piątek, 30 grudnia 2011

Słowa, słowa, słowa, słowa...






Po pierwsze utwierdziłam się w przekonaniu, że moim naturalnym środowiskiem jest las. W poprzednim wcieleniu musiałam być drzewem, tylko zastanawiam się jakim. Bardzo możliwe, że lipą i w pewnym sensie nadal nią zostałam ;-)) Wigilia u siostry pozytywnie mnie naładowała, co i tak nie zmienia faktu, że nadal nie udało mi się polubić rodzinnych spędów, podczas których czuję się jak przybysz z innej planety.

Przeczytałam:
1. ,,Dolinę Issy" Czesława Miłosza - dobra, a nawet bardzo dobra powieść.

2. ,,Zmierzch" Stephanie Meyer, do którego zachęciły mnie dwie koleżanki z pracy zachwycone tą książką. Dla mnie to cienizna i płycizna. Ot, kolejna literacka Lady Gaga robiąca karierę z powodów dla mnie zupełnie niezrozumiałych.

3. I tutaj poproszę o uwagę: powieść pod tytułem na literę ,,Sz" ( nie wiem czy mogę zdradzić tytuł, ale tak całkiem zmilczeć faktu nie mogłam), która dociera do mnie w kolejnych odcinkach na pocztę i której jestem fanką. Dla zaostrzenia apetytów powiem, że  Autor(ka) wspomina tam o mnie i o Mrówce ( hihi, ale czad!), zaś niejaki Wu jest pierwowzorem jednego z głównych bohaterów. Proza, że paluszki lizać! Mam nadzieję, że uda się to wydać na papierze, bo bije na głowę wszystkie ,,Zmierzchy". Ale właśnie widzę, że na pocztę dotarła kolejna porcja tekstu, zatem rzucam się do rozpakowania  :)

Obraz: Jeannette Woitzik

piątek, 23 grudnia 2011

Święta, Święta...

096.gif
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wielu małych i dużych radości, bezchmurnego nieba nad głową i nieustającego błyskania szczęśliwej gwiazdy. Niech wszystko co złe zawsze przeobraża się w dobro, którym będziecie umieli się cieszyć :)

Przepraszam, że nie składam życzeń każdemu z osobna, ale nie bardzo mam czas...

Ciumasy i uściski  :)

środa, 21 grudnia 2011

Tekst roku czyli pisanie na zadanie


No cóż... Sama się w to wpakowałam, a przecież było do przewidzenia, że kto jak kto, ale GM na pewno mi zrobi jakiś numer. Wybrany przez niego obrazek przyprawił mnie o dziki śmiech, po którym nagle spoważniałam, bo co do TAKIEGO obrazka napisać?! Oto moje wypociny:


Hip - hopu trop
breakdance'u smak
ja kocham
kocham tańczyć
choć nie wiem jak

niech laski się
za głowy łapię swe
bo takie balety
są nie dla kobiety

tu trzeba twardziela
co się nie opierdziela
albo kota
co się po parkiecie miota

wyginam boskie ciało
nawet gdyby bolało
bo najlepszy lans
to muzyczny trans

gdy szacun chcesz mieć
na dyskę leć
jedna tofana
i kolesie znają pana

ziomal się dziwi
a barman krzywi

niech laski się
za głowy łapią swe
bo takie balety
są nie dla kobiety



A teraz wersja prozą w wydaniu GM-a:

(...) Otworzyły się drzwi i do biura, niczym szalejący sztorm wdarła się kakofonia basowego dudnienia płynącego z potężnych głośników, wymieszanego z wariacką wrzawą kilkuset rozentuzjazmowanych głosów. Komisarz McCullen skrzywił się boleśnie, jakby ktoś wbił mu w ucho wielki, zardzewiały gwóźdź. „Jeśli TO jest muzyka, to znak, że świat się kończy. Jak w ogóle można słuchać takiego łomotu? I jeszcze do niego tańczyć? Małpy, stado podrygujących małp” – pomyślał z obrzydzeniem o tłumie młodych ludzi, przez który musiał przeciskać się z policjantami, żeby dostać się do biura  w klubie „Laguna”. Miejsca, gdzie gangster załatwiał ciemne interesy. McCullenowi nigdy nie udało się złapać Złomiarza na gorącym uczynku, dlatego kiedy godzinę temu dostał cynk od informatora, że bandzior otrzymał od kuriera nową partię narkotyków, komisarz ucieszył się jak dziecko. Niestety, początkowa radość szybko ustąpiła miejsca irytacji, by w końcu przerodzić się w ledwo skrywaną złość; narkotyków nie udało się znaleźć, choć policjanci skrupulatnie przetrząsnęli biuro i zaplecze.
– Komisarzu, jest coś, co powinien pan zobaczyć – odezwał się stojący w drzwiach policjant.
– Wejdźcie i z łaski swojej zamknijcie drzwi, posterunkowy – wycedził przez zęby komisarz, nie odwracając głowy od Złomiarza. Cokolwiek miał do powiedzenia mundurowy, będzie musiało poczekać. – Najpierw nasz ptaszek zacznie śpiewać.
Gangster siedzący, czy raczej – rozwalony w fotelu za biurkiem, w odpowiedzi zaśmiał się szyderczo. Obserwowanie narastającej frustracji policjantów dostarczało mu mnóstwo dobrej zabawy.
– Akurat! Nic na mnie nie macie. – Wyszczerzył zęby tak nienaturalnie równe i białe, jak z reklamy salonu kosmetyki dentystycznej. – Ja nie robię w prochach. Jestem czysty i niewinny jak niemowlę. Ciężko pracuję i prowadzę poważny, legalny biznes. Daję ludziom muzykę, miejsce do tańca i zabawy, do tego drinki w barze, w rozsądnej cenie. Płacę podatki. Nic na mnie nie macie – powtórzył. – Jeśli koniecznie chcecie zostać dłużej, to dam wam stolik na galerii, na górze. I gratisowe drinki. Może nawet jakąś milutką dziewczynę. Rozerwijcie się, zabawcie. Na mój koszt, ja stawiam! Uczciwi obywatele powinni wspomagać funkcjonariuszy publicznych, prawda? – zaśmiał się.
W komisarzu coś pękło. Błyskawicznie sięgnął przez biurko, chwycił Złomiarza za krawat, gwałtownym szarpnięciem poderwał z fotela i wziął szeroki zamach, by zetrzeć bandycie z twarzy kpiący uśmieszek. W ostatniej chwili powstrzymała go czyjaś mocna dłoń zaciśnięta na ramieniu. To posterunkowy, który nie wiadomo kiedy znalazł się obok.
– Szefie, nie warto brudzić sobie rąk takim śmieciem. Ale MUSI pan zobaczyć TO. Nalegam – powiedział policjant, kładąc nacisk na słowa „musi” i „to”. McCullen znał to spojrzenie. Spojrzenie psa gończego, który podjął ślad. Może jeszcze nie wszystko stracone?
– Lepiej, żeby to było ważne, posterunkowy.
– Jest, panie komisarzu. Zresztą, niech pan sam spojrzy. – Policjant zrobił krok w stronę ściany, całej zrobionej ze szkła. Od strony biura wyglądała jak zwykła szyba, ale od strony sali tanecznej przypominała nieprzezroczystą, matową taflę; takie bardziej wyszukane lustro weneckie; musiało kosztować majątek.
McCullen stanął przed szybą, usiłując dostrzec wśród tańczących cokolwiek wartego uwagi. Na próżno. Wszystko, co widział, to tłum spoconych chłopaków w powyciąganych t-shirtach i dziewczyn w przykusych koszulkach bezwstydnie odsłaniających pępek, podrygujących w hipnotycznym rytmie, w oślepiającej feerii kolorowych świateł. "Skaczące małpy".
– Tam, pod sceną, przy automatach – podpowiedział policjant, wskazując palcem właściwy kierunek.
Komisarz spojrzał i... oniemiał. Widok był absurdalny i surrealistyczny. Wśród tańczących młodych ludzi dostrzegł dwa koty. Zwyczajne dachowce, jakich mnóstwo snuje się po podwórkach, dachach i chodnikach miasta. Tyle że zwierzęta wcale nie zachowywały się normalnie. One... tańczyły. Na dwóch nogach. Kołysały się i wyginały w tym samym rytmie, co ludzie wokoło. Co więcej, były w tym wyraźnie dobre; na jego oczach bury kocur, niczym zawodowy tancerz zakręcił podwójny piruet na tylnych łapach i zamarkował marsz do tyłu, naśladując moonwalk Michela Jacksona. A dziwniejsze było to, że ludzie wokoło zdawali się nie zwracać żadnej uwagi na tańczące koty, tak jakby była to rzecz najzwyklejsza pod Słońcem. „Hej, w końcu wszyscy jesteśmy ssakami i w piątkowy wieczór mamy prawo się zabawić, co nie?”
„Przecież nie zwariowałem!” – pomyślał komisarz, na gwałt poszukując jakiegokolwiek racjonalnego wyjaśnienia tej niezwykłej sceny. – „Może gdybym był pijany albo naćpany, to...” Wtedy spłynęło na niego olśnienie, jak grom z jasnego nieba.
Wzrok McCullena błyskawicznie omiótł wnętrze biura, by w końcu spocząć na dwóch kolorowych, plastikowych miseczkach stojących na podłodze w rogu pomieszczenia. „Muffy” i „Scruffy” głosiły umieszczone na nich napisy wymalowane fantazyjną czcionką, pełną zawijasów. Miski były przepełnione niekształtnymi, brązowymi bryłkami karmy dla kotów. Kilka grudek upadło na podłogę. Niby nic, ale jedno spojrzenie na oblicze Złomiarza, z którego w jednej chwili ulotniły się kpina, szyderstwo i cynizm, upewniło komisarza, że jego podejrzenie jest słuszne. Przykucnąwszy, sięgnął do pierwszej z brzegu miseczki i chwyciwszy w dwa palce brunatną grudkę, ostrożnie zbliżył ją do nosa. Powąchał raz, drugi, trzeci. Zeskrobał odrobinę paznokciem, posmakował koniuszkiem języka. To na pewno nie był żaden Whiskas. Bingo!
Szczęśliwy jak dziecko, wyprostował się: po niedawnej złości, frustracji i gniewie nie zostało ani śladu. Widok kropli potu występujących na czoło przestraszonego gangstera sprawił komisarzowi niewyobrażalną wprost satysfakcję. Długo, za długo czekał na tę chwilę.
– Trenujesz zwierzęta do występów w „Tańcu z gwiazdami”, Złomiarz? – zapytał wyjmując kajdanki, a jego głos ociekał zjadliwą słodyczą. (...)

