środa, 3 czerwca 2015

***



Wiosna aczkolwiek deszczowa i chłodna rozkręciła się na dobre. Zieleń urzeka świeżością, a ptaki zawróciły mi w głowie świergotem i odciągnęły od monitora.
Odniosłam wielki sukces, bo wreszcie odważyłam się odstawić leki przeciwdepresyjne. Od 1 maja nie połknęłam ani jednej tabletki! Nie mam złudzeń, wiem, że demon depresji nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wiem, że wróci jesienią i zaatakuje ze wzmożoną siłą... Teraz próbuje robić podkopy, ale słońce go odgania. Mam jednak nadzieję, że wreszcie mi się uda żyć bez farmakologicznego doładowania. Zobaczyć po kilku latach rozstania prawdziwą siebie, bo już nie wiem, dokąd jest tabletka a odkąd ja. Zbrzydł mi chemiczny miód, który prawdopodobnie zrobił mi więcej złego niż dobrego. Owszem, dawał niefrasobliwość, znieczulał na zło świata i pozwalał w nim sprawnie funkcjonować, ale też zamazywał obraz rzeczywistości i siebie samej, przesiewał, zniekształcał, głaskał po duszy, obiecywał gruszki na wierzbie... Wreszcie dojrzałam do konstatacji, że nie muszę być wesołkiem, który dostarcza otoczeniu rozrywki i leczy cudze rany, zapominając swoich własnych, znieczulając je chemią. Dojrzałam do tego, że mogę sobie pozwolić na smutek, na łzy, że nawet zalana łzami jestem do przełknięcia ;-))
Może się okazać, że różnica będzie zauważalna tylko i wyłącznie dla mnie. Że zmieni się tylko moje postrzeganie siebie, a obraz widziany przez innych zostanie ten sam. Nie wiem, wielu rzeczy nadal nie wiem... Tak czy owak muszę się przyjrzeć sobie prawdziwej. To dobry moment, bo od ostatniego urlopu udało mi się sporo trudnych tematów przepracować, przedyskutować ze sobą, zrozumieć nieco więcej, znacznie poszerzyć świadomość i pole postrzegania własnej kondycji w świecie. Jednak nie chcę tego robić online, nie chcę na forum publicznym prezentować huśtawki nastrojów i typowych dla fazy odstawiania leku ,,zjazdów" bo to zwyczajnie krępujące. ;/
A po drugie to miejsce zawsze było dla mnie odskocznią od codzienności. Odskocznią, która okazała się niezwykle ważną częścią mojego życia. Wracałam tutaj jak do leśnego źródełka w upalny dzień i zawsze znajdowałam pokrzepienie - głównie dzięki Wam. I za to serdecznie dziękuję. :) Nie chcę tego strumienia zatruć negatywnymi emocjami - ze względu na Was, ale i na siebie.
Dlatego na jakiś czas Ptasia piosenka zamilknie. Na jakiś czas.
A zatem do poczytania! :)



