzeczna Dziewczynka to przecież dziecko. Tak, to literacka wersja  wewnętrznego  dziecka,  dzięki któremu nie zwariowałam, gdy walił się świat.

Dzięki, Dziewczynko, że żyłaś moje życie chociaż ty,  bo ja nie żyłam. 

Ja tylko próbowałam przetrwać.  

niedziela, 22 września 2024

Małe łyżeczki

 


Można oczekiwać gwiazdki z nieba. 

Można się wybrać z motyką na księżyc. 

Można mieć dużo i mieć to wszystko w dupie. 

Można jak król Midas leżeć na złotym łożu i umierać z głodu. Sięgać wiecznie niesytymi garściami po dostatek i cierpieć z niedożywienia. Mieć liczne stada i plantacje pszenicy, ale żebrać o skórkę chleba. Mieć wino, kobiety i śpiew, ale usychać z tęsknoty jak drzewo na pustyni podczas największej suszy. 

Można też otworzyć oczy i zacząć karmić się łyżeczką. Nie oczekiwać na ucztę, na wielkie żarcie i orgię smaków. Karmić się powoli, małymi kęsami, łyżeczką.

Spacer z psem - łyżeczka. 

Kwiaty w wazonie - łyżeczka.

Czyjś uśmiech - łyżeczka. 

Plamy słońca na parapecie - łyżeczka.

Wróbel skrzętnie zbierający białe piórka z trawnika - łyżeczka. 

Książka do poduszki - łyżeczka.

Wieczorem, po takim całodziennym dożywianiu, zasypia się sytym i ma się uśmiech w sercu. :) 



piątek, 13 września 2024

Okno



Codziennie na dzień dobry mówię do siebie. Mój nowy świat po Wielkiej Katastrofie jakimś cudem nadal oddycha. Może dlatego, że mówię...

Szeptem.

Czule.

W myślach.

Czasem na głos, gdy jestem sama. 

Nadal wierzę, że słowa mają Moc. Stwarzają mnie na nowo w nowej rzeczywistości. W świecie, który się rozleciał jak domek z kart,  opustoszał i pozbył trzech unikatowych, niepowtarzalnych bytów, ale pozwolił mi zachować pamięć, więc oni nadal żyją w mojej głowie, chociaż nie tylko. Mieszkam pod jednym dachem z duchami, wszędzie ich pełno. Gdyby się okazało, że mieszkają tu tylko żywi, uchylę zmarłym okno.  Takie mieszane mam towarzystwo w rodzinnym domu, który odziedziczyłam. Tutaj każda cegła jest kawałkiem naszego wspólnego życia. Serwetki haftowane przez mamę, łyżki, którymi jadła, półka, którą tata polakierował, roześmiana twarz siostry na zdjęciach... obok niej szwagier z kieliszkiem szampana podczas nocy Sylwestrowej. Myję zęby i widzę w lustrze oczy siostry, siadam przy stole i nagle naprzeciwko siada mama, a tatę mam w tym czasie za plecami - sięga po solniczkę do szafki. Szwagier właśnie dopija kawę. Rozpuszczalna, dwie łyżeczki cukru. 

Czy oni mnie widzą? 

Czy widzą siebie nawzajem? 

Czy wiedzą?

Uczę się nie cierpieć bardzo pilnie. Nie mieć im za złe. Ciągle podczas mycia zębów odgarniam mgłę wspomnień, szukam własnych oczu. Jakaś część mnie umarła razem z nimi, ale została jeszcze ta druga, która chce żyć. 


wtorek, 10 września 2024

Po dwóch latach... chciałoby się uciec, nie przed wszystkim się da...

To już dwa lata od poprzedniego wpisu! Czas teraz płynie w moim świecie w jakimś innym tempie. Do tej pory mam momenty zdziwienia, że jeszcze żyję, bo to, co się działo przez te dwa lata, a konkretnie na przestrzeni dziesięciu miesięcy 2023 roku to był jakiś koszmar i na logikę rzecz biorąc powinnam siedzieć w najlepszym razie w psychiatryku albo wąchać kwiatki od spodu. 

W ostatnim wpisie było o tym, że wyruszam w Drogę, bo się zdecydowałam na autoterapię metodą dziecka wewnętrznego. To było lato, sierpień 2022. Jaka ja wtedy byłam mądra, jaka zdeterminowana i jaka systematyczna! Dziękuję sobie za to. Bez ironii to piszę, bez krzywego uśmieszku, raczej doceniam swój instynkt samozachowawczy, dzięki któremu nadal żyję. Po kilku miesiącach, w styczniu 2023 nagle zachorowała moja mama - wirus. Zmarła po krótkiej chorobie w obecności siostry. Ja w tym czasie byłam ,,w terenie", próbując prośbą, groźbą i płaczem ściągnąć jakiegoś lekarza na wizytę domową, co graniczyło z cudem, bo akurat u nas była fala zachorowań. Szpitale zapełnione, pogotowie bardzo niechętnie nas wpisało na listę oczekujących... Lekarz od wizyty domowej w końcu dotarł, ale tylko po to, żeby stwierdzić zgon. 

