piątek, 30 grudnia 2011

Słowa, słowa, słowa, słowa...






Po pierwsze utwierdziłam się w przekonaniu, że moim naturalnym środowiskiem jest las. W poprzednim wcieleniu musiałam być drzewem, tylko zastanawiam się jakim. Bardzo możliwe, że lipą i w pewnym sensie nadal nią zostałam ;-)) Wigilia u siostry pozytywnie mnie naładowała, co i tak nie zmienia faktu, że nadal nie udało mi się polubić rodzinnych spędów, podczas których czuję się jak przybysz z innej planety.

Przeczytałam:
1. ,,Dolinę Issy" Czesława Miłosza - dobra, a nawet bardzo dobra powieść.

2. ,,Zmierzch" Stephanie Meyer, do którego zachęciły mnie dwie koleżanki z pracy zachwycone tą książką. Dla mnie to cienizna i płycizna. Ot, kolejna literacka Lady Gaga robiąca karierę z powodów dla mnie zupełnie niezrozumiałych.

3. I tutaj poproszę o uwagę: powieść pod tytułem na literę ,,Sz" ( nie wiem czy mogę zdradzić tytuł, ale tak całkiem zmilczeć faktu nie mogłam), która dociera do mnie w kolejnych odcinkach na pocztę i której jestem fanką. Dla zaostrzenia apetytów powiem, że  Autor(ka) wspomina tam o mnie i o Mrówce ( hihi, ale czad!), zaś niejaki Wu jest pierwowzorem jednego z głównych bohaterów. Proza, że paluszki lizać! Mam nadzieję, że uda się to wydać na papierze, bo bije na głowę wszystkie ,,Zmierzchy". Ale właśnie widzę, że na pocztę dotarła kolejna porcja tekstu, zatem rzucam się do rozpakowania  :)

Obraz: Jeannette Woitzik

piątek, 23 grudnia 2011

Święta, Święta...

096.gif
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wielu małych i dużych radości, bezchmurnego nieba nad głową i nieustającego błyskania szczęśliwej gwiazdy. Niech wszystko co złe zawsze przeobraża się w dobro, którym będziecie umieli się cieszyć :)

Przepraszam, że nie składam życzeń każdemu z osobna, ale nie bardzo mam czas...

Ciumasy i uściski  :)

środa, 21 grudnia 2011

Tekst roku czyli pisanie na zadanie


No cóż... Sama się w to wpakowałam, a przecież było do przewidzenia, że kto jak kto, ale GM na pewno mi zrobi jakiś numer. Wybrany przez niego obrazek przyprawił mnie o dziki śmiech, po którym nagle spoważniałam, bo co do TAKIEGO obrazka napisać?! Oto moje wypociny:


Hip - hopu trop
breakdance'u smak
ja kocham
kocham tańczyć
choć nie wiem jak

niech laski się
za głowy łapię swe
bo takie balety
są nie dla kobiety

tu trzeba twardziela
co się nie opierdziela
albo kota
co się po parkiecie miota

wyginam boskie ciało
nawet gdyby bolało
bo najlepszy lans
to muzyczny trans

gdy szacun chcesz mieć
na dyskę leć
jedna tofana
i kolesie znają pana

ziomal się dziwi
a barman krzywi

niech laski się
za głowy łapią swe
bo takie balety
są nie dla kobiety



A teraz wersja prozą w wydaniu GM-a:

(...) Otworzyły się drzwi i do biura, niczym szalejący sztorm wdarła się kakofonia basowego dudnienia płynącego z potężnych głośników, wymieszanego z wariacką wrzawą kilkuset rozentuzjazmowanych głosów. Komisarz McCullen skrzywił się boleśnie, jakby ktoś wbił mu w ucho wielki, zardzewiały gwóźdź. „Jeśli TO jest muzyka, to znak, że świat się kończy. Jak w ogóle można słuchać takiego łomotu? I jeszcze do niego tańczyć? Małpy, stado podrygujących małp” – pomyślał z obrzydzeniem o tłumie młodych ludzi, przez który musiał przeciskać się z policjantami, żeby dostać się do biura  w klubie „Laguna”. Miejsca, gdzie gangster załatwiał ciemne interesy. McCullenowi nigdy nie udało się złapać Złomiarza na gorącym uczynku, dlatego kiedy godzinę temu dostał cynk od informatora, że bandzior otrzymał od kuriera nową partię narkotyków, komisarz ucieszył się jak dziecko. Niestety, początkowa radość szybko ustąpiła miejsca irytacji, by w końcu przerodzić się w ledwo skrywaną złość; narkotyków nie udało się znaleźć, choć policjanci skrupulatnie przetrząsnęli biuro i zaplecze.
– Komisarzu, jest coś, co powinien pan zobaczyć – odezwał się stojący w drzwiach policjant.
– Wejdźcie i z łaski swojej zamknijcie drzwi, posterunkowy – wycedził przez zęby komisarz, nie odwracając głowy od Złomiarza. Cokolwiek miał do powiedzenia mundurowy, będzie musiało poczekać. – Najpierw nasz ptaszek zacznie śpiewać.
Gangster siedzący, czy raczej – rozwalony w fotelu za biurkiem, w odpowiedzi zaśmiał się szyderczo. Obserwowanie narastającej frustracji policjantów dostarczało mu mnóstwo dobrej zabawy.
– Akurat! Nic na mnie nie macie. – Wyszczerzył zęby tak nienaturalnie równe i białe, jak z reklamy salonu kosmetyki dentystycznej. – Ja nie robię w prochach. Jestem czysty i niewinny jak niemowlę. Ciężko pracuję i prowadzę poważny, legalny biznes. Daję ludziom muzykę, miejsce do tańca i zabawy, do tego drinki w barze, w rozsądnej cenie. Płacę podatki. Nic na mnie nie macie – powtórzył. – Jeśli koniecznie chcecie zostać dłużej, to dam wam stolik na galerii, na górze. I gratisowe drinki. Może nawet jakąś milutką dziewczynę. Rozerwijcie się, zabawcie. Na mój koszt, ja stawiam! Uczciwi obywatele powinni wspomagać funkcjonariuszy publicznych, prawda? – zaśmiał się.
W komisarzu coś pękło. Błyskawicznie sięgnął przez biurko, chwycił Złomiarza za krawat, gwałtownym szarpnięciem poderwał z fotela i wziął szeroki zamach, by zetrzeć bandycie z twarzy kpiący uśmieszek. W ostatniej chwili powstrzymała go czyjaś mocna dłoń zaciśnięta na ramieniu. To posterunkowy, który nie wiadomo kiedy znalazł się obok.
– Szefie, nie warto brudzić sobie rąk takim śmieciem. Ale MUSI pan zobaczyć TO. Nalegam – powiedział policjant, kładąc nacisk na słowa „musi” i „to”. McCullen znał to spojrzenie. Spojrzenie psa gończego, który podjął ślad. Może jeszcze nie wszystko stracone?
– Lepiej, żeby to było ważne, posterunkowy.