niedziela, 17 maja 2015

K jak kontakty

S. Ban


Zdarzyła mi się rzecz dziwna, choć zważywszy na okoliczności zdarzyć się musiała. Pobawiłam się telefonem i straciłam wszystkie kontakty z dobrych 10 lat życia! Numery rodziny, przyjaciół, bliskich znajomych, dalszych… Bardzo dalekich. Wszystkie przyjaciółki z czasów szkolnych, prywatne numery ważnych ludzi, o których wiedziałam, że ich nie wybiorę z byle powodu,  jeszcze bardziej prywatne numery ludzi, do których bardzo rzadko się odzywałam, ale wiedziałam, że gdzieś tam zaszyfrowani są, że w każdej chwili mam możliwość porozmawiania i wyjaśnienia, czemu się tak długo nie odzywałam...
Zniknął numer taty nieżyjącego od 5 lat. Numer, którego nie potrafiłam usunąć. Czyżbym próbowała wierzyć, że tam, po drugiej stronie, jest zasięg? Ze Orange nawet na Drugim Brzegu ma swoje przekaźniki? Hołubiłam ten most z cyferek tak, jakbym miała nadzieję, że na jego końcu może zabrzmieć kochany głos mówiący ,,co słychać, dziecinko”... I nagle ta droga powietrzna zbudowana z dziecięcej tęsknoty zniknęła! Kontakt z tatą z Krainy Cienia sama przerwałam jednym głupim ruchem palca.
I jeszcze jeden numer. Ulubiony. Jego też nie ma. Nie ma. Nie ma! Nie ma…!!!
Panika. Zanim dotarło do mnie, że zdecydowaną większość kontaktów mogę odzyskać - kompletna pustka i uczucie zagubienia tak natarczywe i dojmujące, że zabrakło mi tchu. Kołatanie serca i wrażenie zapadania się w nicość. W głowie dudniło mi w kółko:
nie ma, nie ma, nie ma...
Tak, jakbym sama przestała istnieć? Jakbym traciła własną tożsamość??  Zapadnie się w nicość = śmierć. Umieram! Umieram?? Ratunku! Umieram! Ale przecież nikt nie usłyszy, bo jestem odcięta od wszystkich, dla których moje życie coś znaczy…Czyżby mnie określały relacje z ludźmi? Czyżby mnie nie było bez tła, bez kontekstu społecznego? Czy jestem tylko dzięki innym? To oni mnie stwarzają, wydobywają z niebytu?? Jak to jest? Co jest?!
Rozglądałam się bezradnie po ścianach własnej głowy i szukałam jakiejś nowej formuły dla własnego istnienia, ale jej nie znajdowałam. Wszystkie elementy układanki nagle zniknęły. Wtedy usłyszałam własny przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach, które przypomniało mi, że mam ciało i to nim, ciałem, żyję. Ciało, które mnie nadal trzyma w strumieniu życia, ukorzenia i zatrzymuje po tej stronie, nie pozwalając na metafizyczny wymyk, wypad na drugi koniec mostu, gdzie z rozpostartymi ramionami od pięciu lat czeka na mnie tatuś, aby mnie przygarnąć i ukoić wszelki ból.  Dotknęłam lewego przedramienia prawą dłonią: jestem. Jak dobrze, że nadal jestem! Istnieję niezależnie od cyferek w telefonie!
A później już w drodze do pracy, spokojna i pogodzona z sytuacją, obracałam w myślach portalową sentencję: ,,Jeśli coś naprawdę kochasz, pozwól temu odejść - samo wróci. A jeśli nie wróci - nigdy nie było twoje.”

Nie dowiem się nigdy, ilu przyjaciół wybrałoby i po jakim czasie  mój numer. Nie dowiem się także, o ile numerów sama bym się na nowo postarała, a o których na dobre zapomniała: koleżanka pobawiła się moim telefonem i odnalazła całą listę prawdopodobnie skopiowaną na kartę SIM. Prawdopodobnie, bo ani ja nie wiem, co zrobiłam, żeby zniknąć wszystkich, ani ona nie wie, jak ich dla mnie odzyskała. Ale są! A ja jestem mądrzejsza o jedną ważną lekcję: bez ludzi jest mnie o połowę mniej, a skoro tak, to warto o tę połowę bardziej zadbać. Niestety zwykle tamta połowa bardziej dba o mnie, niż ja o nią. Jest jeszcze po tej lekcji zadanie domowe: pozwolić wszystkiemu odejść jeśli zechce. A później już tylko radość, że wróciło. O ile wróci… Ale wróci. Wiem, że wróci. Ja zawsze wracam jeśli nie muszę. :)

