poniedziałek, 22 sierpnia 2022

O tym jak jest, jak było i nie wiem jak będzie, ale i tak się cieszę.



Od zawsze czułam, że coś jest ze mną nie tak. Że nie pasuję do świata, że coś mnie od ludzi odgradza. Chyba już wiem, skąd to pochodzi: z dzieciństwa. Wiem, to taki truizm, że aż głupio pisać, ale dokładnie tak jest. Od dawna wiem, że mam w sobie dużo jakiegoś niezidentyfikowanego gniewu, który coraz częściej uzewnętrzniał  się w postaci niekontrolowanego wybuchu, jak wulkan, który pali i niszczy wszystko, co ma na swojej drodze.. Niezbyt to bezpieczna i dojrzała forma ekspresji… Nie do końca rozumiałam, co się ze mną dzieje, więc zaczęłam szukać informacji. Sporo czytałam i doczytałam się do metody pracy z wewnętrznym dzieckiem, która mocno ze mną rezonuje. Elementem tej pracy jest  - niestety! - powrót do dzieciństwa. Piszę ,,niestety”, bo to trudna podróż. W moim rodzinnym domu działy się rzeczy, które uniemożliwiły mi doświadczanie życia całą sobą, odbierały mi radość i wpędziły w rodzaj lekkiej chronicznej depresji, której przyczyny jako dorosła osoba zlokalizowałam w sobie, we własnym niedopasowaniu, wybrakowaniu itp. A to nie tak. Moja depresja jest raczej stanem wyuczonym, wpojonym mi nawykiem. Dla jasności: nie byłam maltretowana ( chociaż kilka patologicznych zdarzeń miało miejsce), głównie chodzi o to, że  byłam wychowywana w taki sposób, który nakazywał bycie niewidzialną. Miałam być cicho i nie zawracać głowy. Ileż ja razy słyszałam poirytowane: nie zawracaj głowy! Dla dziecka taki komunikat oznacza: nie mów, nie zadawaj pytań, niczego nie chciej, najlepiej nie bądź. Całe dzieciństwo czułam się kimś zbędnym, niepotrzebnym, kimś, kto sprawia same problemy i jest utrapieniem dla dorosłych. A więc nauczyłam się życia w ukryciu, zeszłam do podziemia i tam zbudowałam dla siebie cały świat (pisząc o przygodach Niegrzecznej Dziewczynki  intuicyjnie nazwałam go Wewnętrznym Miastem). W dzieciństwie wygasiłam potrzebę ekspresji, skoro przeszkadzała dorosłym i wywoływała w nich złość. Co prawda nie do końca, bo w pewnej chwili już w dorosłości coś ze mnie zaczęło wychodzić, przemożnie  domagać się nazwania, dostrzeżenia -  i to wtedy zaczęłam swoje życie blogowe i pisanie. Dzięki ci blogu, dzięki ci świecie, dzięki wam ludzie, którzy mi towarzyszyliście,  nie wiedząc nawet, że w gruncie rzeczy wspieracie mnie w najtrudniejszej na świecie  podróży, że ratujecie mi życie. 

W czasach
intensywnego blogowania, kiedy z mojej głowy wyskoczyła ,,Niegrzeczna
Dziewczynka” wraz z psem Cynikiem, intuicja bardzo mocno sygnalizowała mi
kierunek podróży: do środka, na wstecznym biegu, do dzieciństwa. I poszłam za
tym wsobnym głosem, i dobrze zrobiłam, nawet pisałam Wam, że to dla mnie rodzaj
terapii, ale jeszcze  wtedy nie miałam pojęcia o tym, że istnieje w
psychologii nurt nazywany ,,pracą z wewnętrznym dzieckiem” i że są w nim
przemyślane metody. Tak więc Niegrzeczna Dziewczynka była nadal tworem
literackim, postacią owiniętą w metaforę, aczkolwiek mocno zakorzenionym w mojej
mentalnej rzeczywistości i jak wytwór mojej imaginacji całkiem nieźle się
spisała. :) 

Później była faza długiej ciszy spowodowana tym, że próbowałam leczyć własną duszę szeroko pojęta duchowością. Nie żałuję tego, absolutnie nie, to poszerzyło moje horyzonty, pozwoliło zrozumieć, że jestem częścią wielkiego organizmu i podlegam jego prawom, spowodowało pojawienie się wspaniałych ludzi, książek… To  z tego okresu mam wielki dar w postaci medytacji, za który jestem życiu
wdzięczna.  Jednak to nadal nie było to.

Teraz dotarło do mnie, że muszę nie tylko na płaszczyźnie literackiej  wyruszyć
w drogę wstecz, do siebie małej, odszukać zarośnięte ścieżki, spotkać się z tym
dzieckiem, które bało się śmiać. Literacka wyobraźnia zaledwie ustawiała przed
moimi oczami drogowskazy, bo owijanie problemów w metaforę, owszem, 
zbliżyło mnie do epicentrum traum, ale to ciągle za mało, za daleko.  Z kolei 
medytacja wycisza, ale nie pozwala  spotkać się ze sobą, zbliżyć do siebie
prawdziwej, nieskażonej ,,wychowaniem”. Teraz muszę tamtą dziewczynkę, którą
byłam,  przytulić i uhonorować jej święty gniew. Pozwolić mu wybrzmieć w
duszy, w słowach, w ciele. Stoję na mojej Drodze, oglądam się i widzę, że wszystko we mnie dążyło w dobrym kierunku, tylko dawniej pląsało z głową w chmurach, patrzyło w gwiazdy, a teraz idzie z nosem przy ziemi, łapiąc trop, którego nie chce zgubić.

I znów dużo czytania, słuchania na YT, myślenia, łączenia kropek, splatania nitek,
wsłuchiwania się i wmyślania w siebie… Odgrzebywanie własnych dziecięcych
kości, które w odruchu wyparcia zakopałam na pustyni, bo ich widok tak bolał. 

Gdzieś na horyzoncie zaświeciła mi nowa nadzieja na uleczenie starych ran, więc trzymam się tego światła.

A w praktyce wygląda to tak, że chodzę całymi dniami, przytulając Misia, którego mam chyba od drugiego roku życia.:)))  Na szczęście ocalał z wszystkich życiowych
zawirowań, remontów, przeprowadzek…tak jak ja. Ten symboliczny Miś jest moją wtyczką do przeszłości, która przekazuje energię akceptacji między mną małą i dużą.