– Jest, panie komisarzu. Zresztą, niech pan sam spojrzy. – Policjant zrobił krok w stronę ściany, całej zrobionej ze szkła. Od strony biura wyglądała jak zwykła szyba, ale od strony sali tanecznej przypominała nieprzezroczystą, matową taflę; takie bardziej wyszukane lustro weneckie; musiało kosztować majątek.
McCullen stanął przed szybą, usiłując dostrzec wśród tańczących cokolwiek wartego uwagi. Na próżno. Wszystko, co widział, to tłum spoconych chłopaków w powyciąganych t-shirtach i dziewczyn w przykusych koszulkach bezwstydnie odsłaniających pępek, podrygujących w hipnotycznym rytmie, w oślepiającej feerii kolorowych świateł. "Skaczące małpy".
– Tam, pod sceną, przy automatach – podpowiedział policjant, wskazując palcem właściwy kierunek.
Komisarz spojrzał i... oniemiał. Widok był absurdalny i surrealistyczny. Wśród tańczących młodych ludzi dostrzegł dwa koty. Zwyczajne dachowce, jakich mnóstwo snuje się po podwórkach, dachach i chodnikach miasta. Tyle że zwierzęta wcale nie zachowywały się normalnie. One... tańczyły. Na dwóch nogach. Kołysały się i wyginały w tym samym rytmie, co ludzie wokoło. Co więcej, były w tym wyraźnie dobre; na jego oczach bury kocur, niczym zawodowy tancerz zakręcił podwójny piruet na tylnych łapach i zamarkował marsz do tyłu, naśladując moonwalk Michela Jacksona. A dziwniejsze było to, że ludzie wokoło zdawali się nie zwracać żadnej uwagi na tańczące koty, tak jakby była to rzecz najzwyklejsza pod Słońcem. „Hej, w końcu wszyscy jesteśmy ssakami i w piątkowy wieczór mamy prawo się zabawić, co nie?”
„Przecież nie zwariowałem!” – pomyślał komisarz, na gwałt poszukując jakiegokolwiek racjonalnego wyjaśnienia tej niezwykłej sceny. – „Może gdybym był pijany albo naćpany, to...” Wtedy spłynęło na niego olśnienie, jak grom z jasnego nieba.
Wzrok McCullena błyskawicznie omiótł wnętrze biura, by w końcu spocząć na dwóch kolorowych, plastikowych miseczkach stojących na podłodze w rogu pomieszczenia. „Muffy” i „Scruffy” głosiły umieszczone na nich napisy wymalowane fantazyjną czcionką, pełną zawijasów. Miski były przepełnione niekształtnymi, brązowymi bryłkami karmy dla kotów. Kilka grudek upadło na podłogę. Niby nic, ale jedno spojrzenie na oblicze Złomiarza, z którego w jednej chwili ulotniły się kpina, szyderstwo i cynizm, upewniło komisarza, że jego podejrzenie jest słuszne. Przykucnąwszy, sięgnął do pierwszej z brzegu miseczki i chwyciwszy w dwa palce brunatną grudkę, ostrożnie zbliżył ją do nosa. Powąchał raz, drugi, trzeci. Zeskrobał odrobinę paznokciem, posmakował koniuszkiem języka. To na pewno nie był żaden Whiskas. Bingo!
Szczęśliwy jak dziecko, wyprostował się: po niedawnej złości, frustracji i gniewie nie zostało ani śladu. Widok kropli potu występujących na czoło przestraszonego gangstera sprawił komisarzowi niewyobrażalną wprost satysfakcję. Długo, za długo czekał na tę chwilę.
– Trenujesz zwierzęta do występów w „Tańcu z gwiazdami”, Złomiarz? – zapytał wyjmując kajdanki, a jego głos ociekał zjadliwą słodyczą. (...)