poniedziałek, 4 maja 2015

D jak drzwi


Julie de Waroquier



Są ludzie, którzy od razu otwierają drzwi na oścież. Wystarczy, że usłyszą kroki na schodach, a już są przy progu. Ledwie wyciągniesz palec w kierunku dzwonka, a już słychać zgrzyt zamka  - i otwarte. 
- Można? - pytam nieśmiało.
- No co się pytasz! Wchodź! - pada entuzjastyczna odpowiedź, która mnie tyleż zachęca co peszy.
Wówczas długo wycieram buty, jeszcze dłużej szukam wieszaka. Zdejmuję płaszcz i gorączkowo przeglądam to, co przyniosłam: wszystkie myśli, uczucia, wątpliwości, pytania do (nie)zadania…Spory asortyment życiowych postaw, sympatii, empatii, apatii. Czy aby nie za mało? Czy nie wybrakowane? Czy gospodarz nie będzie zawiedziony? Czy nie pożałuje, że tak ochoczo mnie wpuścił z całym tym kramem, który gromadzi się w człowieku przez lata? Owszem, przynoszę też kwiaty, śpiew skowronka i cały ten uroczy kicz, który koi emocje smakiem landrynek, ale są również ruchome piaski i pola minowe. Jest szmaragdowe jezioro i zacumowana w szuwarach łódka zachęcająca do przejażdżki. Jednak żeby nią popłynąć, trzeba mieć wiosło, a trzymają je w domach tylko ci, którzy sami posiadają jeziora i łódki.
I ja z tym wszystkim do człowieka, który otwiera przede mną drzwi na całą szerokość …?! Z łódką bez wiosła i polem minowym? Bo są tacy ludzie, którzy od razu na oścież, nie patrząc, co się przyniosło.  
Są też tacy, którzy słysząc ,,puk puk”, chowają się w głąb mieszkania z nadzieją, że to nie do nich. Dawniej stojąc pod takimi drzwiami, pukałabym głośniej. Dawnej sądziłam, że ktoś nie słyszy. Teraz już wiem, że można słyszeć, ale nie chcieć otworzyć. Teraz mówię: ,,Ok, już idę, nie ma sprawy. Rozumiem.” :) I naprawdę rozumiem, że czasem nawet najcichsze pukanie brzmi jak walenie pięścią. Potrafię uszanować czyjąś potrzebę samotności.
A co z moimi drzwiami? Dawniej słysząc  pukanie wołałam ,,No co się pytasz? Wchodź” i otwierałam każdemu. I zawsze miałam wiosło do cudzej łódki. I każdy mógł wejść, zostawić w kuchni niewypał, skórkę po bananie na podłodze, papierek po cukierku na stole… A teraz najpierw uchylam, patrzę, pytam: ,,Kto tam?”, a dopiero później wpuszczam do środka. Zdarza mi się nawet nie otwierać…Kilka wywrotek na skórce po bananie uczy szanowania nie tylko cudzych, ale i własnych granic, chociaż według niektórych szkół one nie istnieją.


sobota, 18 kwietnia 2015

Kochankowie




Marc Chagall

nad łóżkiem z mgły
lampa księżyca
a oni w  gąszczu
jedno w drugie wrośnięci
gdzie ona gdzie on
już dawno nie wiedzą


nasłuchują muzyki gwiazd
a one o siódmym niebie
nucą im kołysanki


jedno przed drugim
otwierają bramy raju
wiolinowym kluczem


krzak bzu
jedyny świadek ich ślubu
zamiast ryżem

płatkami sypnął na szczęście

wtorek, 7 kwietnia 2015

O jak obserwacja

R. Doisneau



Ludzki umysł to fenomen. To najlepsza zabawka, jaką znam. To zestaw klocków Lego z miliarda elementów. Każdy kompatybilny z każdym i w dodatku układają się same - nigdy nie wiesz, jaka konstrukcja wyłoni się za sekundę z pudełka na tyłach głowy. Gdybyśmy lepiej potrafili się bawić własnymi klockami, nie potrzebowalibyśmy TV ani internetu. Ale potrzebujemy. :) 
Widzę te ciągi fabularne, jak wychodzą zza kurtyny podświadomości. Na pewno rozpoznaję tylko niektóre z nich, na zidentyfikowanie wszystkich nie mam szans, tyle tego…! Jedynie nieliczne potrafiłam skatalogować i nazwać. Oddzielam od siebie pojedyncze sznureczki, za które jest pociągana żywa marionetka o imieniu Emma. Co pociąga za włókna naszych myśli? Czyja to dłoń sprawia, że widok ptaka na gałęzi jednego dnia potrafi mnie doprowadzić do łez, a innego jest powodem radości? Ta sama gałąź, ta sama ja - może nawet ten sam ptak, a myśli całkiem inne. Jak nazwać tę siłę sprawczą, dzięki której akurat ta a nie inna opowieść wychodzi zza kulis, wychyla się z mroku i pokazuje w świetle reflektorów na scenie. Uwielbiam te momenty, gdy udaje mi się siedzieć na widowni, nie być myślą, nie utożsamiać się z nią, tylko ją obserwować. Myśli pojawiają się całymi stadami i próbują się ze sobą wiązać w ciągi fabularne, piszą scenariusze, według których marionetka Emma ma się poruszać po teatrze życia w określony sposób. Jedna z nich mogłaby mieć tytuł ,,Depresja”. Kiedy ta opowieść zaczyna grać pierwsze skrzypce, milknie wszystko inne. Jest wyjątkowo zaborcza, lubi być w centrum uwagi. Jej specjalnością są popisy solowe. A cała jej rola ogranicza się do tego, że jest. Bo gdy na scenę wchodzi Depresja, nie ma nic innego. Co jakiś czas próbują się wydostać z zaplecza  jakieś inne historie, ale szybko kapitulują. Nie mogą się przedrzeć. 
Jest jeszcze scenariusz pt. ,,Miłość”, do którego każdy dzień dopisuje jakąś kwestię, jest też taki, w którym główną rolę odgrywa ,,Słodycz” - jego tytułowa bohaterka mówi często głosem zaprawionym nutką goryczy. Słodycz widziana oczami małego łasucha, który wyrwał się z rąk mamie i stoi z nosem przy szybie, myśląc, że życie jest okrutne, bo cała rozkosz świata o smaku truskawek z bitą śmietaną jest za tym cholernym szkłem…! Za cudzymi oknami jest zawsze słodsza słodycz - podpowiada scenariusz. 
- Nie, nie jest ani za szkłem, dziecinko, ani nie jest słodsza. Truskawki rosną na grządce, a śmietanę możesz sobie zrobić lub kupić- komentuje jeszcze inna postać, która na chwilę wystawiła głowę zza kurtyny. 
Tyle tego...! 