niedziela, 18 grudnia 2011

Mało


Jest wyjątkowo podstępny i złośliwy. Ma niewytłumaczalną skłonność do ironicznych komentarzy i półuśmieszków, które potrafią ci zepsuć każdą przyjemność. Trudno sprecyzować jego wygląd, a nawet stan skupienia, gdyż ma zadziwiającą zdolność transformacji i nawymyślniejszych przeobrażeń. Pojawia się w różnych miejscach. Czasem znajdujesz go nad ranem pod poduszką i przez chwilę się łudzisz, że to prezent od świętego Mikołaja, czasem na jednym z dachów, na które patrzysz przez okno, majaczy jako cień kota, a czasem dostrzegasz ślad jego stopy na najdalszych plażach Wewnętrznego Miasta. Gdziekolwiek się pojawia, jakąkolwiek przybierze postać, wiesz, że to on, bo ciągle ci sączy do ucha: ,,Mało! Mało! Za mało...!" Wówczas wytężasz siły, aby przestać słuchać jego podszeptów i próbujesz docenić dwie zdrowe ręce, nogi, ludzi wokół ciebie i to, że oddychanie nie sprawia bólu, choć przecież mogłoby.


Obraz: Rafał Olbiński

środa, 14 grudnia 2011

Demon polny i klaun



Kolejny obrazek w dwóch wersjach, obydwie inspirowane pracą Michaela Chevala. Jako pierwszy przy mikrofonie GM:  