Cóż… ,,niekochane dzieci tulą misie…” jak to stary kawałek!


Fot. z sieci

wtorek, 5 lipca 2022

Lodówka kontestacyjna



Moja lodówka jest niepowtarzalna, w zasadzie to eksponat zabytkowy, pochodzący z ostatniej dekady XX wieku. Nic dziwnego, że przypomina stary, wysłużony kufer podróżny, bo przecież podróżuje z moją rodziną przez życie od wielu lat i cierpliwie obserwuje nasze wzloty i upadki. Ma na sobie swoistą patynę, a mianowicie cała od stóp do głów jest pooklejana nalepkami z różnych miejsc, serduszkami WOŚP, pamiątkowymi magnesikami z Tatr, Pragi, Wenecji, Rzymu, Kazimierza Dolnego... Tu i ówdzie jakiś napis w rodzaju ,,kto mlaszcze dostanie w paszę, kto siorbie dostanie po torbie"" i  cytat z modlitwy św. Tomasza z Akwinu przestrzegający, że ,,zgryźliwi starcy to szczyt osiągnięć szatana". Są też daty wydarzeń i odkryć ważnych i bardzo osobistych, o których chcę pamiętać. Jest kolekcja naklejek z Kubusiem Puchatkiem, ulubieńcem mojego synka, w tej chwili dorosłego człowieka, są jego zdjęcia gdy był malutki zrobione na aparacie analogowym, bo na inny wówczas nie było nas stać, jest jego pierwszy rysunek, z którym nie potrafię się rozstać... Ta lodówka jest wręcz jak członek mojego stada, pamięta nawet dramatyczny okres tuż po narodzinach syna, gdy obydwoje straciliśmy pracę i na jedzenie mogliśmy wydawać 10 złotych na dobę  - na nas troje. Wtedy w lodówce przez półtora roku było tylko masło i od góry do dołu zupki Gerber dla niemowląt.  Krótko mówiąc to mapa mojego życia, zapis wędrówki ludzkiego stada. I chyba ludzie ją polubili i dobrze się w jej towarzystwie czują, bo ilekroć próbuję pousadzać gości w salonie na wygodnych dizajnerskich sofach, to po pół godzinie i tak wszyscy lądują w kuchni, zamieniają miękkie fotele na twarde krzesła i mówią, że tutaj jest jakoś przytulniej i bardziej po domowemu. Co prawda przy każdym remoncie zapada decyzja, żeby wreszcie kupić nową lodówkę, bo przecież wymienialiśmy kilkakrotnie już wszystko, więc czas i na nią. Po godzinach spędzonych na poszukiwaniu nowego modelu przypominam sobie jednak, że ta lodówka z racji cytatów jest takim wdzięcznym tematem do komentarzy i rozmów! Nieraz wywoływała salwy śmiechu u kogoś, kto ją pierwszy raz widział i został poinformowany, że ,,kto mlaszcze itd..." Ta lodówka paradoksalnie przełamuje pierwsze lody i wprowadza atmosferę,  w której każdy czuje się dobrze.  I wówczas, już po tym, jak postanowiliśmy wreszcie ją wymienić, jak wybrałam nowszy model po wielu godzinach poszukiwań, któreś z nas nieodmiennie stwierdza;
- A właściwie, to co nam przeszkadza, że ona jest stara, skoro się nie psuje? Nawet światełko działa. 

I w końcu lodówka zostaje. Ta a nie inna. 

Aż tu niedawno odwiedziła nas moja szwagierka, posiadaczka wymuskanego mieszkanka, które kojarzy mi się z domkiem dla lalek, bo jest w nim dużo różu, brokatu i świecidełek. 

- Jak wy możecie mieć TAKĄ lodówkę?! Czemu sobie nie kupicie nowej?! Ja bym się brzydziła jej dotykać i z niej jeść...

 I cały wieczór w tym stylu. Wciąż i wciąż. Na moją uwagę, że lodówka jest tylko stara,  nie brudna a to wielka różnica, usłyszałam następną porcję hejtu, który dosłownie odebrał mi oddech, bo był tak przykry, w dodatku wypowiedziany przez gościa, którego sama zaprosiłam i któremu chciałam okazać tym sposobem atencję i życzliwość. Jednak gość nie dostrzegł w lodówce tego, co widzą moje oczy, nie zastanowił się ani chwili nad żadnym z cytatów, nie zapytał nawet, jak sobie radzimy, jak się czujemy, co myślimy o... no o  czymkolwiek... Gość bezlitośnie szydził, wprawiając w konsternację również innych gości, którzy podobnie jak gospodarze nie bardzo wiedzieli, jak zareagować, bo w końcu to nasz dom, nasze miejsce na Ziemi i nasze prawo, żeby je urządzać po swojemu. No i niestety również nasz gość...

Cóż...Jakoś mi się udało nie popłakać, jakimś cudem nawet obróciłam wszystko w żart, chociaż nie wiem, skąd wzięłam tyle spokoju i poczucia humoru. Nie powiedziałam, że właśnie po raz kolejny zamówiliśmy nową lodówkę, bo coś się we mnie zbuntowało. Na drugi dzień wśród naklejek i cytatów na drzwiach lodówki pojawił się napis wykonany oczywiście wodoodpornym flamastrem: 

,,Lodówka kontestacyjna"  

A więc kolejne hasło wywoławcze do dyskusji i przemyśleń dla każdego, kto je przeczyta. ;-)  A przeczytać musi, bo litery wielkie, większe od wszystkich innych. Ponadto każdy, kto u nas będzie, zostanie poproszony o złożenie autografu w jakimś wolnym miejscu (oprócz szwagierki, skoro się brzydzi). Zapadła także ostateczna decyzja dotycząca dalszych losów starej lodówki: kupimy nową dopiero wtedy, gdy ta się zepsuje i ani dnia wcześniej.  Ale przed wyrzuceniem tej starej konieczna będzie sesja zdjęciowa. Muszę ją obfotografować z tym wszystkim, co w niej lubię najbardziej. Z całym bagażem mojego istnienia powiązanego z historią stada. Nie przepadnie żadna data, żadna myśl, żaden autograf. Ani jeden zakręt na mapie nie pójdzie w niepamięć, tylko będzie mi przypominał, że nie zawsze był kawior, a jednak dawałam radę. Jak ta lodówka.