niedziela, 15 marca 2015

P jak paliwo


Jak nazwałbyś to coś co sprawia, że mimo potknięć i upadków wstajesz i idziesz dalej? Co jest Twoim paliwem? Masz odwagę to nazwać? Potrafisz za tym pójść? Co sprawia, że czujesz świat tym, co w Tobie najwrażliwsze, a nie tylko próbujesz go zrozumieć, posegregować, sklasyfikować i poupychać w szufladkach pojęć, ocen, własnych certyfikatów jakości? Czy jest coś, co sprawia, że zapominasz o planie dnia, szkoleniu, jednodniowej promocji w sklepie firmowym znanego projektanta, wielkiej górze ubrań do prasowania, podłodze do pozmywania? Jak brzmią Twoje najczulsze struny? Czy nadal jest ktoś, kto potrafi z nich wydobyć dźwięk oddechem? Samym faktem swojego istnienia?
Co uruchamia ten mechanizm, dzięki któremu czujesz, że otaczają Cię istoty tego samego gatunku, a nie konkurencja, która chce Ci zabrać pokarm, przestrzeń życiową, należne Ci brawa, przyjaciół, pieniądze…
Co jest twoim paliwem?
Pytam, patrząc w lustro, a twarz ze szklanej tafli mruży oczy, co zwykle robię, gdy próbuję sobie o czymś ważnym przypomnieć. Na kilka sekund rzeczywistość zastyga w bezruchu przykryta grubą warstwą ciszy. Przed chwilą słyszałam ćwierkanie wróbla na parapecie i odległy szum samochodu dochodzący z ulicy, ale nagle wszystkie dźwięki rozpłynęły się, schowały za kurtyną percepcji. Wewnętrzne oko zapuszczam w głąb siebie i pilnie wypatruję, co tam jest, co jeszcze żyje, co obumarło lub przeszło w stan hibernacji. Pojawiają się twarze najbliższych i dalszych... głosy...fragmenty rozmów... Zza dość ciemnego horyzontu niepozbieranych myśli wychyla się jakiś blask, który rozlewa się w głowie i wypływa na twarz w postaci uśmiechu. Przez chwilę napawam się tym ciepłem, które emanuje ze mnie, a później sięgam po krem do rąk, wcieram go w wysuszone dłonie i mówię do twarzy w lustrze: czymkolwiek ta sprężyna jest, nie pozwól, by pękła i przestała działać. Ocal to coś, bo bez tego będziesz jak miedź brzęcząca...