"(...) – Nie wierzę – powiedział Rokita, spoglądając bezradnie na rękodajnego, ale temu, przyzwyczajonemu do najdziwaczniejszych decyzji płynących z Góry, nawet brew (a miał ich cztery, w tym dwie na czubku głowy) nie drgnęła.
– Wszystko się zgadza, Wasza Rogatość  – potwierdził służący, dla pewności raz jeszcze zaglądając w papiery dostarczone przez przybysza. – Napisano tu wyraźnie: „demon polny”. Jest stosowne skierowanie, pieczątka Inspektora Rejonowego, wielmożnego Pasibrzucha – czerwona. Odcisk kurzej łapki. Podpis. Wszystko w jak najlepszym porządku.
Rokita jęknął i zrezygnowany zakrył twarz pazurzastą dłonią. „Biurokacja, psiamać! Demoniczny Urząd Zatrudnienia! Kto jeszcze sto lat temu choćby pomyślał o takich dziwactwach? Trucizny mi dajcie, trucizny!”
Rozsunąwszy odrobinę kosmate palce, duchowy władca gminy Wykrociska Wielkie, przez zrobioną w ten sposób szczelinę zerknął raz jeszcze na nowego, jakby w nadziei, że ten w międzyczasie zdążył rozpłynąć się w powietrzu albo że go po prostu diabli wzięli. Ale nie: kolorowy cudak z warzywem na głowie wciąż stał przed wierzbowym tronem. Maska, za którą chował twarz, uśmiechała się niewinnie. Z drugiej strony, równie dobrze mógł to być szyderczy grymas cynika, ale pewności co do tego nie było. „Pięknie. Zamiast fachowca od rolnictwa dostaję miejskiego obiboka, na przekwalifikowanie. Czy z demonami jest już aż tak źle, że naprawdę nie dało się znaleźć nikogo lepszego?”. W jednej chwili zaczęła go boleć głowa.
– Doświadczenie jakieś posiada? –  zapytał zbolałym głosem, wolną ręką masując rogatą skroń.
– Tu napisano... – zaczął rękodajny, ale Rokita przerwał mu gniewnym warknięciem.
– Nie ciebie pytałem, lebiego, tylko tego tu... Jak cię zwą?
Kandydat na stanowisko demona polnego wyprostował się dumnie i złożywszy głęboki ukłon, z  obowiązkowym szuraniem nogą i zamaszystym gestem prawą ręką, przedstawił się głośno i wyraźnie, jakby deklamował.
– Jan Mściwój Baal Sobieradzki, herbu Czarnykot z Piórami. Demon dworski Pierwszej Kategorii, specjalizacja: bale maskowe. Dwukrotnie odznaczony Piekielną Nagrodą...
– Wystarczy – Rokita przerwał bezceremonialnie i wyszarpnąwszy z rąk służącego dokumenty wystawione przez Demoniczny Urząd Zatrudnienia, szybko przebiegł po nich wzrokiem. Nie znalazł niczego, co przemawiałoby za skierowaniem Jana Jakiegośtam właśnie tu, na zabitą dechami wieś. Ot, kolejny paniczyk o białych dłoniach nienawykłych do ciężkiej roboty. Żadnych pożytecznych umiejętności ani talentu, który mógłby przydać się w demonicznej pracy w polu. Po prostu karykatura ludowego demona! I do tego jeszcze ubrany jak pajac. A przecież tym razem obiecali przysłać prawdziwego fachowca! „Wyjdź tylko w pole w tych swoich lakierkach, a zobaczysz, co to jest prawdziwe podlaskie błoto, pajacu” – pomyślał nie bez złośliwości Rokita. I jeszcze ta kalarepa na głowie...
– Dworski, znaczy: bez doświadczenia. Zielony.
– Nauczę się! – zawołał nowy głosem pełnym zapału i dla podkreślenia szczerości intencji jednym ruchem zamienił noszoną maskę na taką, która przedstawiała wyraz najwyższego entuzjazmu. Zrobił to tak szybko, że władca nie zdążył przyjrzeć się choćby rysom twarzy przybysza, o ile jego twarz w ogóle miała jakiekolwiek rysy, a nie skrywała wilgotną pustkę, co ostatnimi czasy coraz częściej się zdarzało wśród przybyszy z miasta. – Wszystkiego się nauczę. Błyskawiczna zdolność adaptacji do otoczenia i przyswajanie wiedzy...
– Dobra, dobra, zrozumiałem. – Rokita machnął ręką, zniecierpliwiony. – Bez umiejętności, bez doświadczenia, bez odzieży roboczej, bez... Co ty właściwie masz na głowie, może łaskawie raczysz mnie wtajemniczyć?
„Demon polny” wyprostował się, dumny, mimowolnie i jakby z czułością gładząc dłońmi zielone listowie zwisające na ramiona.
– To płód rolniczy, Wasza Rogatość. Pomyślałem, że jako demonowi polnemu wskazany będzie stosowny atrybut podkreślający agrarny charakter stanowiska, o które się ubiegam. Mam na myśli profesjonalny wizerunek, imidż. Ponieważ ekologia jest teraz na topie, najlepszym wyjściem...
– Ale dlaczego właśnie kalarepa? – wycedził władca przez zęby, czując że głowa boli go coraz bardziej, a stopień irytacji zaczyna niebezpiecznie rosnąć do poziomu, przy którym zwyczajowo umieszcza się ostrzeżenie: „Uwaga! Grozi wybuchem!” – Dlaczego nie tradycyjne kłosy pszenicy, żyta czy owsa? Dlaczego nie polne maki albo chabry?
– No... – bąknął Jan Mściwój pod nosem, nagle spuściwszy z tonu. Instynktownie musiał wyczuć nadciągającą burzę, co odebrało mu odrobinę pewności siebie. – Pszenica nie pasowała mi do koncepcji. A maki i chabry są passé. Za to kalarepa jest bardzo zdrowa! Zawiera sód, potas, magnez i...
– A siarka? Czy zawiera siarkę? – zapytał jadowitym tonem Rokita, wstając powoli z wierzbowego tronu. Oczy starego demona jarzyły się czerwonym blaskiem, a z nerwowo drgających ust zaczęła wydobywać się strużka dymu. Wokół nagle pociemniało i zawiał gorący podmuch, jakby gdzieś blisko ktoś otworzył hutniczy piec.
„To mamy wakat do obsadzenia” – zdążył jeszcze pomyśleć rękodajny, przytomnie odwracając twarz i dodatkowo chowając ją za szerokim rękawem sukmany, bo jak się już ma dwie pary brwi trzeba bardzo dbać, by ani jedna się nie opaliła. A nie jest to łatwe, jeśli służy się porywczemu władcy ze skłonnością do migreny i nadciśnienia, jak Rokita
Nagle błysnęło, zahuczało, ktoś krzyknął i wokół rozszedł się zapach pieczonej kalarepy. „I Znowu na obiad będzie zielenina” – pomyślał rękodajny, zrezygnowany, marszcząc nos w grymasie obrzydzenia. (...)"

A teraz ja:


Pierwszym dźwiękiem, jaki Artur pamiętał z najwcześniejszego dzieciństwa była melodyjka grana przez zaklinacza węży, który był przez wszystkich traktowany jak dyżurna niańka, gdyż jego fujarka potrafiła uspokoić i uśpić nawet najbardziej płaczliwe dziecko. Gdy tylko nauczył się chodzić, rodzice zabierali go na arenę, gdzie obserwował treserów zwierząt, klaunów i akrobatów podczas codziennych ćwiczeń. Jako syn dyrektora cyrku cieszył się sporymi przywilejami, toteż niejedna psota, za którą inni malcy dostawali klapsy i zakaz wstępu na arenę, jemu uchodziła na sucho.
Pewnego razu podpatrzył ekwilibrystę Imagino, jak ten chowa w cylindrze królika. Tuż przed występem zakradł się do jego garderoby, wypuścił królika i włożył do cylindra krowi placek, który na scenie zaczął wyciekać z kapelusza, zalewając skronie biednego Imagino cuchnącą brunatną mazią. Innym znów razem naderwał sznurek od gorsetu akrobatce, której popisowym numerem był taniec na linie. Podczas gdy ona wykonywała swoje ewolucje, sznurek pękł i oczom widzów ukazały się jej kształty. Powoli dla wszystkich stawało się jasne, że z racji swojego poczucia humoru i zamiłowania do wygłupów, Artur będzie następcą podstarzałego klauna Żorża, który od kilku lat zapowiadał odejście z trupy, jednak ciągle to odwlekał. W końcu jednak nastąpiła chwila, gdy Żorż musiał się pogodzić z upływem czasu, a jego miejsce zajął Artur, który przyjął pseudonim estradowy Bombalino.
Jako dziecko wychowane w cyrku, Artur doskonale wyczuwał nastroje publiczności i potrafił nad nimi panować. Do perfekcji opanował sztukę rozśmieszania i dzięki temu uratował niejeden występ, który początkowo zapowiadał się na wielką klapę. Ludzie kochali Bombalino za cięty dowcip, umiejętności żonglerskie i żywiołowość. Bombalino kochał brawa i wydawało mu się, że nie potrafi bez nich żyć. Wyszywane cekinami kostiumy, strusie pióra, jazgotliwe przygrywki orkiestry zagłuszającej nawet ryk tresowanych lwów zamkniętych w klatkach i jaskrawe światła areny to był cały jego świat. Innego nie znał i nawet nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia aż do chwili, gdy podczas jednej z tras urwało się koło od jego wozu. Cała trupa pojechała dalej, żeby się nie spóźnić na kolejny występ, a on został. Miał zamiar poszukać jakiegoś domu i tam poprosić o pomoc. Nie wiedział jednak, w którą stronę iść, gdyż utknął w szczerym polu. To była wiosna i słońce tego dnia świeciło wyjątkowo mocno.
Artur usiadł na ziemi i pierwszy raz w życiu dotarło do jego świadomości, że istnieje życie poza cyrkiem. Obserwował mrówki pracowicie dźwigające źdźbło trawy, ważkę siedzącą na gałązce trzciny, żabę i wiejską dziewczynę, która pilnowała skubiącej trawę krowy. Ich nikt nie oklaskiwał, a przecież żyli! W dodatku chyba bardziej intensywnie od niego, a ich niepozorny byt tchnął spokojem, z powodu którego Atrura ogarnęła jakaś nieznana mu dotąd tkliwość. Zastanawiał się, co właściwie kryje się pod tą maską arlekina, którą nosi od wczesnego dzieciństwa. Podniósł dłonie i krzywiąc się z bólu zerwał z twarzy skorupę, która już zdążyła wrosnąć w skórę, ale wówczas okazało się, że pod nią jest następna! Wpadł w panikę i zdenerwowany zaczął wodzić palcami po policzkach i skroniach. Co tam pod spodem jest?! Zapragnął dotknąć swojej prawdziwej twarzy. Krzywiąc się z bólu, z oczami pełnymi łez zdejmował maski jedną po drugiej, mając nadzieję, że to już ostatnia, ale wówczas okazywało się, że każda maska kryje następną... Wreszcie przestał się szamotać i bezsilnie opuścił ręce. Spojrzał na wszystkie zdjęte maski, które leżały przed nim na ziemi, wziął do rąk jedną z nich i przyjrzawszy się jej stwierdził, że ta i wszystkie pozostałe mają idealny kształt jego twarzy, choć na każdej zastygł inny grymas. Jedna miała wargi rozchylone w uśmiechu, inna w wyrazie zdziwienia, a jeszcze inna ukazywała złość. A wszystkie w jakiś sposób były nim samym. ,,A więc jestem każdą ze swoich ról!" - pomyślał zaskoczony własną konstatacją, po czym już uspokojony zadumał się głęboko. Wówczas usłyszał wołanie. To pozostała część trupy wysłała mu na pomoc rozklekotany wóz. Woźnica wykrzykiwał coś na jego widok i poganiał konie batem. Artur otrząsnął się z wrażenia, jakie wywołało na nim całe zajście i pomyślał, że scenę zdejmowania masek musi wykorzystać w następnym numerze klauna Bombalino. Pospiesznie zaczął nakładać z powrotem maski na twarz, bo przecież każda z nich będzie mu podczas występu potrzebna. Ależ mu będą bić brawo!

piątek, 9 grudnia 2011

Pierwszy bal czyli pisanie na zadanie.