Po kilku miesiącach okazało się, że mąż siostry ma raka trzustki. Odmówił jakiegokolwiek leczenia. Nie i już. Powiedział, że chce odejść na własnych warunkach, obdzwonił wszystkich znajomych, pożegnał się i po kilku tygodniach zmarł w domu, nad ranem w obecności mojej siostry. To był początek listopada 2023. Pamiętam moment, gdy się dowiedziałam o jego śmierci, roztrzęsiona szłam ulicą i mówiłam w myślach do niego: ,,gdzie teraz jesteś? co się z Tobą stało? jak tam jest? wszystko ok? daj jakiś znak, czy mnie słyszysz?" Wróciłam do domu i zauważyłam w pokoju światełko. Świecił zapasowy znicz na bateryjkę, który stał tam od pogrzebu mamy. To mógł być przypadek, wiem. A później sen, w którym obie z siostrą i nieżyjącą już mamą siedzimy na dworcu, czekamy na pociąg, a on idzie do kasy po bilety. Widzę jego plecy i głowę ponad tłumem ludzi i myślę, że nie możemy go stracić z oczu, bo inaczej się pogubimy...

Po jego pogrzebie siostra pozałatwiała sprawy spadkowe i dwa tygodnie później popełniła samobójstwo. W liście pożegnalnym przeprosiła wszystkich i błagała, żeby się zaopiekować psem. Okoliczności jej śmierci pomijam, są zbyt drastyczne i za bardzo mnie szarpią. Była zdrową, piękną, lubianą, samodzielną kobietą. Miała przyjaciół, duży, zadbany dom z ogrodem, nie miała długów, ale kiedyś, w porywie pierwszych uniesień obiecała mężowi, że umrą razem. Mówiła serio. Ostanie jej słowa brzmiały: ,,NAJDROŻSZY, IDĘ DO CIEBIE". Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wszyscy się dali nabrać. Jej pożegnalny list, który dotarł do mnie po zakończeniu śledztwa, krążył w rodzinie i wyciskał łzy wzruszenia nad romantyczną miłością po grób: jak oni się musieli kochać...! A tymczasem to gówno prawda, bo on przez całe lata prowadził podwójne życie. W innym mieście miał drugą kobietę, o której ona wiedziała i z którą rozmawiała. Mimo moich perswazji nie była w stanie od niego odejść, chociaż była całkowicie niezależna finansowo i mogła zacząć działalność gospodarczą bez niego. Jednak on uzależnił ją psychicznie od siebie, uwikłał w chore przywiązanie do tego stopnia, że widziała jego i tylko jego. Widziała życie jego oczami. Bez niego poczuła się bezradna, świat jej się zawalił na głowę, a ona została pod gruzami... Całymi latami czekała, aż wróci faza wielkiego flow z początków ich znajomości, ale on, gdy już ją zdobył i sformalizował związek, ruszył na podbój nowych ziem, bo po co wyważać otwarte drzwi? Przecież kochająca żona to tylko baza wypadowa... Pozostaje jedno pytanie: dlaczego inteligentna kobieta, wiedząc o zdradach i matactwach, mając własne środki do życia, całymi latami samą siebie okłamuje, że tak naprawdę to on kocha tylko ją? Już znam odpowiedzi. Już rozumiem, co się działo w jej życiu. Zrozumiałam, czemu to zrobiła. Dotarły do mnie jej pamiętniki, dzięki którym udało mi się umysłem i wyobraźnią ogarnąć ten bezmiar cierpienia, jaki mi sprawiła swoją bezsensowną śmiercią, udało mi się zapanować nad tym koszmarem na tyle, żeby nie zwariować. Już wiem: obie piłyśmy z tego samego zatrutego źródła. Byłyśmy siostrami. Krew z krwi, kość z kości... Obie walczyłyśmy ze wszystkich sił, przeżyłam tylko ja, ale czy wygrałam? 

Reasumując: w przeciągu niespełna roku straciłam 3 najbliższe osoby. Oszalałabym, gdyby to wszystko mi się wydarzyło przed rozpoczęciem terapii. Gdybym musiała się tyle razy zderzyć z martwą upiorną płytą cmentarza zanim odkryłam ,,dziecko wewnętrzne", zanim zaczęłam codzienne uzdrawiające sesje... Ale życie jest mądre i wie, podpowiada szeptem, tylko trzeba się wsłuchać w ten głos. ,,Kto ma uszy do słuchania..."

Nadchodzi jesień i dłuższe wieczory. Może coś  popiszę? Nie wiem jeszcze, ale wracają słowa, obrazy, myśli... Tym razem to już nie są wytwory mojej fantazji. To wspomnienia. Blog co prawda opustoszał, ale trudno się dziwić przy tej częstotliwości postów. ;) Ma to swoje zalety, bo wreszcie podejrzewanie siebie samej, że piszę ,,pod publikę" traci sens.  

I tak oto po długiej żegludze w świecie fikcji wylądowałam na cmentarzu... Podnoszę głowę, patrzę w niebo i widzę przelatującego ptaka, korony drzew, moich pobratymców, którzy dzielnie dotrzymywali mi towarzystwa w najgorszych chwilach. Ja i drzewa mamy 1/4 wspólnych genów, więc mówienie o pokrewieństwie to nie ściema ani metafora. 

I mimo wszystko nadal potrafię się śmiać. Mój śmiech jest jakimś cudem!:) 



Zblogowani

zBLOGowani.pl