
Od zawsze czułam, że coś jest ze
mną nie tak. Że nie pasuję do świata, że coś mnie od ludzi odgradza. Chyba już
wiem, skąd to pochodzi: z dzieciństwa. Wiem, to taki truizm, że aż głupio
pisać, ale dokładnie tak jest. Od dawna wiem, że mam w sobie dużo jakiegoś
niezidentyfikowanego gniewu, który coraz częściej uzewnętrzniał się w
postaci niekontrolowanego wybuchu, jak wulkan, który pali i niszczy wszystko,
co ma na swojej drodze.. Niezbyt to bezpieczna i dojrzała forma ekspresji… Nie
do końca rozumiałam, co się ze mną dzieje, więc zaczęłam szukać informacji.
Sporo czytałam i doczytałam się do metody pracy z wewnętrznym dzieckiem, która
mocno ze mną rezonuje. Elementem tej pracy jest - niestety! - powrót do
dzieciństwa. Piszę ,,niestety”, bo to trudna podróż. W moim rodzinnym domu
działy się rzeczy, które uniemożliwiły mi doświadczanie życia całą sobą,
odbierały mi radość i wpędziły w rodzaj lekkiej chronicznej depresji, której
przyczyny jako dorosła osoba zlokalizowałam w sobie, we własnym niedopasowaniu,
wybrakowaniu itp. A to nie tak. Moja depresja jest raczej stanem wyuczonym,
wpojonym mi nawykiem. Dla jasności: nie byłam maltretowana ( chociaż kilka
patologicznych zdarzeń miało miejsce), głównie chodzi o to, że byłam
wychowywana w taki sposób, który nakazywał bycie niewidzialną. Miałam być cicho
i nie zawracać głowy. Ileż ja razy słyszałam poirytowane: nie zawracaj głowy!
Dla dziecka taki komunikat oznacza: nie mów, nie zadawaj pytań, niczego nie
chciej, najlepiej nie bądź. Całe dzieciństwo czułam się kimś zbędnym,
niepotrzebnym, kimś, kto sprawia same problemy i jest utrapieniem dla
dorosłych. A więc nauczyłam się życia w ukryciu, zeszłam do podziemia i tam
zbudowałam dla siebie cały świat (pisząc o przygodach Niegrzecznej
Dziewczynki intuicyjnie nazwałam go Wewnętrznym Miastem). W dzieciństwie
wygasiłam potrzebę ekspresji, skoro przeszkadzała dorosłym i wywoływała w nich
złość. Co prawda nie do końca, bo w pewnej chwili już w dorosłości coś ze mnie
zaczęło wychodzić, przemożnie domagać się nazwania, dostrzeżenia -
i to wtedy zaczęłam swoje życie blogowe i pisanie. Dzięki ci blogu, dzięki ci
świecie, dzięki wam ludzie, którzy mi towarzyszyliście, nie wiedząc
nawet, że w gruncie rzeczy wspieracie mnie w najtrudniejszej na świecie
podróży, że ratujecie mi życie.
W czasach
intensywnego blogowania, kiedy z mojej głowy wyskoczyła ,,Niegrzeczna
Dziewczynka” wraz z psem Cynikiem, intuicja bardzo mocno sygnalizowała mi
kierunek podróży: do środka, na wstecznym biegu, do dzieciństwa. I poszłam za
tym wsobnym głosem, i dobrze zrobiłam, nawet pisałam Wam, że to dla mnie rodzaj
terapii, ale jeszcze wtedy nie miałam pojęcia o tym, że istnieje w
psychologii nurt nazywany ,,pracą z wewnętrznym dzieckiem” i że są w nim
przemyślane metody. Tak więc Niegrzeczna Dziewczynka była nadal tworem
literackim, postacią owiniętą w metaforę, aczkolwiek mocno zakorzenionym w mojej
mentalnej rzeczywistości i jak wytwór mojej imaginacji całkiem nieźle się
spisała. :)
Później była faza długiej ciszy spowodowana tym, że próbowałam leczyć własną duszę szeroko pojęta duchowością. Nie żałuję tego, absolutnie nie, to poszerzyło moje horyzonty, pozwoliło zrozumieć, że jestem częścią wielkiego organizmu i podlegam jego prawom, spowodowało pojawienie się wspaniałych ludzi, książek… To z tego okresu mam wielki dar w postaci medytacji, za który jestem życiu
wdzięczna. Jednak to nadal nie było to.
Teraz dotarło do mnie, że muszę nie tylko na płaszczyźnie literackiej wyruszyć
w drogę wstecz, do siebie małej, odszukać zarośnięte ścieżki, spotkać się z tym
dzieckiem, które bało się śmiać. Literacka wyobraźnia zaledwie ustawiała przed
moimi oczami drogowskazy, bo owijanie problemów w metaforę, owszem,
zbliżyło mnie do epicentrum traum, ale to ciągle za mało, za daleko. Z kolei
medytacja wycisza, ale nie pozwala spotkać się ze sobą, zbliżyć do siebie
prawdziwej, nieskażonej ,,wychowaniem”. Teraz muszę tamtą dziewczynkę, którą
byłam, przytulić i uhonorować jej święty gniew. Pozwolić mu wybrzmieć w
duszy, w słowach, w ciele. Stoję na mojej Drodze, oglądam się i widzę, że wszystko we mnie dążyło w dobrym kierunku, tylko dawniej pląsało z głową w chmurach, patrzyło w gwiazdy, a teraz idzie z nosem przy ziemi, łapiąc trop, którego nie chce zgubić.
I znów dużo czytania, słuchania na YT, myślenia, łączenia kropek, splatania nitek,
wsłuchiwania się i wmyślania w siebie… Odgrzebywanie własnych dziecięcych
kości, które w odruchu wyparcia zakopałam na pustyni, bo ich widok tak bolał.
Gdzieś na horyzoncie zaświeciła mi nowa nadzieja na uleczenie starych ran, więc trzymam się tego światła.
A w praktyce wygląda to tak, że chodzę całymi dniami, przytulając Misia, którego mam chyba od drugiego roku życia.:))) Na szczęście ocalał z wszystkich życiowych
zawirowań, remontów, przeprowadzek…tak jak ja. Ten symboliczny Miś jest moją wtyczką do przeszłości, która przekazuje energię akceptacji między mną małą i dużą.
Cóż… ,,niekochane dzieci tulą misie…” jak to stary kawałek!
Fot. z sieci