Staruszka już od godziny kręciła się po obejściu. Nakarmiła Azorka, podlała pelargonie. Wzięła do prawej dłoni sękaty kij, do lewej blaszaną miskę i miała zamiar iść na tył domu, w stronę krzaka czarnej porzeczki, który w tym roku wyjątkowo obrodził. Chciała zrobić dżem. Zwlekała z tym jednak. Była to bowiem pora, gdy na przystanku zatrzymywał się pomarańczowy szkolny autobus z namalowaną na karoserii palmą i numerem telefonu do przewoźnika. Staruszka codziennie czekała na tę chwilę. Wypatrywała autobusu z okna, a gdy tylko zauważyła w oddali jego sylwetkę, wychodziła przed dom. Przy każdej nadarzającej się okazji chłonęła obecność ludzi. Rzadko ktokolwiek do niej zaglądał, a ona łaknęła ciepła bijącego od ludzkich ciał jak pustynia wody.
Potrzebowała widoku ludzi, aby nie zapomnieć, kim jest. Nie zatracić wiedzy o własnej przynależności gatunkowej. Jej życie sprowadzało się do prostych czynności. Większość z nich miała bliższy lub dalszy związek z przemianą materii, z podtrzymywaniem przy życiu ciała, murszejącego coraz bardziej wraz z domem, który powoli odchodził w przeszłość pod naporem mchu i porostów, dokonujących cichej inwazji na każdą szczelinie dachu i ścian. Umysł staruszki dreptał po własnych śladach niczym koń w kieracie . Koło obracało się z coraz większym trudem, coraz wolniej i wolniej... Staruszka czuła coraz większy opór materii, która z każdym rokiem bardziej ciążyła ku ziemi. ,,Prochem jesteś i w proch się obrócisz" - myślała wówczas.
Natomiast ludzie przynosili ze sobą ruch, przynosili gwar i... śmieci, które musiała wybierać ze szczeliny między swoim drewnianym płotem a betonowym ogrodzeniem zajazdu. Ale przynosili też wbrew prawu ciążenia życie i otuchę, że gdy nadejdzie jej godzina, zauważą i nie pozwolą jej ciału leżeć bez pochówku. A tego bała się najbardziej. Jednak ta godzina nie nadchodziła. Koń musiał nadal człapać w kółko i ciągnąć swój kierat. Gdy nad ranem nadlatywał wróbel świtu i odganiał nietoperza nocy, znów trzeba było nakręcać zegar i wprawiać w ruch własną planetę, poruszającą się trajektorii nakreślonej przez płot.
Autobus wjechał na parking. Natychmiast wysypały się z niego dzieci i popędziły na wyścigi w stronę baru. Kolorowe plecaki podskakiwały, miotały się gwałtownie w obie strony na wątłych placach, na nogach migały sportowe buty. Opiekunka jak zwykle stała na stopniach autobusu i wołała:
- Powoli! Bartek! Nie goń tak, bo dostaniesz duszności! Bartek, zwolnij!
Jednak jej słowa nie wywoływały żadnej reakcji, gdyż cała gromadka, nie zwalniając ani na chwilę, z impetem biegła w stronę plastikowych drzwi baru. Bartek ze wszystkich sił wyciągał patykowate nogi, jego ruchy były nieskoordynowane i kanciaste. Już podczas jazdy autobusem wybrał miejsce najbliżej drzwi, żeby szybko wyskoczyć i wyprzedzić innych. Staruszka nieustannie dopingowała go w myślach:,,Biegnij, Bartek! Pokaż im choć raz! Szybciej, szybciej!” Jednak zawsze był ostatni.
Tym razem było tak samo. Wiedziała, że Bartek to ten z zieloną maskotką podskakującą przy zamku plecaka i śledziła jego zmagania z własną nieporadnością. W myślach dodawała mu otuchy i siłą wyobraźni próbowała jego popchnąć, a zatrzymać tamtych. Żeby choć raz był pierwszy.
Nagle stało się coś, co sprawiło, że zamarła w radosnym niedowierzaniu. Na czele peletonu powstał jakiś ruch, dwóch chłopców przewróciło się i cała reszta powpadała na nich, tworząc kłębowisko dziecięcych ciał. Bartek, który biegł jak zwykle na końcu, zdołał w porę wyhamować. Wyminął leżących i pognał co sił do baru. Tak, wreszcie ich wyprzedził! Staruszka na ten widok zaśmiała się głośno i klasnęła w dłonie.
- Azorek, zobacz, zobacz! - wołała do psa, który widząc jej radość ochoczo zamerdał ogonem.
Tymczasem Bartek już szarpał za plastikowe drzwi baru, udało mu się je otworzyć i stanąć przy ladzie. Był pierwszy. Rozpierała go duma. A gdy powstrzymując atak duszności, próbował zamówić drożdżówkę z serem, tuż za uchem usłyszał ostry jak brzytwa głos:
- Gdzie się pchasz! Spadaj na koniec!
Silne szarpnięcie za plecak sprawiło, że zachwiał się na chudych nogach, zakołysał…omal nie upadł.
A później stanął na końcu kolejki.
Grafika: M. Lasalandra