Źródło zdjęcia

czwartek, 5 marca 2015

W jak wózek



Martin Stanka

Czyżby tylko o to w tym wszystkim chodziło? O to i o nic więcej?? Ogarnia mnie niekontrolowany chichot. A więc wystarczy wypuścić z rąk cały świat, aby poczuć tę lekkość bytu, w której poszukiwaniu się świat ciągnęło za ogon i tworzyło swoją czeklistę? Wystarczy przestać łapać pana Boga za nogi, żeby poczuć wszędobylską, bezpretensjonalną obecność Absolutu? Odetchnąć pełną piersią, pchać ten zardzewiały wózek egzystencjalnego kloszarda i nie robić z siebie Chrystusa. Tak po prostu. Po co komu jeszcze jeden cierpiętnik, skoro jest ich już tylu? Po co się krzyżować własnymi myślami, wkładać innym do rąk gwoździe, młotek i kłaść się zachęcająco na tym drewnie. Zawsze myślałam, że jeśli nie ma silnych pragnień i oszałamiających emocji, to życie jest mdłe i nijakie. Nie jest. To tylko kwestia uruchomienia innych obszarów mózgu, innych receptorów, innej wrażliwości. Tej, na której nie zarobią spece od reklamy, bo ona nie ma nic wspólnego ze stanem posiadania czegokolwiek, nawet wiedzy, nawet miłości - tej jedynej, Wielkiej, o której wszyscy marzymy..
Zawsze miewałam chwile bezprzyczynowego zadowolenia. Właśnie ,,zadowolenia” a nie ,,szczęścia”, bo ono obrosło legendą tak samo jak Bóg. Szczęście i Bóg dźwigają wielki nadmiar znaczeń,  straszną ilość  wdruków gromadzonych i pieczołowicie utrwalanych przez pokolenia i teraz się przez te zwały śmieci nie możemy przekopać. Nasze parowozy giną w kłębach dymu, który wyprodukowały. Ale widocznie tak ma być, żeby ciuchcia się odkleiła od szyn i pociągnęła wagoniki. Co któryś się wykolei, co któryś utknie na bocznym torze, ale lokomotywie cywilizacji to w niczym nie przeszkadza. Posuwa się naprzód i wlecze nas za sobą. A my? My tak usilnie szukamy zwrotnicy, która nas skieruje na stację Happiness, że aż zaczynamy majstrować przy cudzych mechanizmach, chcąc z innych ludzi uczynić kolejne przystanki, mające nas przybliżyć do celu - Szczęścia. Długo jechałam tym torem myślowym i wpadałam w neurotyczny taniec na linie, żeby niczego nie przeoczyć, żeby coś mnie nie ominęło, żeby nie zaprzepaścić szansy… A życie i tak sobie płynęło. Sobie - nie mnie. Bo życie sobie płynie - mną. I paradoksalnie ta konstatacja wcale mnie nie ogranicza, nie mam wrażenia bycia bezwolnym atomem. Ta świadomość daje mi poczucie bezpieczeństwa, zakorzenienia w tym co jest i zanurzenia w transcendencji. Skoro wszystko jest tak, to widocznie lepiej być nie może, choć - przyznaję - zaakceptowanie tego faktu to największe wyzwanie jakie człowiek ma przed sobą w trakcie całej podróży. Nie zawsze potrafię temu sprostać.

czwartek, 19 lutego 2015

S jak stal

Eliott Erwitt



Jakie ma szanse przeżycia biedronka, taki mikrokosmos składający się z chityny i kilku czarnych kropek na czerwonym tle w zderzeniu ze stalowym monstrum? Wielka chmura dymu z komina i dudnienie kół o zimne szyny to dla biedronki trzęsienie ziemi. Istny Armagedon. Piąty Jeździec Apokalipsy napędzany siłą ludzkiego umysłu, potrzebą ekspansji, przekraczania własnych ograniczeń.

Ile takich niepozornych istnień pochłonęła rozpędzona machina cywilizacji? Już Przerwa - Tetmajer w swoim słynnym wierszu ,,Koniec IX wieku” ogłosił nieuchronną zagładę stawonoga, ale na szczęście natura jest sprytniejsza i przezornie zaopatrzyła się w mechanizm samoregeneracji. A ilu dobrych, wartościowych ludzi zamieniło owadzie skrzydełka na pancerze żeby przeżyć? Czy warto żyć w  stalowym mundurku cyborga? Czy tam dochodzi powietrze? Czy tam słychać szum wiatru w gałęziach brzozy i stukanie dzięcioła? Żaden pociąg w zderzeniu z innym pociągiem nie przetrwa, a biedronka w zderzeniu z biedronką - tak. Nawet siedząc na trasie pospiesznego Warszawa - Zakopane może rozłożyć skrzydełka i w porę odlecieć. 