niedziela, 18 grudnia 2011

Mało


Jest wyjątkowo podstępny i złośliwy. Ma niewytłumaczalną skłonność do ironicznych komentarzy i półuśmieszków, które potrafią ci zepsuć każdą przyjemność. Trudno sprecyzować jego wygląd, a nawet stan skupienia, gdyż ma zadziwiającą zdolność transformacji i nawymyślniejszych przeobrażeń. Pojawia się w różnych miejscach. Czasem znajdujesz go nad ranem pod poduszką i przez chwilę się łudzisz, że to prezent od świętego Mikołaja, czasem na jednym z dachów, na które patrzysz przez okno, majaczy jako cień kota, a czasem dostrzegasz ślad jego stopy na najdalszych plażach Wewnętrznego Miasta. Gdziekolwiek się pojawia, jakąkolwiek przybierze postać, wiesz, że to on, bo ciągle ci sączy do ucha: ,,Mało! Mało! Za mało...!" Wówczas wytężasz siły, aby przestać słuchać jego podszeptów i próbujesz docenić dwie zdrowe ręce, nogi, ludzi wokół ciebie i to, że oddychanie nie sprawia bólu, choć przecież mogłoby.


Obraz: Rafał Olbiński

środa, 14 grudnia 2011

Demon polny i klaun



Kolejny obrazek w dwóch wersjach, obydwie inspirowane pracą Michaela Chevala. Jako pierwszy przy mikrofonie GM:  

"(...) – Nie wierzę – powiedział Rokita, spoglądając bezradnie na rękodajnego, ale temu, przyzwyczajonemu do najdziwaczniejszych decyzji płynących z Góry, nawet brew (a miał ich cztery, w tym dwie na czubku głowy) nie drgnęła.
– Wszystko się zgadza, Wasza Rogatość  – potwierdził służący, dla pewności raz jeszcze zaglądając w papiery dostarczone przez przybysza. – Napisano tu wyraźnie: „demon polny”. Jest stosowne skierowanie, pieczątka Inspektora Rejonowego, wielmożnego Pasibrzucha – czerwona. Odcisk kurzej łapki. Podpis. Wszystko w jak najlepszym porządku.
Rokita jęknął i zrezygnowany zakrył twarz pazurzastą dłonią. „Biurokacja, psiamać! Demoniczny Urząd Zatrudnienia! Kto jeszcze sto lat temu choćby pomyślał o takich dziwactwach? Trucizny mi dajcie, trucizny!”
Rozsunąwszy odrobinę kosmate palce, duchowy władca gminy Wykrociska Wielkie, przez zrobioną w ten sposób szczelinę zerknął raz jeszcze na nowego, jakby w nadziei, że ten w międzyczasie zdążył rozpłynąć się w powietrzu albo że go po prostu diabli wzięli. Ale nie: kolorowy cudak z warzywem na głowie wciąż stał przed wierzbowym tronem. Maska, za którą chował twarz, uśmiechała się niewinnie. Z drugiej strony, równie dobrze mógł to być szyderczy grymas cynika, ale pewności co do tego nie było. „Pięknie. Zamiast fachowca od rolnictwa dostaję miejskiego obiboka, na przekwalifikowanie. Czy z demonami jest już aż tak źle, że naprawdę nie dało się znaleźć nikogo lepszego?”. W jednej chwili zaczęła go boleć głowa.
– Doświadczenie jakieś posiada? –  zapytał zbolałym głosem, wolną ręką masując rogatą skroń.
– Tu napisano... – zaczął rękodajny, ale Rokita przerwał mu gniewnym warknięciem.
– Nie ciebie pytałem, lebiego, tylko tego tu... Jak cię zwą?
Kandydat na stanowisko demona polnego wyprostował się dumnie i złożywszy głęboki ukłon, z  obowiązkowym szuraniem nogą i zamaszystym gestem prawą ręką, przedstawił się głośno i wyraźnie, jakby deklamował.
– Jan Mściwój Baal Sobieradzki, herbu Czarnykot z Piórami. Demon dworski Pierwszej Kategorii, specjalizacja: bale maskowe. Dwukrotnie odznaczony Piekielną Nagrodą...
