Być może dziwnie i zgoła pokrętnie zabrzmię w tym wpisie w kontekście przedostatniego, który dotyczył mojej wizji Boga, ale trudno Się mówi. To temat wielce złożony i zawiły, a dla mnie ciągle obecny gdzieś w tle wszelkich poczynań, a już zwłaszcza w poszukiwaniu drogi do siebie. Mieć wtyczkę do świata kosmicznej energii to mieć dodatkowe wspomaganie, turbo, tuning, zapasowy akumulator w bagażniku, a ponieważ trafiło mi się życie z dużymi przeciążeniami, w trakcie którego często a gęsto jechałam na oparach, więc wezmę wszystko, co mi zapewni wsparcie i doładowanie. Moja Niegrzeczna Dziewczynka działała na baterie słoneczne jeszcze czasach, gdy nikt w Rzeczpospolitej o solarach nie słyszał, a jeśli nawet, to ich nie posiadał. A więc nawet postać literacka czerpała spoza siebie, gdzieś z góry. Były to zamierzchłe czasy i nawet annały Klanu Papierowych Kulek nie wspominały o fotowoltaice, której emisariusze tak nas obecnie nękają by phone, namawiając na instalację. Tyle tytułem wstępu, bo coś mnie poniosło w wielosłowie. Do brzegu zatem.
Za co kocham buddyzm? Za to, że nie każe mi cierpieć. Mnie, katoliczce z dziada pradziada, dla której cierpienie było nobilitacją, bo przecież cierpiał dobrowolnie sam Chrystus na krzyżu, męczeńska śmierć to przepustka do nieba, zbawcza moc, w której i my mamy szansę mieć swój udział. Dla katolika to przywilej, za który można zostać świętym, a już na pewno zasiąść po prawicy Boga, czyli zbliżyć się do Niego, łącząc swój ból z Jego bólem i tym samym mając swój udział w zbawianiu świata. Nic, tylko cierpieć zatem. Taka postawa sprawia, że wyrzekanie się cierpienia to wręcz świętokradztwo.
Zgoła odmiennie do cierpienia podchodzi buddyzm. W buddyzmie doświadczanie cierpienia to coś, co świadczy o niskim poziomie świadomości człowieka. Cierpienie w filozofii buddyjskiej jest czymś, co należy poznać, zrozumieć i odpuścić poprzez rozliczne i często dla nas, ludzi Zachodu, trudne do zrozumienia praktyki mentalne. W zasadzie cały buddyzm jest o tym, jak wyjść z cierpienia, bo Budda, młodziutki książę z królewskiego rodu, odrzucił życie w zbytku i beztrosce, gdy wyszedł z pałacu i zobaczył swój lud pogrążony w cierpieniu duchowym i fizycznym bólu. Myślę, że Budda musiał być WWO czyli osobą wysoce empatyczną, bo inaczej nigdy by nie usiadł pod tamtym figowcem i nie dumał dotąd, aż wydumał, co leży u podstaw cierpienia. A co leży? Przywiązanie. Bardzo szeroko rozumiane przywiązanie nie tylko do rzeczy materialnych i ludzi, ale też do własnych wyobrażeń, marzeń, pożądań, oczekiwań, iluzji na temat świata i ...uwaga! siebie samego. Jest to bardzo skrótowa i na pewno spłycona wersja Czterech Szlachetnych Prawd, ale nie sposób w ramach krótkiego wpisu rozwinąć temat, zresztą nie ma po co, skoro jest Wikipedia i mnóstwo innych materiałów. Bardzo często spotykam się z tym, że ludzie uważają buddyzm za religię, bo posążek Buddy i oddawanie mu pokłonów kojarzą się z kultem religijnym. Tymczasem sama dawno temu byłam zdziwiona, gdy się dowiedziałam, że to pokłon oddawany mądrości i wiedzy nauczyciela, a nie komuś, komu się przypisuje boskość. Budda to nauczyciel, nie Bóg. Owszem, buddyści mają swoje rytuały, nie obeszło się bez tego, bo przecież Budda żył około 5 wieków przed naszą erą i nie robił notatek, więc gorliwi wyznawcy doklejali własne pomysły do jego nauk, co i w chrześcijaństwie ma miejsce. Ale rdzeń pozostał: Budda skupił się na tym, aby dać ludziom metody pozwalające żyć bez cierpienia. To wszystko obrosło indywidualnymi interpretacjami poszczególnych patriarchów, rozpadło się na różne szkoły i ścieżki, ale i tak wiedzie do tego celu, który wyznaczył Budda czyli do życia bez cierpienia.