I nawet mam  działające światełko. :) 

środa, 8 czerwca 2022

Butelka z Ikei

 



Ileż ja się razy zastanawiałam:  czemu ,,nie" do cholery!?!? Dlaczego coś we mnie wiecznie wierzga, odwraca się plecami, tupie, odcina od innych, buntuje i wieje gdzie pieprz rośnie, chociażby w świat fikcji, w literaturę, film, malarstwo, w cokolwiek, byle nie tam, gdzie wszyscy?  Dokądkolwiek, gdziekolwiek, piechotą, hulajnogą, pociągiem... myślą, mową, uczynkiem, zaniedbaniem... byle dalej od stada. A więc czemu mówię ,,nie", skoro o wiele łatwiej i przyjemniej byłoby powiedzieć ,,tak"?

Wreszcie mnie to wewnętrzne wierzganie zmęczyło, więc pomyślałam, że coś z tym muszę zrobić, jakoś okiełznać. No bo na dobrą sprawę cóż by mi szkodziło iść z innymi? Cóż by mi szkodziło trzymać z większością, potakiwać, dostosować się, dopasować? W końcu całe życie marzyłam, żeby być taka jak inni. Jak ja się pilnie uczyłam, jaka mam być, żeby wreszcie nie odstawać od reszty, nie czuć tego obmierzłego wyobcowania, nie być wiecznie outsiderem i odszczepieńcem. Już się nawet chciałam umówić na brwi, planowałam też rzęsy, dyskretnie wypytywałam koleżanki, gdzie robiły, który salon lepszy, a na dalekim horyzoncie majaczyły mi wypełniacze policzków. Szłam jak burza, a jakże! Rozsyłałam w ten sposób komunikaty: zobaczcie! mam tak samo jak wy! Podczas rozmów zawsze starałam się myśleć tak jak one. Cokolwiek mówiły, to ja ,,tak tak", ,,ja też, ja też". No i obowiązkowo kupowałam ciuchy w tych samych sieciówkach, żadne tam second handy, które niosły ryzyko oryginalności. Tak, zwłaszcza na ciuchy zwracałam uwagę, bo jak cię widzą... itd. Jakimś cudem prawie całkiem zapomniałam, że drzewa są ważne, że słowa są ważne, a to co w środku jest najważniejsze...Inwestowałam w opakowanie czas, energię i pieniądze. I tak świetnie mi szło! Opanowałam umiejętność mimikry do perfekcji. Byłam, wreszcie byłam częścią stada. Oddychałam tym samym powietrzem, zaznałam cudownie błogiego poczucia przynależności, poczułam się bezpiecznie w grupie, która mnie akceptowała i ogrzewała swoim ciepłem. Niczym, absolutnie niczym się nie wyróżniałam. Oczywiście nie wspominałam ani słowem, że medytuję, że czytam Marka Aureliusza, Platona, Fabjańskiego, de Mello... Gdyby mnie ktoś zapytał, kto to jest Eckhart Tholle, udałabym,  że nie mam pojęcia i zaparła się w żywe oczy. Ani słowa o rozwoju duchowym, o wykładach Magdaleny Adamczyk z selfmastery.pl  i poezji, bo przecież wszyscy wiedzą, że poezja to nudziarstwo i nie wiadomo o co chodzi,  a skoro wszyscy tak to i ja tak. A już nie daj Boże natrącić o wykładach pewnego buddyjskiego mnicha, mojego mistrza zen, bo z automatu byłabym uznana za innowiercę i heretyka, a jak wszyscy wiedzą, heretycy są zawsze pierwsi w kolejce na stos. Co prawda od czasu do czasu jakiś cichy głos zza ramienia szeptał mi do ucha: daj spokój, coś tu zgrzyta, to przecież nie ty... Ale zagłuszałam go, odganiałam jak natrętną muchę, ewentualne wątpliwości zamiatałam pod dywan, bo przecież nie będzie mi jakiś głos psuł wszystkiego podszeptami. Zresztą wątpliwości miałam coraz mniej i to był niespodziewany bonus będący efektem osiągnięcia takiejsamości. I pewnego dnia, po tylu staraniach, po żmudnym dopasowywaniu, obciosywaniu dzikich pędów i własnoręcznym łamaniu sobie kręgosłupa, który dzięki temu zrobił się stosownie giętki i kompatybilny, kiedy ciepło stada stało się normą, kiedy wpasowałam się  i dostosowałam, koleżanka niefrasobliwie i bez ostrzeżenia rzuciła w większym gronie:

- Ej, a zwróciliście uwagę, że Emma jest zawsze ubrana jakoś inaczej niż wszyscy? 

Na co wszyscy jeden przez drugiego, że owszem, zwrócili uwagę, to się przecież od razu rzuca w oczy, nie da się ukryć, zawsze inaczej...

Na co zbaraniała ja:

- No co wy! Co inaczej! Jakie inaczej!  Przecież wszystkie ciuchy kupuję w tych samych sieciówkach, co wy! Od góry do dołu!  

I dalejże wymieniać, co gdzie kupione, łącznie z pokazywanie metek z logo popularnej marki odzieżowej. 

- No przestań. To nie chodzi o to, gdzie kupione, tylko co kupione i jak zestawione. Ty masz zawsze jakoś tak inaczej niż wszyscy. 

Aha - pomyślałam przyłapana na gorącym uczynku i czerwona po uszy - to ja się męczę, analizuję każdy detal z zewnątrz, od środka, wszerz i wzdłuż...

I tak mnie moja wsobna, niepotrzebna i upierdliwa do bólu inność wystrychnęła na dudka. Wykiwała, oszwabiła, zrobiła w konia, nabiła w butelkę, a butelkę rzuciła w morze, prosto na niezmierzone fale takiejsamości. Bez zmiłowania, bez adresu docelowego,  bez apelacji i bez nawigacji.  

No więc dryfuję sobie samopas po tym bezmiarze, butelka z Ikei,  stan stały i mętnoszklisty,  zanurzona w stanie ciekłym, więc innym niż mój i przez stan ciekły otoczona, żeby nie powiedzieć osaczona. ;p Dociera do mnie smutna prawda, że nigdzie nie dopłynę i nijak się nie rozpuszczę. Nawet jeśli fale niosą mnie, dokąd chcą, to nie będzie mi dane być kroplą jak miliardy innych, nie będzie mi dane doświadczanie bezpieczeństwa takiejsamości poprzez bycie kroplą. Jestem butelką. 