Tego dnia od samego rana czuło się w powietrzu coś niezwykłego. Razem z pierwszymi promieniami Słońca ze snu otrząsnęła się Jutrzenka. Natychmiast wyskoczyła z łóżka, przeciągnęła się, ziewnęła i podeszła do toaletki, aby przemyć twarzyczkę rosą. Spojrzała w lustro i przeraziła się na widok sterczących we wszystkie strony loków. Wieczorem wyjątkowo starannie założyła papiloty, bo dziś przecież jej wielki dzień, pierwszy w życiu bal! Jutrzenka chciała mieć włosy uczesane w anglezy, bo ta fryzura wydawała jej się najbardziej odpowiednia do nowej sukienki. Tymczasem papiloty we śnie pospadały i na głowie miała coś, co przypominało pęczek szczypiorku. A właśnie: sukienka! Jutrzenka związała włosy źdźbłem trawy, pośpiesznie wytarła twarz i pobiegła na łąkę, gdyż z płatków od Dzikiej Róży zamierzała uszyć suknię balową. Róża była obsypana białym kwieciem, gdy jednak Jutrzenka wyciągnęła ręce, by zerwać trochę płatków, ta wysunęła znienacka kolce, raniąc ją w palec, gdyż tego dnia miała zły humor. Kilka kropel krwi spadło na ziemię i od tej pory każda dzika róża ma czerwone owoce. Zrozpaczona Jutrzenka usiadła w kępie trawy i zaczęła cichutko pochlipywać. I co ona teraz pocznie? W czym pójdzie na swój pierwszy bal? Przecież Zefirek już roznosi zaproszenia, a konwalie dzwonią ze wszystkich sił, przypominając o godzinie rozpoczęcia tańców. Łzy  napływały do jej oczu i  na skutek tego z nieba zaczęły spadać drobniutkie kropelki, które stawały się coraz większe i większe... Zanosiło się na prawdziwą ulewę. Wtedy spod liścia rdestu wyszła stara Pajęczyca. Spojrzała na Jutrzenkę, wyjęła z kieszeni fartucha kłębek nici i powiedziała:
- Stań prosto i przestań się mazać, bo zepsujesz nam wszystkim święto.
Jutrzenka spojrzała na nią zaskoczona, jednak posłusznie wykonała polecenie. Wówczas Pajęczyca za pomocą nici zmierzyła Jutrzence obwód talii i bioder.
- Ale co ty właściwie robisz? – zapytała nieśmiało nadal pochlipując.
- Biorę miarę, żeby ci uszyć balową suknię – chłodno odparła Pajęczyca, jednak w jej małych oczkach Jutrzenka zauważyła błysk sympatii.
- A z czego ją uszyjesz? Przecież Róża nie dała mi płatków.
- Nie kręć się i nie zadawaj tylu pytań. Sama zobaczysz.
                   Jutrzenka zamilkła i nawet zaczęła się blado uśmiechać, a wówczas deszcz    ustał i zza lasu zaczęło wyglądać rumiane Słońce.  
Tymczasem w pałacu Królowej Naturii panował już rwetes. Nadworny kucharz Księżyc w wielkiej białej czapie pochylał swoje pyzate lico nad olbrzymią misą z pianką prawoślazową, z której miał zamiar upiec torciki bezowe. Wielka kolonia Świetlików otrzymała polecenie oświetlania uroczystości i właśnie obsiadła całą salę balową, Świerszcz z rodzinną orkiestrą symfoniczną stroił instrumenty, a Żuk Gnojnik sprzątał stajnie dworskie dla zaprzęgów zaproszonych gości. Ze wszystkich komnat dobiegała radosna krzątanina, a pokojówki prześcigały się w domysłach na temat tego, jaką sukienkę będzie miała Jutrzenka na swoim pierwszym balu.
Ale oto nadleciał Zefirek, którego postawiono na czatach i przyniósł wieść, że widać pierwszych gości. Na schodach prowadzących do sali balowej stanęła sama Królowa Naturia, witając długi szereg kolorowych i pachnących postaci. Panna Maciejka jak zwykle nadużyła perfum, Niezapominajki przyszły wiecznie w tych samych niebieskich spódniczkach,  a  siostry Makówki wystroiły się w ekstrawagancką czerwień, ale wszyscy już do tego przywykli, więc nie zrobiły większego wrażenia. Nagle na znak Zefirka konwalie zadzwoniły głośniej, gdyż przed pałac zajechała karoca zaprzężona w sześć dorodnych koników polnych. Najpierw wysiedli z niej Dzień i Noc – rodzice Jutrzenki-  a później ona sama. Na jej widok wszystkie kwiaty westchnęły z zachwytem, a sama Królowa Naturia pokiwała z uznaniem głową, gdyż  panna Jutrzenka w zwiewnej sukience z porannej mgiełki wyglądała prześlicznie. Oj tak, stara Pajęczyca nie na darmo uwijała się nad swymi krosienkami od samego świtu. Do onieśmielonej Jutrzenki podszedł Zmierzch, który był na balu wodzirejem. Gładząc siwą brodę poprosił ją do kontredansa i obydwoje poprowadzili korowód pląsających istot. Ach, cóż to był za taniec! Wszystko zawirowało, zakręciło się i zapachniało. Pani Dzień zarzuciła ramiona na szyję panu Nocy i oplotła go szalem z tęczy, Gwiazdy na ten wieczór zeszły z nieboskłonu i mrugały granatowymi oczami, Słońce kołysało się do rytmu, nawet kucharz Księżyc wyglądał z pałacowej kuchni i przytupywał, a Świetliki ukryte pod sufitem sali balowej zaświeciły najpiękniejszym blaskiem. Tańczono i bawiono się całą noc, dopóki orkiestra symfoniczna Świerszczy miała siłę grać. Królową balu jednogłośnie okrzyknięto pannę Jutrzenkę.
I ja na tym balu byłam, wodę źródlaną piłam, a wszystko, co widziałam, to opowiedziałam.