No i właśnie za to kocham buddyzm, że mnie zainspirował do poszukiwania wyjścia z labiryntu własnych uwikłań w cierpienie. To medytacja buddyjska mi uświadomiła, że można, że są sposoby na to, aby ból egzystencjalny poszedł sobie w swoją stronę, a mnie zostawił w spokoju. Tak naprawdę to był dla mnie punkt zwrotny, bo wtedy dopiero dostrzegłam światełko w tunelu, które pokazywało, że człowiek ma wszystko to, co jest potrzebne, żeby sobie pomóc, nie czekając, aż go inni uratują, aż świat będzie lepszy, nie chodząc po kolejną porcję psychotropów do apteki... A później, gdy odkryłam pracę z dzieckiem wewnętrznym, gdzie również się medytuje, wszystko zaklikało i zaprocentowało.
I tym optymistycznym akcentem... :)
Ps. Wybaczcie, jeśli są jakieś literówki lub inne błędy, ale nie mam cierpliwości szlifować tekstu, bo jak już zacznę, to w końcu nic nie opublikuję. :D
Nie doczytałam jeszcze do końca Twojego postu, ale poczułam impuls, by się odezwać, gdy dotarłam do fragmentu o cierpieniu.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem to błąd interpretacji, jakieś wypaczenie, że katolicyzm oskarża się o gloryfikację cierpienia (choć owszem, bywały takie praktyki). W każdym razie ja pozwalam sobie interpretować rolę cierpienia po swojemu.
Są po prostu takie sytuacje, gdy cierpienie na nas spada, nie wszystko zależy wszak od nas. I wtedy jak najbardziej od nas zależy, co z nim zrobimy. Na pewno nie zawsze się da, bywa ból silniejszy od nas. Często jednak jesteśmy w stanie znaleźć na niego radę, lekcję, naukę, dokonać przewartościowań. Nie doznałabym pełni życia nie doznając bólu. Najbardziej rozwijające mnie momenty to były momenty trudne. Tak rozumiem rzekomą gloryfikację cierpienia w katolicyzmie. Nie znaczy to wcale, że popieram nieustanne taplanie się w cierpieniu, na własne życzenie. Ale nawet buddyzm uczy, że niekoniecznie przez wygodę i ciepełko się rozwijamy, nie przez wygodne ulokowanie się w tzw. strefie komfortu.
Hm. Jak dla mnie to nie jest oskarżanie katolicyzmu tylko raczej wypunktowanie jego słabych stron. Z takim uwzniośleniem cierpienia spotkałam się już na lekcjach religii, a i później wielokrotnie ta myśl wracała. Już same symbole chrześcijaństwa i buddyzmu mówią za siebie. Nasz symbol to krzyż, narzędzie kaźni, a najbardziej rozpowszechnionym wizerunkiem Chrystusa jest moment, gdy umiera dla naszego zbawienia i to do niego cierpiącego się modli katolik. Widziałaś kiedyś obraz z uśmiechniętym Jezusem? Ja nie. A symbolem buddyzmu jest piękny kwiat lotosu, który ma tę ciekawą właściwość, że do jego płatków nie przykleja się brud. Budda na malowidłach medytuje i ma błogi uśmiech na twarzy, często się uśmiecha i tym inspiruje uczniów do naśladowania.
UsuńAbsolutnie nie neguję tego, że cierpienie może nas rozwijać, chodzi tylko o to, że buddyzm ma wiele sposobów na to, żeby uniknąć zbędnego cierpienia, które najczęściej jest wytworem ludzkiego umysłu, a nie jakichś zdarzeń losowych typu wypadek drogowy.
Kiedyś spotkałam się z taką interpretacją krzyża i Joszuy doń przybitego: patrzcie na niego i uważajcie, bo skończycie tak jak on. Ma to sens w kontekście działań kościoła.
OdpowiedzUsuńBuddyzmu też jakoś bardzo nie poważam, choć na papierze ładnie wygląda. Przywiązanie, cierpienie...Negowanie czegokolwiek w naszym życiu donikąd nie prowadzi. Raczej do powiększania cierpienia. Nie ma opcji nieprzywiązywania się na tej planecie. Nie ma opcji nieoceniania na tej planecie. Nie ma opcji niecierpienia na tej planecie. Życie jest nieubłagane w tym względzie. Jedyne co możemy, to dokonywać wyborów jak sobie z tym wszystkim radzimy. A radzimy sobie różnie. I to jest ok.