I co mam zrobić z tym czymś co mi w butelce wierzga i mówi: ,,A ja nie" ? Jak tu żyć?


czwartek, 2 czerwca 2022

Sny, żurawki i ból głowy

 


Znów sen o mieście. Ten sam odkąd pamiętam. To on mnie zainspirował do wymyślenia Wewnętrznego Miasta, w którym Niegrzeczna Dziewczynka przeżywała wiele ze swoich surrealistycznych przygód. Dziwne, że zwykle te sny pojawiają się w dłuższym odstępie czasu, a tym razem jeden po drugim po kilku dniach. Coś tam się, za kurtyną,  dzieje, jakieś drobne ruchy tektoniczne, jakieś przeszeregowania, jakiś ferment  albo inwazja nieproszonych gości, skoro dostaję takie sygnały od podświadomości. Bo to nigdy nie są sny spokojne i błogie, zawsze jest w nich coś niepokojącego, a bywa że upiornego i wtedy budzę się ze strachu. Zwykle w tym mieście się gubię, nie mam gdzie spać, nie mogę trafić do jakiegoś celu, albo wchodzę do budynku, a po wyjściu tymi samymi drzwiami jestem w całkiem innym, obcym miejscu, którego nigdy nie widziałam. Tym razem błądziłam, bo zapomniałam, gdzie zostawiłam samochód, a raczej Miasto spłatało mi złośliwego figla, bo gdy chciałam  wrócić do auta, które zaparkowałam na małym wybrukowanym placu, okazało się, że między nim a mną ni stąd ni zowąd wyrosła dwupasmówka bez przejścia dla pieszych. A przecież byłam na starówce pełnej zabytkowych budowli i arkad, więc skąd nagle w tej części miasta taka ruchliwa ulica? I nie ma jak  dotrzeć do samochodu...nie ma jak wrócić do domu... nie ma się gdzie podziać, ani kogo zapytać o drogę. Dziwne, bo w tym śnie rzadko pojawiają się ludzie. Zazwyczaj w kluczowych, groźnych momentach nie ma w pobliżu nikogo, a jeśli ktoś jest, to raczej jako źródło zagrożenia. Może ten sen jest jakąś pozostałością po kimś, kto kiedyś korzystał z moich molekuł? Kim lub czym byłam w poprzednim wcieleniu? Lubię myśleć, że drzewem, ale drzewa nie mają snów. A może byłam drzewem, które rosło w mieście i ciągle musiało się bać, że zostanie ścięte? 

A teraz rozbolała mnie głowa i wgl ogólna irytacja na cały świat. Nawet mi się nie chce wyjść do ogrodu, ale będę się musiała zebrać, bo mam 5 nowych sadzonek: 2 żurawki z seledynowymi listkami ( nie wiem, jak kwitną, ale wiem, że w cieniu dobrze rosną) i 3 jakieś drobnolistne kwiaty okrywowe w kolorze zimnej mięty ze srebrzystym nalotem, których nazwy moja pamięć nie raczyła zakodować.  


Fot. z sieci

sobota, 28 maja 2022

Wyfrunąć

 



Na niebie deszczowe chmury pogania wiat. Jest zimno, zaraz będzie padał deszcz. Takie dni lubię oglądać przez okno, otulona własnym ciepłem i wsłuchana w odgłosy życia. Nad głową słyszę świergotanie jerzyków, które mają gniazda na poddaszu we wszystkich czterech rogach domu. Wymiana dachu była całkowicie podporządkowana ich upodobaniom. Ekipa remontowa miała za zadanie odtworzyć dokładnie taki sam dach, jak ten stary, co do centymetra, bez żadnych dodatkowych wypustek, załamań i modnego oświetlenia, bo to by mogło spowodować, że jerzyki zrezygnują z sezonowego pomieszkiwania i wysiadywania młodych, a bez nich, bez tego słodkiego kwilenia, które słyszę przed snem tuż nad głową przez kratkę wentylacyjną, dom wiele by stracił. 

Dobrze jest zagnieździć się w sobie, byle nie zapomnieć, że to tylko na chwilę, że nadejdzie czas odlotu. Patrzenie na życie z perspektywy ostatecznej, z lotu ptaka, daje dystans, dzięki któremu różne uciążliwości stają się mniej dokuczliwe. Powrót do wirtualnego gniazda daje mi okazję do wielu porównań. Co chwilę konfrontuję siebie tamtą z tą obecną. Podstawowa różnica polega na tym, że teraz piszę sporadycznie, zazwyczaj kończy się na zanotowaniu ( lub zapomnieniu) pomysłu. Cały czas pisanie jakoś odkładam do emerytury. ;-) Jest i dobra strona niepisania: mam więcej spokoju, luzu, mniej napięć i frustracji. Nie czuję presji, że muszę, powinnam coś z siebie wydusić. Moja rzeka toczy wody znacznie wolniej i chyba wreszcie udaje mi się płynąć jednym nurtem, nie rozpraszać się na wiele drobnych strumyków, które kiedyś odbierały mi energię. Blog ma tempo bliższe mojemu wewnętrznemu rytmowi, jaki osiągnęłam dzięki zagłębianiu się w temat  rozwoju duchowego. Moje medytacyjne początki były mało obiecujące. Z trudem udawało mi się wytrzymywać 2 minuty siedzenia bez ruchu. Ktoś, kto jest w temacie, zdaje sobie sprawę, w jakim stanie musiał być mój umysł i cały system nerwowy, a komuś, kto nie jest w temacie powiem, że to była ruina. Jedna wielka gonitwa myśli, chaos, totalne rozproszenie i brak jakiejkolwiek spójności, celowości, a przede wszystkim niewyobrażalna ilość pragnień i przywiązań czyli tego, co jest przyczyną cierpienia. Szkodliwie na mnie zadziałał nadmiar bodźców pod każdą postacią, zwłaszcza za dużo niebieskiego światła w ciągu dnia i wieczorem, co prowadziło do wyjątkowo przykrych i w sumie niebezpiecznych zaburzeń snu. Na szczęście nie jestem już uzależniona od sieci. Coś, co było przyjemnością, stało się dla mnie w pewnej chwili jakimś przymusem, który sama sobie narzuciłam. Coś poszło nie tak, pokręciłam wszystko, chyba się uwikłałam w samą siebie do tego stopnia, że ocknęłam się w więzieniu. Przytulne wirtualne gniazdko zamieniło się w klatkę. Długo dojrzewałam, żeby z niej wyfrunąć i wrócić, ale na własnych warunkach. :) 