Być twardym i pękać pod uderzeniem czy elastycznym i uginać się, amortyzując cios? Co jest lepsze? Co bardziej uczciwe? Bycie elastycznym jest według mojej znajomej Marty trudną sztuką, ale mnie się wydaje, że wszystko zależy od budulca. To wszystko jest chyba kwestią materiału wyjściowego. Dla mnie miękkość jest czymś bardziej naturalnym, ale z nią wcale nie jest łatwo, bo zawsze pozostaje pytanie: do jakiego stopnia można się uginać? Ile tych kompromisów? No ile?? Najpierw trzeba się dowiedzieć, z czego się jest zrobionym. A później nauczyć się z tym żyć.

sobota, 7 lutego 2015

Ludzie Drzewa

Mózg mam jak budyń. Raz na godzinę jakaś niemrawa myśl przemknie, zamajaczy na dalekim widnokresie i znika...
Toteż Was będę raczyć zdjęciami czas jakiś, dopóki mi nie wróci jako taka żwawość.

Mikoła Gnysyuk



piątek, 6 lutego 2015

Słoń z trąbą w dół :(

Zachorowałam w najmniej oczekiwanym momencie, bez sygnałów ostrzegawczych, w pełnym biegu podcięło mi nogi, skrzydła, a przede wszystkim struny głosowe i całe to dziwne ustrojstwo służące do oddychania czyli krtań, tchawicę.
Przez kilka dni miałam 35 stopni zimna i tak niskie ciśnienie, że wstawałam i natychmiast się kładłam. Nadal nie mam siły... Muszę dojść do siebie, wtedy wrócę. Póki co siedzenie przy komputerze - mam tylko stacjonarny internet - strasznie mnie męczy.


Słonia znalazłam tu

niedziela, 1 lutego 2015

***

Kolejny wpis z serii ,,nie chce mi się pisać." ;)
Najprawdopodobniej zadaniem psa było wytrzymać przez moment w czapce i potulnie pozować, jednak wojskowy reżim najwyraźniej mu nie przypadł do gustu. Wcale mnie to nie dziwi. Na mnie wszelki przymus i presja działają jak płachta na byka. Zaczynam wierzgać, wymykam Się... Już czuję ten znajomy, delikatny ruch zwrotnicy, która próbuje mnie przekierować na jakiś inny tor. Dokąd on prowadzi? Nie mam pojęcia, ale wiem jedno: za tym głosem muszę iść. Milczeć czy mówić bez opamiętania, pisać czy czytać, patrzeć, słuchać czy wszystkiego po trochu - byle tam, do matecznika. Tam jestem cała. Tam każdy element zaczyna pasować do układanki.
Coś rogatego mam w sobie. ;-)





Autor zdjęcia nieznany


środa, 28 stycznia 2015

;-)

Myślę sobie, że ta pani musi być żoną szeregowca, skoro nawet garderoba stoi na baczność :D



Auto zdjęcia nieznany.

piątek, 23 stycznia 2015

P jak połówka

Paul Apal'kin
Ta pierwsza nie potrzebuje już konia, którego czcili ludzie Montezumy. Zamieniła go na cel, który został wybrany z całego tabunu, schwytany na lasso, ujeżdżony i osiodłany, by mógł ją nieść ku nowym podbojom. Bez celu ani rusz. Ta pierwsza jest przecież mentalną spadkobierczynią konkwistadorów. Należy do  rasy białych zdobywców posiadającej gen ekspansji. Mknie na swoim mustangu, ale chwilami się zastanawia, czy dosiada swojego konia, czy może dźwiga go na plecach? Mimo to cwałuje, bo oprócz celu majaczącego na horyzoncie ma przecież rację. Racją biczuje się po plecach  jak średniowieczny pątnik. Wyciska z siebie siódme poty w drodze do prywatnej Ziemi Świętej. A gdy osiąga to, co chciała, zaraz zaczyna się nudzić, bo cele mają to do siebie, że się zużywają. Z osiągniętych celów ulatuje sens i znaczenie. Cele są jednorazowe jak chusteczki higieniczne. Zajeżdżony mustang nie nadaje się do dalszej jazdy, a raz użyta chusteczka nadaje się do kosza. Dlatego co jakiś czas trzeba kupić paczkę chusteczek i zdobyć nowego konia, aby móc na nim kolonizować, przekraczać granice, szukać złotego runa, wbijać flagę na szczycie... Jest logiczna i skuteczna.

