niedziela, 15 marca 2015

P jak paliwo


Jak nazwałbyś to coś co sprawia, że mimo potknięć i upadków wstajesz i idziesz dalej? Co jest Twoim paliwem? Masz odwagę to nazwać? Potrafisz za tym pójść? Co sprawia, że czujesz świat tym, co w Tobie najwrażliwsze, a nie tylko próbujesz go zrozumieć, posegregować, sklasyfikować i poupychać w szufladkach pojęć, ocen, własnych certyfikatów jakości? Czy jest coś, co sprawia, że zapominasz o planie dnia, szkoleniu, jednodniowej promocji w sklepie firmowym znanego projektanta, wielkiej górze ubrań do prasowania, podłodze do pozmywania? Jak brzmią Twoje najczulsze struny? Czy nadal jest ktoś, kto potrafi z nich wydobyć dźwięk oddechem? Samym faktem swojego istnienia?
Co uruchamia ten mechanizm, dzięki któremu czujesz, że otaczają Cię istoty tego samego gatunku, a nie konkurencja, która chce Ci zabrać pokarm, przestrzeń życiową, należne Ci brawa, przyjaciół, pieniądze…
Co jest twoim paliwem?
Pytam, patrząc w lustro, a twarz ze szklanej tafli mruży oczy, co zwykle robię, gdy próbuję sobie o czymś ważnym przypomnieć. Na kilka sekund rzeczywistość zastyga w bezruchu przykryta grubą warstwą ciszy. Przed chwilą słyszałam ćwierkanie wróbla na parapecie i odległy szum samochodu dochodzący z ulicy, ale nagle wszystkie dźwięki rozpłynęły się, schowały za kurtyną percepcji. Wewnętrzne oko zapuszczam w głąb siebie i pilnie wypatruję, co tam jest, co jeszcze żyje, co obumarło lub przeszło w stan hibernacji. Pojawiają się twarze najbliższych i dalszych... głosy...fragmenty rozmów... Zza dość ciemnego horyzontu niepozbieranych myśli wychyla się jakiś blask, który rozlewa się w głowie i wypływa na twarz w postaci uśmiechu. Przez chwilę napawam się tym ciepłem, które emanuje ze mnie, a później sięgam po krem do rąk, wcieram go w wysuszone dłonie i mówię do twarzy w lustrze: czymkolwiek ta sprężyna jest, nie pozwól, by pękła i przestała działać. Ocal to coś, bo bez tego będziesz jak miedź brzęcząca...



Źródło zdjęcia

czwartek, 5 marca 2015

W jak wózek



Martin Stanka

Czyżby tylko o to w tym wszystkim chodziło? O to i o nic więcej?? Ogarnia mnie niekontrolowany chichot. A więc wystarczy wypuścić z rąk cały świat, aby poczuć tę lekkość bytu, w której poszukiwaniu się świat ciągnęło za ogon i tworzyło swoją czeklistę? Wystarczy przestać łapać pana Boga za nogi, żeby poczuć wszędobylską, bezpretensjonalną obecność Absolutu? Odetchnąć pełną piersią, pchać ten zardzewiały wózek egzystencjalnego kloszarda i nie robić z siebie Chrystusa. Tak po prostu. Po co komu jeszcze jeden cierpiętnik, skoro jest ich już tylu? Po co się krzyżować własnymi myślami, wkładać innym do rąk gwoździe, młotek i kłaść się zachęcająco na tym drewnie. Zawsze myślałam, że jeśli nie ma silnych pragnień i oszałamiających emocji, to życie jest mdłe i nijakie. Nie jest. To tylko kwestia uruchomienia innych obszarów mózgu, innych receptorów, innej wrażliwości. Tej, na której nie zarobią spece od reklamy, bo ona nie ma nic wspólnego ze stanem posiadania czegokolwiek, nawet wiedzy, nawet miłości - tej jedynej, Wielkiej, o której wszyscy marzymy..
Zawsze miewałam chwile bezprzyczynowego zadowolenia. Właśnie ,,zadowolenia” a nie ,,szczęścia”, bo ono obrosło legendą tak samo jak Bóg. Szczęście i Bóg dźwigają wielki nadmiar znaczeń,  straszną ilość  wdruków gromadzonych i pieczołowicie utrwalanych przez pokolenia i teraz się przez te zwały śmieci nie możemy przekopać. Nasze parowozy giną w kłębach dymu, który wyprodukowały. Ale widocznie tak ma być, żeby ciuchcia się odkleiła od szyn i pociągnęła wagoniki. Co któryś się wykolei, co któryś utknie na bocznym torze, ale lokomotywie cywilizacji to w niczym nie przeszkadza. Posuwa się naprzód i wlecze nas za sobą. A my? My tak usilnie szukamy zwrotnicy, która nas skieruje na stację Happiness, że aż zaczynamy majstrować przy cudzych mechanizmach, chcąc z innych ludzi uczynić kolejne przystanki, mające nas przybliżyć do celu - Szczęścia. Długo jechałam tym torem myślowym i wpadałam w neurotyczny taniec na linie, żeby niczego nie przeoczyć, żeby coś mnie nie ominęło, żeby nie zaprzepaścić szansy… A życie i tak sobie płynęło. Sobie - nie mnie. Bo życie sobie płynie - mną. I paradoksalnie ta konstatacja wcale mnie nie ogranicza, nie mam wrażenia bycia bezwolnym atomem. Ta świadomość daje mi poczucie bezpieczeństwa, zakorzenienia w tym co jest i zanurzenia w transcendencji. Skoro wszystko jest tak, to widocznie lepiej być nie może, choć - przyznaję - zaakceptowanie tego faktu to największe wyzwanie jakie człowiek ma przed sobą w trakcie całej podróży. Nie zawsze potrafię temu sprostać.

Zblogowani

zBLOGowani.pl