Fotografia z sieci



czwartek, 19 maja 2022

Opowieści z mchu i paproci







A więc jest. Mój kawałek świata, który mogę urządzać po swojemu. Formować, zmieniać, dopasowywać do własnych upodobań. Na razie to tylko nierówny trawnik z drzewami na obrzeżach. Ogród rósł po swojemu porzucony przez mamę na dość długo, a ja długo sądziłam, że to nie dla mnie, ale w końcu zapragnęłam mieć wyhodowane przez siebie kwiaty do flakonów, więc je sadzę.  Jest tutaj zaniedbywana latami, powykrzywiana wiśnia, która gubi drobniutkie gałązki jak starzy ludzie klucze od domu, notesiki z adresami i okulary. Tak jak moja mama. To drzewo nadal kwitnie, nadal sypie białymi płatkami, ale tych kilka owoców, które rodzi, zostawiamy ptakom. Tej zimy pożegnałam się z wielkim orzechem włoskim, który rósł tuż przy ogrodzeniu i zwieszał się na ulicę. Żałoba po nim trwała ponad miesiąc, żal pozostanie chyba na zawsze. Opowieści staruszka orzecha były jak baśnie z tysiąca i jednej nocy. Szkoda, że nikt ich już nie usłyszy. Firma, która podjęła się wycięcia nie zostawiła nawet jednego klocka drewna na pamiątkę. Takie miała zasady: przyjechać pod nieobecność właściciela posesji, zrobić swoje i czekać na przelew. Tak więc po orzechu został tylko ledwie widoczny w trawie pień i mój żal. 
O wycinaniu czegokolwiek innego nie chcę nawet słyszeć. 
Mam jeszcze wielkie świerki z gniazdem grzywaczy, mam sosnę z budką dla mazurków, lipę i  3 młode  orzechy w innym miejscu, z daleka od ulicy. Są też bzy i dwie magnolie. Moją ulubienicą jest pochylona wierzba mandżurska, a pod nią ławeczka do medytacji i czytania, na której lubię siadać ,,przed ciekawych wzrokiem ukryta". :)  Jedynym zasadzonym przeze mnie drzewkiem jest tamaryszek, który ma na razie tylko kilka wiotkich gałązek, ale dzielnie idzie w górę i już kwitnie. Najbardziej lubię ogród za to, że jest w nim dużo cienia, w którym najlepiej się odpoczywa. Ten ogród ma w sobie trochę dzikiej, naturalnej przyrody i to jest w nim najlepsze. Wiosną podziękowałam każdej paprotce za to, że wróciła do mnie zielonym pytajnikiem ze swoich zimowych siedzib w podziemiach Hadesu. Pod paprotkami kępy mchu w różnych gatunkach, który wzbudza zgorszenie sąsiadek. 
- Dlaczego pani nie wytępi tego mchu?! 
- A dlatego, pani kochana, dlatego, że lubię mech. :)  
Mech jest piękny i mogłabym go mieć zamiast trawnika. Zresztą najnowsze trendy ogrodnicze, których jestem zwolenniczką, promują takie rozwiązanie. 
W sąsiedztwie paproci zawilce, konwalie, niezapominajki a nawet jaskółcze ziele. Jest też trawnik, a raczej łąka, bo rośnie tu sporo dmuchawców, drobniutkie fioletowe kwiatki, koniczyna, stokrotki, fiołki i oczywiście kilka kęp pokrzyw po kątach. Z pokrzyw pijemy herbatkę podobnie jak z mięty. Nie zabraniam rosnąć w trawie macierzance, ani werbenie, bo właściwie czemu miałabym to robić?  Tak więc mam  dość niestandardowy gust, co uświadomiły mi dopiero komentarze sąsiadek z mojej ulicy, na której wszystko w równych rabatkach, przystrzyżone i zaplanowane. A ja przyjęłam inną strategię: dasadzam gdzieniegdzie kępy kwiatów, starając się nie ingerować zbytnio w świat roślin, które same postanowiły wyrosnąć pod moim domem. Są także i kępy kwiatów typowo ogrodowych, które dosadziłam, jak hortensje, róża, goździki,  lwie paszcze, a nawet alstremeria, o którą się boję, bo w pierwszym sezonie mojego ogrodnictwa nie umiałam należycie o nią zadbać i nie odrosła. 
Reasumując: ten ogród to jakaś mieszanina lasu z  wiejskim babcinym ogródkiem, w którym wszystko rosło i kwitło bujnie, ale bez symetrii. 
Kiedyś chętniej pielęgnowałam metafory, a teraz kwiaty paproci. ;)