Po wielu latach grzebania w tym wszystkim okazało się, że nic nie potrzebuję od żadnej religii ani "systemu filozoficznego". Wystarczę sama sobie. Co jest najtrudniejsze, bo wymaga pełnej odpowiedzialności. Ale to też dość satysfakcjonujące, bo nikt mi nic nie narzuca, nawet Joszua i Budda, wzięłam co mi pasowało i tyle.
Choć to spoko goście byli :) Chyba, bo nie poznałam....
Anno, ja też sporo rzeczy uwewnętrzniłam z obu religii. Z chrześcijaństwa miłość bliźniego, aczkolwiek jest to raczej pobożne życzenie, bo nie każdego kocham, ale przynajmniej nikomu nie szkodzę. A z buddyzmu skorzystałam, gdy byłam w czarnej dupie i miałam problemy z koncentracją, gonitwę myśli, byłam uzależniona od leków antydepresyjnych. To dzięki buddyzmowi i obserwacji własnego umysłu, którą zalecają mistrzowie zen, odkryłam, jak wiele cierpienia sama generuję, jak mocno jestem uwikłana w różne niepotrzebne idee, wytwory ego, jak niepotrzebnie się przywiązuję do własnych oczekiwań... Teraz mocno siedzę w psychologii i na każdym kroku w psychoterapii znajduję myśl buddyjską. Mindfulnes, medytacja w tysiącach odsłon, wewnętrzne dialogi terapeutyczne... to wszystko jest esencja technik buddyjskich. I to jak dla mnie te techniki pracy z umysłem, emocjami i ciałem są jego główną wartością, a nie te wszystkie teorie o reinkarnacji, bo tego, co jest po drugiej stronie tak do końca nikt nie wie.
UsuńI tak i nie, jak wszystko. Mam znajomą mocno wkręconą w buddyzm, pisze pięknie o tym co i ty. Ale wiem, że ma piekielną nerwicę, z somatami i całą resztą. I tak ładnie to sobie buddyzmem przykrywa. Medytacja, wytwory ego, spokój grabarza ;) I owija wełnę w bawełnę. Trzeba uważać. Nikt tak nas nie oszuka jak my sami.
UsuńTylko się nie obrażaj proszę, ale wiele niebezpieczeństw czyha na ścieżce do siebie. Przeszłam już sporą drogę, sporo uliczek ślepych, ze wszystkim trzeba ostrożnie. Poznałam też panią, która drogę BON wybrała do podróżowania. Uciekałam od niej aż się kurzyło, co to był za narcyz :D
Anno, daleko mi do obrażania się, wręcz przeciwnie! :)) Uwielbiam dyskusje, bo takie zdawkowe pitu pitu w rodzaju ,,fajny post napisałaś" niczego nie wniesie ani do Twojego, ani do mojego życia, a tak to przynajmniej mam możliwość poznać Twoje zdanie i swoje własne myśli sprecyzować.
UsuńJa w tej chwili odeszłam od buddyzmu właśnie z tych powodów, o których piszesz a propos koleżanki. Na tamten czas, ileś lat temu, buddyzm był jedyną ścieżką, jaka mi pokazywała kierunek, który był dla mnie dobry. Dzięki buddyzmowi dotarło do mnie, jak wielki wpływ na moje życie ma to, co sama kreuję w głowie. No i zwłaszcza dał mi konkretne techniki pracy z umysłem, żeby sobie pomóc i lepiej się poczuć. Tak naprawdę wzięłam medytację, teorię o przyczynach cierpienia i na tym się ten romans skończył, bo jestem tworem zachodniej cywilizacji, w której się jada mięso i zabija komary. ;-) Czułam, że to wszystko jest zbyt odległe od wdruków kulturowych, które są już moją tożsamością, więc musiałabym sobie zafundować jakiś totalny reset mózgu, żeby zostać buddystką z krwi i kości. Poszukiwałam cały czas czegoś, co mi pozwoli uzdrowić rany emocjonalne i znalazłam to tutaj, w sensie w psychoterapii zachodniej, która - owszem - pełnymi garściami czerpie z buddyjskiej filozofii i praktyk, ale jednak jest wytworem rodzimym, bo od Freuda się zaczęło. Z chwilą gdy odkryłam terapię dziecka wewnętrznego, buddyzm przestał mi być potrzebny, jednak nadal ,,I love buddyzm", bo dla Zachodu, który się zagalopował w podboju świata tak bardzo, że pożera własny ogon, właśnie buddyzm z jego wyciszeniem, ideą opanowania pożądań i wycofania ego, jest doskonałą odtrutką. I dlatego tak wielu mamy teraz w świecie Zachodu buddystów, co może drażnić, bo trąci jakimś snobizmem, ale niech trąci czym chce, byle ludzie mieli coś, co im się pozwala wyciszyć w przebodźcowanym świecie.