– Wystarczy – Rokita przerwał bezceremonialnie i wyszarpnąwszy z rąk służącego dokumenty wystawione przez Demoniczny Urząd Zatrudnienia, szybko przebiegł po nich wzrokiem. Nie znalazł niczego, co przemawiałoby za skierowaniem Jana Jakiegośtam właśnie tu, na zabitą dechami wieś. Ot, kolejny paniczyk o białych dłoniach nienawykłych do ciężkiej roboty. Żadnych pożytecznych umiejętności ani talentu, który mógłby przydać się w demonicznej pracy w polu. Po prostu karykatura ludowego demona! I do tego jeszcze ubrany jak pajac. A przecież tym razem obiecali przysłać prawdziwego fachowca! „Wyjdź tylko w pole w tych swoich lakierkach, a zobaczysz, co to jest prawdziwe podlaskie błoto, pajacu” – pomyślał nie bez złośliwości Rokita. I jeszcze ta kalarepa na głowie...
– Dworski, znaczy: bez doświadczenia. Zielony.
– Nauczę się! – zawołał nowy głosem pełnym zapału i dla podkreślenia szczerości intencji jednym ruchem zamienił noszoną maskę na taką, która przedstawiała wyraz najwyższego entuzjazmu. Zrobił to tak szybko, że władca nie zdążył przyjrzeć się choćby rysom twarzy przybysza, o ile jego twarz w ogóle miała jakiekolwiek rysy, a nie skrywała wilgotną pustkę, co ostatnimi czasy coraz częściej się zdarzało wśród przybyszy z miasta. – Wszystkiego się nauczę. Błyskawiczna zdolność adaptacji do otoczenia i przyswajanie wiedzy...
– Dobra, dobra, zrozumiałem. – Rokita machnął ręką, zniecierpliwiony. – Bez umiejętności, bez doświadczenia, bez odzieży roboczej, bez... Co ty właściwie masz na głowie, może łaskawie raczysz mnie wtajemniczyć?
„Demon polny” wyprostował się, dumny, mimowolnie i jakby z czułością gładząc dłońmi zielone listowie zwisające na ramiona.
– To płód rolniczy, Wasza Rogatość. Pomyślałem, że jako demonowi polnemu wskazany będzie stosowny atrybut podkreślający agrarny charakter stanowiska, o które się ubiegam. Mam na myśli profesjonalny wizerunek, imidż. Ponieważ ekologia jest teraz na topie, najlepszym wyjściem...
– Ale dlaczego właśnie kalarepa? – wycedził władca przez zęby, czując że głowa boli go coraz bardziej, a stopień irytacji zaczyna niebezpiecznie rosnąć do poziomu, przy którym zwyczajowo umieszcza się ostrzeżenie: „Uwaga! Grozi wybuchem!” – Dlaczego nie tradycyjne kłosy pszenicy, żyta czy owsa? Dlaczego nie polne maki albo chabry?
– No... – bąknął Jan Mściwój pod nosem, nagle spuściwszy z tonu. Instynktownie musiał wyczuć nadciągającą burzę, co odebrało mu odrobinę pewności siebie. – Pszenica nie pasowała mi do koncepcji. A maki i chabry są passé. Za to kalarepa jest bardzo zdrowa! Zawiera sód, potas, magnez i...
– A siarka? Czy zawiera siarkę? – zapytał jadowitym tonem Rokita, wstając powoli z wierzbowego tronu. Oczy starego demona jarzyły się czerwonym blaskiem, a z nerwowo drgających ust zaczęła wydobywać się strużka dymu. Wokół nagle pociemniało i zawiał gorący podmuch, jakby gdzieś blisko ktoś otworzył hutniczy piec.
„To mamy wakat do obsadzenia” – zdążył jeszcze pomyśleć rękodajny, przytomnie odwracając twarz i dodatkowo chowając ją za szerokim rękawem sukmany, bo jak się już ma dwie pary brwi trzeba bardzo dbać, by ani jedna się nie opaliła. A nie jest to łatwe, jeśli służy się porywczemu władcy ze skłonnością do migreny i nadciśnienia, jak Rokita
Nagle błysnęło, zahuczało, ktoś krzyknął i wokół rozszedł się zapach pieczonej kalarepy. „I Znowu na obiad będzie zielenina” – pomyślał rękodajny, zrezygnowany, marszcząc nos w grymasie obrzydzenia. (...)"