Fot. z sieci 

niedziela, 15 maja 2022

Stary kredens







Kiedy ostatnio medytowałam, mój umysł nie chciał się wyciszyć. Brykał w najlepsze jak Tygrysek po Stumilowym Lesie. Ustawiłam zoom, żeby przyjrzeć się temu, co robi i okazało się, że cała jego aktywność dotyczy bloga. :) Pomyślałam: ,,A właściwie czemu nie?" W końcu jest tutaj kawał mojego życia i to ten najbardziej twórczy i intensywny. Zrobiłam mały spacer w okolicy Ptasiej piosenki i okazuje się, że u zaprzyjaźnionych zrobiło się pusto... Rozsypaliśmy się po  świecie jak suche liście na wietrze, rozwiało nas, rozniosło... ,,W zaciszu biblioteki" kurz siada na regałach z książkami, a moja rezerwacja na fotel pod paprotką chyba wygasła. Dżej ,,z kolorowego szkła" zamknęła się na głucho lub przepadła nie wiem gdzie... ,,Mrówka dziwił się światu" dość długo po moim zniknięciu i prawdopodobnie nadal się dziwi tylko gdzieś indziej. Jednym słowem ciemno wszędzie, głucho wszędzie...?
Na szczęście są również jakieś oznaki życia.  Zenza ,,W Mordowarskim lesie " został dziadkiem (!),  dzielnie  trzyma straż z piłą spalinową w dłoni. Zaniepokojona jego wyczynami szybko uciekłam. :) 
 W ,,Świecie według Maminka" kwitną kwiaty i wiersze! Ot, miła niespodzianka. 
A gdzie ta kudłata diablica Brooke? Ani śladu. 
W ,,Galaktyce Wu" ostatni wpis 11 lat temu! Nie do wiary. Tyle czasu!
 Ale idę dalej. Ewa z ,,ogrodowych pasji" działa - co za ulga.  Koczowniczka nadal czyta książki, podobnie jak niestrudzona Marta - moja ptasia siostra  z ,,All You Need Is Book". 
A ja? 
Kilka razy zastanawiałam się, czy nie usunąć bloga, skoro mnie tu nie ma, ale w statystykach jest sporo wyświetleń. Dziwne, bo przecież pojawiam się tu raz na ruski rok. Prawdopodobnie to  przypadkowe kliknięcia, ale może jest też kilka świadomych? Zdziwiło mnie to. 
Kiedyś powtarzałam, że każdy piszący musi mieć przynajmniej jednego czytelnika, żeby mieć dla kogo pisać, a teraz bym dodała, że czytelnik to lustro, w którym się przeglądamy i badamy własne rysy. 
Ten blog jest jak mój stary kredens, który chcemy wyrzucać przy każdym remoncie, ale zawsze któreś z nas stwierdza w końcu, że do podłogi z desek nic innego nie będzie pasować tak jak on, a przecież ta podłoga to najlepsza rzecz w domu. I tym sposobem kredens przetrwał kilka remontów,  a nawet konserwatora zabytków, który go oszpecił. Teraz jest cudnie  niebieski, ale robi się  coraz bardziej ciasny, bo przybywa szkła do schowania.  A jednak jest, tak jak ten blog, za którym się stęskniłam,  na który właśnie zaglądam. Przywiodła mnie tu nostalgia i dobre wspomnienia. Jeśli ktoś z Was zabłądzi w te strony, to macham do niego piórkiem zimorodka i niezapominajką. Zostawiam też spory zapas ciepła.  A jeśli jeszcze ten ktoś zechce zostawić po sobie ślad, sprawi mi radość. :) 

piątek, 4 grudnia 2020

O rajuśku...

 ...jak mnie tu dawno nie było! W dodatku wcale nie jest tak, że mam coś ważnego do powiedzenia, więc jeśli ktoś spodziewa się jakichś rewelacji, to niech lepiej od razu... włączy telewizor. ;-) 

Trochę dojrzałam. Zastrzegam, że tylko trochę, bo tak całkiem to chyba nadal nie, ale robię, co mogę, serio! :)) 

W tej chwili, pisząc te słowa, mam przed oczami tamtą siebie. Tamtą, czyli Emmę, która czarowała wierszami, zaklinała czas, aby był dla niej łaskawy, goniła za iluzjami, próbowała chwycić wiatr za koniec ogona... To naprawdę byłam ja?? Jak mogłam być taka naiwna i głupiutka? Widocznie mogłam, skoro byłam. A może nadal jestem, tylko jeszcze tego nie wiem? Czas pokaże. 

Sporo się tutaj zmieniło. Nie mogłam znaleźć przycisku ,,Nowy post" i już uznałam, że z powodu mojej nieaktywności Blogger mnie zablokował, ale w końcu się doszukałam i klikam. 


Jest tam kto???  




środa, 11 lipca 2018

Dusza tego domu

szukam jej śladów pod płotem
miękko stawiam stopy
kłaniam się pokrzywom
warującym w progu

dotknąć tego życia
zdmuchnąć warstwę kurzu
zakręcić korbą przy studni
razem z wodą w wiadrze wyciągnąć czas przeszły

dotykam zimnego pieca
wsłuchuję się w ciszę
chwytam w nozdrza trop

a gdy jest tuż tuż
gdy wyciągam dłoń jak chciwiec po worek złota
widzę jak mi się wymyka
znika w ciemnej sieni
przepasana fartuchem i pachnąca mlekiem
dusza tego domu



środa, 14 czerwca 2017

:)




Ośmielam się dać znak życia, bo co jakiś czas dociera do mnie pytanie , co ze mną. :)
Ogólnie nie jest źle. Mam nadzieję, że u Was też. :)
Dużo czytam, znacznie więcej niż kiedyś, obserwuję ptaki, chodzę na długie spacery do lasu.
Jak to ja. :))
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo ciepło - mimo chłodnej wiosny. :)

środa, 3 czerwca 2015

***



Wiosna aczkolwiek deszczowa i chłodna rozkręciła się na dobre. Zieleń urzeka świeżością, a ptaki zawróciły mi w głowie świergotem i odciągnęły od monitora.
Odniosłam wielki sukces, bo wreszcie odważyłam się odstawić leki przeciwdepresyjne. Od 1 maja nie połknęłam ani jednej tabletki! Nie mam złudzeń, wiem, że demon depresji nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wiem, że wróci jesienią i zaatakuje ze wzmożoną siłą... Teraz próbuje robić podkopy, ale słońce go odgania. Mam jednak nadzieję, że wreszcie mi się uda żyć bez farmakologicznego doładowania. Zobaczyć po kilku latach rozstania prawdziwą siebie, bo już nie wiem, dokąd jest tabletka a odkąd ja. Zbrzydł mi chemiczny miód, który prawdopodobnie zrobił mi więcej złego niż dobrego. Owszem, dawał niefrasobliwość, znieczulał na zło świata i pozwalał w nim sprawnie funkcjonować, ale też zamazywał obraz rzeczywistości i siebie samej, przesiewał, zniekształcał, głaskał po duszy, obiecywał gruszki na wierzbie... Wreszcie dojrzałam do konstatacji, że nie muszę być wesołkiem, który dostarcza otoczeniu rozrywki i leczy cudze rany, zapominając swoich własnych, znieczulając je chemią. Dojrzałam do tego, że mogę sobie pozwolić na smutek, na łzy, że nawet zalana łzami jestem do przełknięcia ;-))
Może się okazać, że różnica będzie zauważalna tylko i wyłącznie dla mnie. Że zmieni się tylko moje postrzeganie siebie, a obraz widziany przez innych zostanie ten sam. Nie wiem, wielu rzeczy nadal nie wiem... Tak czy owak muszę się przyjrzeć sobie prawdziwej. To dobry moment, bo od ostatniego urlopu udało mi się sporo trudnych tematów przepracować, przedyskutować ze sobą, zrozumieć nieco więcej, znacznie poszerzyć świadomość i pole postrzegania własnej kondycji w świecie. Jednak nie chcę tego robić online, nie chcę na forum publicznym prezentować huśtawki nastrojów i typowych dla fazy odstawiania leku ,,zjazdów" bo to zwyczajnie krępujące. ;/
A po drugie to miejsce zawsze było dla mnie odskocznią od codzienności. Odskocznią, która okazała się niezwykle ważną częścią mojego życia. Wracałam tutaj jak do leśnego źródełka w upalny dzień i zawsze znajdowałam pokrzepienie - głównie dzięki Wam. I za to serdecznie dziękuję. :) Nie chcę tego strumienia zatruć negatywnymi emocjami - ze względu na Was, ale i na siebie.
Dlatego na jakiś czas Ptasia piosenka zamilknie. Na jakiś czas.
A zatem do poczytania! :)