Ta pierwsza połówka nie jest sama, bo jest jeszcze ta druga.
Masz ją? Znasz ją? Drugą połówkę siebie?

Ta druga czyli ta, która siedzi nad brzegiem rzeki Styks i moczy w niej stopy. Nachyla się nad taflą wody, widzi tuż pod powierzchnią złotą rybkę, która aż się prosi, by ją złowić, jednak pozwala jej odpłynąć. Ta druga kątem oka obserwuje zacumowaną przy brzegu łódź, do której kiedyś będzie musiała wsiąść i przepłynąć na drugi brzeg.  Ma za plecami łąkę, a na niej stado mustangów, które spokojnie skubią trawę. Jednak ona nie sięga po lasso, bo nie potrzebuje celu. Ta druga woli chodzić piechotą. Wie, że w ostatnią podróż nie zabiera się koni.
Wie też, że nie ma nic do gadania, gdy pojawi się ta pierwsza. Wie, że nie obroni ani siebie, ani tego tekstu. Bo komuś, kto dosiada konia, jest uzbrojony w racje i ma gen konkwistadora lepiej schodzić z drogi, gdy jest się pieszo i boso.

niedziela, 18 stycznia 2015

W jak wzór



Fot. Magda Spokostanka




Noc ma swoje sekrety. Przecież jest kobietą. Nigdy nie opowiada całej historii od razu. Nawet jeśli gra w otwarte karty, może się okazać, że w zanadrzu ma zapasową talię. Nawet jeśli kawa na ławę, to jej uśmiech Mony Lisy, odwrócenie głowy i nagłe spuszczenie powiek podpowiadają, że to jeszcze nie to. 
Nie ta kawa. Nie ta ława. Nie ta noc.


Dzień jest Mężczyzną. Chciałby wszystko wytłumaczyć. Poznać wszystkie odpowiedzi. Narzędziem rozumu zbadać i naprawić zgrzytający mechanizm rzeczywistości, prześwietlić promieniami definicji każdą niewiadomą. Delikatną jak muślin materię rzeczy chciałby wlać do probówki i potrząsać naczyniem na wysokości oczu dotąd, aż uda mu się napisać wzór chemiczny. Wzór według którego działa świat.


Kobieta - noc z dobrotliwym uśmiechem patrzy na te usiłowania, dolewa mleka do kawy i uśmiecha się do kropli deszczu spływającej po szybie. Dla niej daleko może oznaczać blisko, dobro może oznaczać zło, a cisza to jeszcze nie spokój.
Ona wie, że nie ma wzoru. Jest tylko świat posłodzony łyżeczką cukru.


czwartek, 15 stycznia 2015

Wiedza i mądrość


Fot.: Anonim


Są dwa rodzaje nauki. Od zewnątrz i od wewnątrz. Ten pierwszy uznawany jest za najlepszy lub nawet jedyny. Toteż ludzie uczą się poprzez dalekie podróże, oglądanie, czytanie, uniwersytety, wykłady - uczą się dzięki temu, co wydarza się poza nimi. Człowiek jest istotą głupią, która musi się uczyć. Dokleja więc do siebie wiedzę, zbiera ją jak pszczoła i ma jej coraz więcej, użytkuje ją i przetwarza. Ale to w środku co jest ,,głupie” i potrzebuje nauki, nie zmienia się. Wiedza, którą się obrasta, niczego w człowieku nie zmienia albo zmienia go jedynie pozornie, z zewnątrz, jedno ubranie zmienia się na inne. Ten zaś, kto się uczy poprzez branie w siebie, przechodzi nieustanne przemiany, ponieważ wciela w swoją istotę to, czego się uczy. ( Olga Tokarczuk, Prawiek i inne czasy)

piątek, 9 stycznia 2015

Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy

Ciekawe czy ci wszyscy dziennikarze, którzy dziś tak atakują Owsiaka, jutro też będą pytać o księgi rachunkowe, gdy będzie potrzebne łóżko antyodleżynowe dla umierającej matki lub usunięcie nowotworu mózgu u syna. Wtedy też ze względów etycznych odmówią zabiegu ratującego życie lub przynoszącego ulgę w cierpieniu?? Oby nigdy nie musieli z tego sprzętu korzystać...
Nie wiem, jak Wy, ale ja na pewno kupię serduszko Wielkiej Orkiestry. 