Podpisuję się pod tym, co napisała Marta. Jeżeli dodatkowo, cierpienie które nas spotyka ofiarujemy w jakiejś chwalebnej intencji, wówczas ma ono głęboki sens. Ja też boję się cierpienia, chociaż właściwie cierpię od niemowlęctwa (w tym okresie bardzo dotkliwie).
OdpowiedzUsuńEmmo, co do o. Szustaka, wiedziałam, że jest duchownym kontrowersyjnym, zwłaszcza sporo jego zwolenników opuściło go. Ale wydaje mi się że ma charyzmę, jest bardzo energetyczny, bardzo odważny, potrafi porwać ludzi, szczególnie młodych. Tacy księża są bardzo potrzebni.Chcę go jeszcze trochę posłuchać. Wiesz, On ma w sobie to coś 💥
Moimi ulubieńcami są ks. Dawid Kwiatkowski z Ameryki i ks. Robert Skrzypczak. Ks. Robert nie jest już najmłodszy, oby dał radę jak najdłużej głosić. Podawał w swoich homiliach takie przykłady z życia, często własnego, że wymiatał kompletnie 😇
Jest taki ciepły, że nic tylko się do niego przytulić 🤭
Szustaka cenię za autentyczność. On nie jest świętoszkowaty, bo to mnie odpycha, tylko bardzo ludzki, podobnie jak Kaczkowski. Nie wiem czemu ludzie od niego odchodzą, ale mają do tego prawo, ich wybór. A tych pozostałych nie znam. W ogóle jakiś świeży powiew chyba jest w KK, bo zdarzyło mi się być w kościele i ksiądz cytował Gandiego! Muzułmanina! To dobry znak, bo w końcu nie kto inny jak św. Jan Paweł II zapoczątkował dialog między religiami, ale jakoś ciężko naszym księżom idzie podążać w tym kierunku. Może młoda fala da radę, oby.
UsuńSzkoda, że Ci nie umiem jakoś przesłać obrazka Jezusa, w którego ja się wpatruję, ach trudno opisać piękność twarzy i subtelny Jego uśmiech. Jezus bardzo lubi też żarty.
OdpowiedzUsuńNo i to jest chyba ten prawdziwy Jezus. :)) Miłość powinna wyzwalać szczęście i dobrą energię, bo przecież Bóg jest miłością.
UsuńEmmo, przesmutne jest to, że nawet chrześcijanie są tak podzieleni. Muzułmanie, ach nie chcę nawet myśleć jaki jest ich stosunek do innych religii...
OdpowiedzUsuńGandhi, to był święty człowiek.
OdpowiedzUsuńDo tego prowadzi ślepe posłuszeństwo.
UsuńNa szczęście chrześcijanie się jako tako opamiętali w krzewieniu wiary i teraz działalność misyjna skupia się na edukacji i pomocy humanitarnej, ale też mamy sporo na zbiorowym sumieniu: krucjaty, rzezie rdzennych plemion z Ameryce Południowej z błogosławieństwem papieży i w celu rzekomej chrystianizacji, że już nie wspomnę chociażby o wojnie 30 - letniej w Europie i wzajemnym mordowaniu bliźnich w imię Chrystusa. A stosy Inkwizycji? Tego chciał Jezus? Dla mnie to oczywiste dowody, że nie warto utożsamiać wiary w Boga z wiarą w instytucję.
Emmo, nie biorę udziału udziału w dyskusji, bo religia to nie moja bajka..
OdpowiedzUsuńMogę tylko napisać - trzymaj się tego co ci służy i co pomaga w przywróceniu zdrowia i równowagi psychicznej :)
Cel uświęca środki :)
Ja cały czas szukam swojej drogi. Dla katolików jestem za mało katolicka, bo medytuję, dla buddystów zbyt katolicka, bo jem mięso. ;))
UsuńNo i właśnie z tego powodu wymiksowałam się z religii, nie z wiary w Boga , a religii. Każda z nich ma swoje - mniej lub bardziej - sztywne ramy, które blokują rozwój duchowy..
OdpowiedzUsuńBierz z każdej to, czego potrzebujesz, co przynosi ulgę, rozwiązania, poszerza horyzonty i pozwala więcej zrozumieć :)