niedziela, 17 maja 2015

K jak kontakty

S. Ban


Zdarzyła mi się rzecz dziwna, choć zważywszy na okoliczności zdarzyć się musiała. Pobawiłam się telefonem i straciłam wszystkie kontakty z dobrych 10 lat życia! Numery rodziny, przyjaciół, bliskich znajomych, dalszych… Bardzo dalekich. Wszystkie przyjaciółki z czasów szkolnych, prywatne numery ważnych ludzi, o których wiedziałam, że ich nie wybiorę z byle powodu,  jeszcze bardziej prywatne numery ludzi, do których bardzo rzadko się odzywałam, ale wiedziałam, że gdzieś tam zaszyfrowani są, że w każdej chwili mam możliwość porozmawiania i wyjaśnienia, czemu się tak długo nie odzywałam...
Zniknął numer taty nieżyjącego od 5 lat. Numer, którego nie potrafiłam usunąć. Czyżbym próbowała wierzyć, że tam, po drugiej stronie, jest zasięg? Ze Orange nawet na Drugim Brzegu ma swoje przekaźniki? Hołubiłam ten most z cyferek tak, jakbym miała nadzieję, że na jego końcu może zabrzmieć kochany głos mówiący ,,co słychać, dziecinko”... I nagle ta droga powietrzna zbudowana z dziecięcej tęsknoty zniknęła! Kontakt z tatą z Krainy Cienia sama przerwałam jednym głupim ruchem palca.
I jeszcze jeden numer. Ulubiony. Jego też nie ma. Nie ma. Nie ma! Nie ma…!!!
Panika. Zanim dotarło do mnie, że zdecydowaną większość kontaktów mogę odzyskać - kompletna pustka i uczucie zagubienia tak natarczywe i dojmujące, że zabrakło mi tchu. Kołatanie serca i wrażenie zapadania się w nicość. W głowie dudniło mi w kółko:
nie ma, nie ma, nie ma...
Tak, jakbym sama przestała istnieć? Jakbym traciła własną tożsamość??  Zapadnie się w nicość = śmierć. Umieram! Umieram?? Ratunku! Umieram! Ale przecież nikt nie usłyszy, bo jestem odcięta od wszystkich, dla których moje życie coś znaczy…Czyżby mnie określały relacje z ludźmi? Czyżby mnie nie było bez tła, bez kontekstu społecznego? Czy jestem tylko dzięki innym? To oni mnie stwarzają, wydobywają z niebytu?? Jak to jest? Co jest?!
Rozglądałam się bezradnie po ścianach własnej głowy i szukałam jakiejś nowej formuły dla własnego istnienia, ale jej nie znajdowałam. Wszystkie elementy układanki nagle zniknęły. Wtedy usłyszałam własny przyspieszony oddech i pulsowanie krwi w skroniach, które przypomniało mi, że mam ciało i to nim, ciałem, żyję. Ciało, które mnie nadal trzyma w strumieniu życia, ukorzenia i zatrzymuje po tej stronie, nie pozwalając na metafizyczny wymyk, wypad na drugi koniec mostu, gdzie z rozpostartymi ramionami od pięciu lat czeka na mnie tatuś, aby mnie przygarnąć i ukoić wszelki ból.  Dotknęłam lewego przedramienia prawą dłonią: jestem. Jak dobrze, że nadal jestem! Istnieję niezależnie od cyferek w telefonie!
A później już w drodze do pracy, spokojna i pogodzona z sytuacją, obracałam w myślach portalową sentencję: ,,Jeśli coś naprawdę kochasz, pozwól temu odejść - samo wróci. A jeśli nie wróci - nigdy nie było twoje.”

Nie dowiem się nigdy, ilu przyjaciół wybrałoby i po jakim czasie  mój numer. Nie dowiem się także, o ile numerów sama bym się na nowo postarała, a o których na dobre zapomniała: koleżanka pobawiła się moim telefonem i odnalazła całą listę prawdopodobnie skopiowaną na kartę SIM. Prawdopodobnie, bo ani ja nie wiem, co zrobiłam, żeby zniknąć wszystkich, ani ona nie wie, jak ich dla mnie odzyskała. Ale są! A ja jestem mądrzejsza o jedną ważną lekcję: bez ludzi jest mnie o połowę mniej, a skoro tak, to warto o tę połowę bardziej zadbać. Niestety zwykle tamta połowa bardziej dba o mnie, niż ja o nią. Jest jeszcze po tej lekcji zadanie domowe: pozwolić wszystkiemu odejść jeśli zechce. A później już tylko radość, że wróciło. O ile wróci… Ale wróci. Wiem, że wróci. Ja zawsze wracam jeśli nie muszę. :)