niedziela, 4 stycznia 2015

F jak film

Kees Scheren


Pamięć działa dziwnie. Nie przestrzega reguł gry, wyłamuje się wszelkiej logice. A może my jej mechanizmów nie znamy? To wielka zagadka. Moje pudełko na tyłach głowy gromadzi wszystkie doznania, dźwięki, zapachy, myśli... Czasem sięgam do szufladek i przegródek, ale częściej jest tak, że coś wysuwa się na plan pierwszy samoistnie. Wychodzi zza kurtyny i mówi: hej! to ja! nadal tu jestem!
Nie wołałam przecież tego chłopaka, z którym pierwszy raz w życiu się całowałam. Nie wołałam,  a on nagle staje przede mną jak żywy. Ma zaparowane okulary, gorące usta i lekko drżące dłonie. Po co przyszedł? Co chciało mi powiedzieć to wspomnienie? Albo tamta wyspa na rzece, będąca tłem już całkiem innej historii. Strzęp piaszczystego  lądu, zaledwie kawałek plaży z małym namiocikiem pośrodku. Rano pod stopami muszle, gdzieniegdzie ślady ptasich nóżek, zamglony brzeg i tęczowa sukienka, którą już dawno porwał wiatr niepamięci i poniósł w nieznanym kierunku.
Od dawna mam w jakimś zakamarku pewną scenę. Wstajemy z grupką szkolnych przyjaciół po projekcji filmu ,,Wielkie żarcie”. Na sali skrzypią krzesła, słychać rozmowy, ogólny rozgardiasz i głowy dymiące od wrażeń, zwłaszcza że momenty były... hihihi… Siedzący w środku kolega szturcha mnie i koleżankę łokciami. Film trwał długo, wszyscy zdążyli zgłodnieć. Po kinie mamy iść do baru na pizzę. Przesuwam się w stronę wyjścia bokiem między rzędami krzeseł i nagle dostrzegam na widowni młodego chłopaka, który siedzi pogrążony w tak głębokiej zadumie, że nic do niego nie dociera. Nie zauważył chyba, że na wielkim ekranie są już tylko literki spływające w dół. Siedzi jak zahipnotyzowany. Zaraz zgasną światła, przyjdzie bileterka i go wygoni. A on ani drgnie. Czemu tak siedzi? Znajomi wychodzą, a ja zaczynam się ociągać, niemal przystaję i ukradkiem go obserwuję. Próbuję przeniknąć to zastygłe milczenie. Udaje mi się. Czuję jego aurę: to smutek. Głęboki, bezbrzeżny smutek kogoś, kto wie. Ale co on niby takiego wie, czego nie wiem ja? Cóż takiego zobaczył na tym filmie? Ja swoimi oczami podlotka dostrzegałam tylko ludzi, którzy żyją w luksusie, robią sobie wielką balangę i kochają się. Fajne to nawet było. Kobiety miały drogie futra i koronki, których im zazdrościłam.  A co? Może luksus nie jest fajny, co?? Niby czemu on tak milczy i bezczelnie jak dymem z papierosa wionie mi w twarz tym swoim smutkiem. Pamiętam jak patrzę na niego i jestem zła, bo chce mi zabrać beztroskę. Jeszcze chwilę bronię w myślach tego futra i koronek ze wszystkich sił, ale jego smutek jest silniejszy. Zatrzymuje mnie i zmusza do zauważenia drugiej strony życia. Czuję, jak to zderzenie powierzchownej beztroski z jego smutkiem zapada we mnie niczym kamień w wodę - do samego dna. I ten kamień tam nadal jest. Tkwi w tym samym miejscu, choć tyle wody upłynęło... Tyle filmów, tyle zdarzeń bardziej doniosłych. I kto wie, czy ten przypadkowy człowiek nie był moim najlepszym nauczycielem? Pojawiał się wiele razy. Wpadał z niezapowiedzianą wizytą, siadał na widowni i patrzył na mój film aż do napisów końcowych. Zawsze potykałam się o jego fotel i czułam na sobie to mądre spojrzenie, które miało dość odwagi, żeby widzieć więcej, ilekroć coś mnie niosło w stronę wielkiego żarcia.

Może dlatego nadal ważę tylko 54 kg?   ;-))

Zblogowani

zBLOGowani.pl