A oto literacka interpretacja tego samego obrazka napisana przez GM-a :

Sala balowa Pałacu Tysiąclecia skrzyła się jak zrobiona z klejnotów. To słoneczny blask wpadający przez wysokie okna, odbijał się w diamentowych koliach księżnych i księżniczek, szmaragdowych diademach szlachetnie urodzonych dam dworu, brylantowych orderach generalicji i w rubinowych pierścieniach przystojnych kawalerów. Bezwstydnie igrał w złotych bąbelkach szampana wypełniającego kryształowe kieliszki, przemykał po marmurowych posadzkach i delikatnie muskał alabastrowe kształty ustawionych pod ścianami posągów. Cudowne stroje, piękne twarze, kolorowe mundury, a przede wszystkim dźwięki walca płynące z góry, z galerii dla orkiestry, dodatkowo potęgowały wrażenie nieziemskości miejsca i chwili. Za plecami dworzan i licznie zgromadzonych gości bezszelestnie przemykali służący w kolorowych kostiumach pierrotów, dbający o to, by nikomu z obecnych na sali dorosłych nie zabrakło wina, a dzieciom – soku i lukrowanych ciasteczek. Zgodnie z życzeniem Jego Królewskiej Mości Edwarda VIII Sprawiedliwego, szóste urodziny królewny Aleksandry miały przyćmić wszystkie wydane dotąd bale – i tak się stało. O tym, że bal przerósł wszelkie oczekiwania małej solenizantki, upewnił władcę jej szczery, radosny i beztroski śmiech.
Dziewczynka w biało-złotej sukience pląsała po sali niczym  żywy ogień. Co rusz podbiegała do innego z gości i wyciągała go na środek sali, do tańca, po czym wbiegała po wysokich schodach na galerię by z poważną miną, razem z maestro dyrygować orkiestrą, a członkowie prowadzeni przez dyrygenta ledwo wystającego zza pulpitu, za wszelka cenę starali się wtedy zachować powagę. Za moment znowu była na dole, by rozdawać damom dworu kolorowe balony nadmuchiwane przez klaunów i akrobatów, albo bawić się w chowanego z gwardzistami. Na sali pełnej najczystszej wody klejnotów dziewczynka była klejnotem największym, w którego blasku gasła uroda najpiękniejszych księżniczek z ich wszystkimi koliami, diademami i pierścieniami. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że tak swobodne zachowanie i niczym nieskrępowana zabawa nie przystoi następczyni tronu Cordovii, ale król nie dbał o to: dla jedynej córki gotów był złamać wszelkie reguły dworskiego ceremoniału czy towarzyskiej etykiety. Otoczony wianuszkiem ministrów i zaproszonych ambasadorów, pozornie zaabsorbowany rozmową, ani na chwilę nie spuszczał córki z oka. „Moja kochana Kornelio, gdybyś mogła ją teraz widzieć!” – myślał z rozrzewnieniem, dumny i szczęśliwy z tego, jak z każdym rokiem mała Aleksandra coraz bardziej przypominała jego zmarłą żonę. Czyż ojciec mógł oczekiwać od życia większej nagrody, niż zdrowe i szczęśliwe dziecko?
Uśmiech nie schodził z królewskiej twarzy ani na moment, nawet gdy władca dostrzegł przeciskającego się w jego stronę przez tłum Ministra Tajnej Kancelarii, w towarzystwie oficera gwardii – jedynego wojskowego na sali, który zamiast galowego miał na sobie codzienny, garnizonowy mundur. Nikt z dworzan dyskretnie obserwujących władcę nie mógł słyszeć, o czym rozmawiali, ale co bystrzejsi mogli dostrzec złowieszczy grymas, który przez jedna, krótką chwilę zagościł na monarszym obliczu. Ci, którzy mieli szczęście lepiej znać osobę swego suzerena, wiedzieli, że w takich momentach lepiej schodzić z drogi Edwardowi Sprawiedliwemu. Mężczyźni zamienili kilka zdań, po czym oficer strzeliwszy obcasami odwrócił się na pięcie i pospiesznie ruszył w stronę wyjścia.
Król, ponownie promieniejący naturalnym uśmiechem, chwycił pod rękę swego ministra i poprowadził go w kierunku środka sali balowej, gdzie zarumieniona z emocji królewna tańczyła walca z porucznikiem de Reveri, najprzystojniejszym kawalerem i najlepszą partią w stolicy. Z natury bardzo wysoki mężczyzna dokonywał cudów, by zachować szlachetnie prostą sylwetkę zamiast zginać się pół i nie dać po sobie poznać, jak trudny jest taniec z kruszynką nie sięgającą mu nawet do pasa.
– Czyż nie jest śliczna? – zapytał król Ministra Tajnej Kancelarii, po czym, nie czekając na odpowiedź, poklepał go poufale po ramieniu i przekazawszy w jego ręce kieliszek z niedopitym szampanem, ruszył w stronę roześmianego Dawida w sukience tańczącego z Goliatem w galowym mundurze.
Czujny maestro dał znak batutą i orkiestra zamilkła. Tańczące pary z zgięte w ukłonach pełnych szacunku rozstąpiły się na boki.
– Odbijany, poruczniku? – zażartował władca stając przed partnerem córki, uśmiechnięty od ucha do ucha.
– Wasza wysokość... – wojskowy skłonił się z najwyższym szacunkiem i puściwszy rękę królewny odstąpił w tył.
– Tata! – krzyknęła uszczęśliwiona dziewczynka, rzucając się ojcu na szyję. – To naj-naj-naj-najfajniejsze urodziny! Dziękuję!
Wzruszony władca przytulił dziewczynkę mocno i zupełnie nie po królewsku pocałował ją w czubek ufryzowanej, pachnącej pudrem i nie wiedzieć dlaczego – piernikiem, głowy.
– Raczy solenizantka zatańczyć ze swoim starym ojcem? – zapytał, nagle wzruszony. – Nie jestem może tak wyśmienitym tancerzem, jak porucznik de Reveri, ale jeszcze nie zapomniałem, jak się rusza nogami.
W odpowiedzi dziewczynka chwyciła go mocno za rękę i roześmiana pociągnęła na środek sali. Kiedy tylko stanęli naprzeciw siebie, orkiestra zaczęła grać „Wiatr południowy”, najmodniejszego walca tego sezonu. Ruszyli i po chwili cały parkiet należał tylko do nich. Wirowali niczym kolorowy, biało-szaro-złoty bąk, śledzeni przez setki par oczu. Każdy, kto dotąd jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, teraz mógł przekonać się na własne oczy jak bardzo młodziutka Aleksandra przypomina swoją zmarłą matkę i jaką pięknością stanie się, gdy dorośnie.
Za oknami rozbrzmiała salwa karabinowa, po niej druga, trzecia i następna.
– To honory na twoją cześć, córeczko. A wieczorem obejrzymy pokaz sztucznych ogni. Sprowadziłem najlepszego specjalistę aż z Telvanii. Obiecał widowisko, jakiego jeszcze świat nie widział. Lubisz sztuczne ognie, prawda?
– Lubię-lubię-lubię, papa! I ciebie też lubię, najbardziej! – zawołała dziewczynka i   roześmiała się w głos, szczęśliwa.
* * *
To dziwne, ale huk wystrzałów kolejnej salwy wydał się już nie tak bardzo głośny, jak huk poprzednich. Może to kojący chłód miejskiego bruku sprawiał, że ani hałas ani ból nie były tak wielkie. Gdyby jeszcze nie ta nieprzyjemnie lepka wilgoć, w której leżał, narastające poczucie wszechogarniającego spokoju byłoby zupełne. Z poziomu bruku, mężczyzna w roboczym fartuchu  dostrzegał tylko pojawiające się na chwilę w zasięgu wzroku buty, męskie i damskie, znikające niemal natychmiast, jakby gdzieś się śpieszyły czy gdzieś biegły, ale gdzie i po co, tego już nie rozumiał. Nie rozumiał też, co właściwie tu robił i dlaczego nie był w stanie poruszyć rękami ani nogami. Zupełnie, jakby nagle opanował je całkowity paraliż. Raz jeszcze spróbował ruszyć choćby serdecznym palcem, ale bez powodzenia. Dziwne. A przecież zaledwie przed chwilą szedł ulicą, razem z innymi. Nieśli transparent. Czy może flagę? Nie, jednak transparent. Co tam było napisane? Coś o chlebie czy głodzie. Może o pracy? Albo i chlebie, i o pracy. Usiłował sobie przypomnieć, ale czerwone litery, jakie przepływały przed oczyma, szybko,c oraz szybciej  ciemniały.
Kiedy krokiem równym jak na defiladzie mijał go pierwszy szereg królewskich gwardzistów idących od strony pałacu, nie widział już niczego. Przestępując nad stygnącym ciałem, w milczeniu przeładowali broń, a któryś prawie się o niego potknął. Jeszcze tylko, z daleka, doleciał go brzęk pękających szyb i czyjś rozdzierający krzyk, a po chwili, już ledwo słyszalny, huk kolejnej karabinowej salwy. Potem nie było już nic.