poniedziałek, 4 maja 2015

D jak drzwi


Julie de Waroquier



Są ludzie, którzy od razu otwierają drzwi na oścież. Wystarczy, że usłyszą kroki na schodach, a już są przy progu. Ledwie wyciągniesz palec w kierunku dzwonka, a już słychać zgrzyt zamka  - i otwarte. 
- Można? - pytam nieśmiało.
- No co się pytasz! Wchodź! - pada entuzjastyczna odpowiedź, która mnie tyleż zachęca co peszy.
Wówczas długo wycieram buty, jeszcze dłużej szukam wieszaka. Zdejmuję płaszcz i gorączkowo przeglądam to, co przyniosłam: wszystkie myśli, uczucia, wątpliwości, pytania do (nie)zadania…Spory asortyment życiowych postaw, sympatii, empatii, apatii. Czy aby nie za mało? Czy nie wybrakowane? Czy gospodarz nie będzie zawiedziony? Czy nie pożałuje, że tak ochoczo mnie wpuścił z całym tym kramem, który gromadzi się w człowieku przez lata? Owszem, przynoszę też kwiaty, śpiew skowronka i cały ten uroczy kicz, który koi emocje smakiem landrynek, ale są również ruchome piaski i pola minowe. Jest szmaragdowe jezioro i zacumowana w szuwarach łódka zachęcająca do przejażdżki. Jednak żeby nią popłynąć, trzeba mieć wiosło, a trzymają je w domach tylko ci, którzy sami posiadają jeziora i łódki.
I ja z tym wszystkim do człowieka, który otwiera przede mną drzwi na całą szerokość …?! Z łódką bez wiosła i polem minowym? Bo są tacy ludzie, którzy od razu na oścież, nie patrząc, co się przyniosło.  
Są też tacy, którzy słysząc ,,puk puk”, chowają się w głąb mieszkania z nadzieją, że to nie do nich. Dawniej stojąc pod takimi drzwiami, pukałabym głośniej. Dawnej sądziłam, że ktoś nie słyszy. Teraz już wiem, że można słyszeć, ale nie chcieć otworzyć. Teraz mówię: ,,Ok, już idę, nie ma sprawy. Rozumiem.” :) I naprawdę rozumiem, że czasem nawet najcichsze pukanie brzmi jak walenie pięścią. Potrafię uszanować czyjąś potrzebę samotności.
A co z moimi drzwiami? Dawniej słysząc  pukanie wołałam ,,No co się pytasz? Wchodź” i otwierałam każdemu. I zawsze miałam wiosło do cudzej łódki. I każdy mógł wejść, zostawić w kuchni niewypał, skórkę po bananie na podłodze, papierek po cukierku na stole… A teraz najpierw uchylam, patrzę, pytam: ,,Kto tam?”, a dopiero później wpuszczam do środka. Zdarza mi się nawet nie otwierać…Kilka wywrotek na skórce po bananie uczy szanowania nie tylko cudzych, ale i własnych granic, chociaż według niektórych szkół one nie istnieją.


sobota, 18 kwietnia 2015

Kochankowie




Marc Chagall

nad łóżkiem z mgły
lampa księżyca
a oni w  gąszczu
jedno w drugie wrośnięci
gdzie ona gdzie on
już dawno nie wiedzą


nasłuchują muzyki gwiazd
a one o siódmym niebie
nucą im kołysanki


jedno przed drugim
otwierają bramy raju
wiolinowym kluczem


krzak bzu
jedyny świadek ich ślubu
zamiast ryżem

płatkami sypnął na szczęście

wtorek, 7 kwietnia 2015

O jak obserwacja

R. Doisneau



Ludzki umysł to fenomen. To najlepsza zabawka, jaką znam. To zestaw klocków Lego z miliarda elementów. Każdy kompatybilny z każdym i w dodatku układają się same - nigdy nie wiesz, jaka konstrukcja wyłoni się za sekundę z pudełka na tyłach głowy. Gdybyśmy lepiej potrafili się bawić własnymi klockami, nie potrzebowalibyśmy TV ani internetu. Ale potrzebujemy. :) 
Widzę te ciągi fabularne, jak wychodzą zza kurtyny podświadomości. Na pewno rozpoznaję tylko niektóre z nich, na zidentyfikowanie wszystkich nie mam szans, tyle tego…! Jedynie nieliczne potrafiłam skatalogować i nazwać. Oddzielam od siebie pojedyncze sznureczki, za które jest pociągana żywa marionetka o imieniu Emma. Co pociąga za włókna naszych myśli? Czyja to dłoń sprawia, że widok ptaka na gałęzi jednego dnia potrafi mnie doprowadzić do łez, a innego jest powodem radości? Ta sama gałąź, ta sama ja - może nawet ten sam ptak, a myśli całkiem inne. Jak nazwać tę siłę sprawczą, dzięki której akurat ta a nie inna opowieść wychodzi zza kulis, wychyla się z mroku i pokazuje w świetle reflektorów na scenie. Uwielbiam te momenty, gdy udaje mi się siedzieć na widowni, nie być myślą, nie utożsamiać się z nią, tylko ją obserwować. Myśli pojawiają się całymi stadami i próbują się ze sobą wiązać w ciągi fabularne, piszą scenariusze, według których marionetka Emma ma się poruszać po teatrze życia w określony sposób. Jedna z nich mogłaby mieć tytuł ,,Depresja”. Kiedy ta opowieść zaczyna grać pierwsze skrzypce, milknie wszystko inne. Jest wyjątkowo zaborcza, lubi być w centrum uwagi. Jej specjalnością są popisy solowe. A cała jej rola ogranicza się do tego, że jest. Bo gdy na scenę wchodzi Depresja, nie ma nic innego. Co jakiś czas próbują się wydostać z zaplecza  jakieś inne historie, ale szybko kapitulują. Nie mogą się przedrzeć. 
Jest jeszcze scenariusz pt. ,,Miłość”, do którego każdy dzień dopisuje jakąś kwestię, jest też taki, w którym główną rolę odgrywa ,,Słodycz” - jego tytułowa bohaterka mówi często głosem zaprawionym nutką goryczy. Słodycz widziana oczami małego łasucha, który wyrwał się z rąk mamie i stoi z nosem przy szybie, myśląc, że życie jest okrutne, bo cała rozkosz świata o smaku truskawek z bitą śmietaną jest za tym cholernym szkłem…! Za cudzymi oknami jest zawsze słodsza słodycz - podpowiada scenariusz. 
- Nie, nie jest ani za szkłem, dziecinko, ani nie jest słodsza. Truskawki rosną na grządce, a śmietanę możesz sobie zrobić lub kupić- komentuje jeszcze inna postać, która na chwilę wystawiła głowę zza kurtyny. 
Tyle tego...! 

Zblogowani

zBLOGowani.pl