środa, 7 grudnia 2011

Obrazy

Ponuro i mrocznie. Nie chce mi się szukać słów. Czekam, aż one mnie znajdą. Natomiast znajduję mnóstwo ciekawych obrazów. Najbardziej mi działa na wyobraźnię ten ostatni :)

Sanchez




Jeannette Woytzik



Anonim






czwartek, 1 grudnia 2011

Człowieku


Zawsze przed pójściem spać sprawdzam wszystkie krany, gdyż dźwięk kapiącej wody w mojej głowie potrafi się przeistoczyć w huk Niagary, przy którym nie da się spać. Domykam szczelnie drzwi balkonowe, żeby nie słyszeć samochodów. Wszystkie zegary działają bezdźwięcznie, bo śpię jak zając pod miedzą i nawet tykanie wskazówek jest w stanie mnie obudzić. Zero dźwięków. A jednak drugą noc z rzędu słyszę głos, który mówi do mnie : ,,Człowieku..." Otwieram gwałtownie oczy całkowicie przytomna i gotowa słuchać tego, co głos powie dalej, ale on nie mówi nic więcej. Patrzę na zegarek w komórce i jest 3.50. Dokładnie o tej samej godzinie, drugą noc z rzędu męski głos mówi do mnie ,,człowieku". Nie wiem, czy mnie w ten sposób woła, czy chce mi przypomnieć, że człowiekiem jestem i w proch się obrócę, czy po prostu jest to jedyne słowo, jakie ten Ktoś mówiący zna. Ta noc będzie trzecia. Jeśli znów o 3.50 usłyszę ,,człowieku", to chyba sobie ustalę termin wizyty u psychiatry ;p


Obraz: M. Cheval

Zblogowani

zBLOGowani.pl