A teraz ja:


Pierwszym dźwiękiem, jaki Artur pamiętał z najwcześniejszego dzieciństwa była melodyjka grana przez zaklinacza węży, który był przez wszystkich traktowany jak dyżurna niańka, gdyż jego fujarka potrafiła uspokoić i uśpić nawet najbardziej płaczliwe dziecko. Gdy tylko nauczył się chodzić, rodzice zabierali go na arenę, gdzie obserwował treserów zwierząt, klaunów i akrobatów podczas codziennych ćwiczeń. Jako syn dyrektora cyrku cieszył się sporymi przywilejami, toteż niejedna psota, za którą inni malcy dostawali klapsy i zakaz wstępu na arenę, jemu uchodziła na sucho.
Pewnego razu podpatrzył ekwilibrystę Imagino, jak ten chowa w cylindrze królika. Tuż przed występem zakradł się do jego garderoby, wypuścił królika i włożył do cylindra krowi placek, który na scenie zaczął wyciekać z kapelusza, zalewając skronie biednego Imagino cuchnącą brunatną mazią. Innym znów razem naderwał sznurek od gorsetu akrobatce, której popisowym numerem był taniec na linie. Podczas gdy ona wykonywała swoje ewolucje, sznurek pękł i oczom widzów ukazały się jej kształty. Powoli dla wszystkich stawało się jasne, że z racji swojego poczucia humoru i zamiłowania do wygłupów, Artur będzie następcą podstarzałego klauna Żorża, który od kilku lat zapowiadał odejście z trupy, jednak ciągle to odwlekał. W końcu jednak nastąpiła chwila, gdy Żorż musiał się pogodzić z upływem czasu, a jego miejsce zajął Artur, który przyjął pseudonim estradowy Bombalino.
Jako dziecko wychowane w cyrku, Artur doskonale wyczuwał nastroje publiczności i potrafił nad nimi panować. Do perfekcji opanował sztukę rozśmieszania i dzięki temu uratował niejeden występ, który początkowo zapowiadał się na wielką klapę. Ludzie kochali Bombalino za cięty dowcip, umiejętności żonglerskie i żywiołowość. Bombalino kochał brawa i wydawało mu się, że nie potrafi bez nich żyć. Wyszywane cekinami kostiumy, strusie pióra, jazgotliwe przygrywki orkiestry zagłuszającej nawet ryk tresowanych lwów zamkniętych w klatkach i jaskrawe światła areny to był cały jego świat. Innego nie znał i nawet nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia aż do chwili, gdy podczas jednej z tras urwało się koło od jego wozu. Cała trupa pojechała dalej, żeby się nie spóźnić na kolejny występ, a on został. Miał zamiar poszukać jakiegoś domu i tam poprosić o pomoc. Nie wiedział jednak, w którą stronę iść, gdyż utknął w szczerym polu. To była wiosna i słońce tego dnia świeciło wyjątkowo mocno.
Artur usiadł na ziemi i pierwszy raz w życiu dotarło do jego świadomości, że istnieje życie poza cyrkiem. Obserwował mrówki pracowicie dźwigające źdźbło trawy, ważkę siedzącą na gałązce trzciny, żabę i wiejską dziewczynę, która pilnowała skubiącej trawę krowy. Ich nikt nie oklaskiwał, a przecież żyli! W dodatku chyba bardziej intensywnie od niego, a ich niepozorny byt tchnął spokojem, z powodu którego Atrura ogarnęła jakaś nieznana mu dotąd tkliwość. Zastanawiał się, co właściwie kryje się pod tą maską arlekina, którą nosi od wczesnego dzieciństwa. Podniósł dłonie i krzywiąc się z bólu zerwał z twarzy skorupę, która już zdążyła wrosnąć w skórę, ale wówczas okazało się, że pod nią jest następna! Wpadł w panikę i zdenerwowany zaczął wodzić palcami po policzkach i skroniach. Co tam pod spodem jest?! Zapragnął dotknąć swojej prawdziwej twarzy. Krzywiąc się z bólu, z oczami pełnymi łez zdejmował maski jedną po drugiej, mając nadzieję, że to już ostatnia, ale wówczas okazywało się, że każda maska kryje następną... Wreszcie przestał się szamotać i bezsilnie opuścił ręce. Spojrzał na wszystkie zdjęte maski, które leżały przed nim na ziemi, wziął do rąk jedną z nich i przyjrzawszy się jej stwierdził, że ta i wszystkie pozostałe mają idealny kształt jego twarzy, choć na każdej zastygł inny grymas. Jedna miała wargi rozchylone w uśmiechu, inna w wyrazie zdziwienia, a jeszcze inna ukazywała złość. A wszystkie w jakiś sposób były nim samym. ,,A więc jestem każdą ze swoich ról!" - pomyślał zaskoczony własną konstatacją, po czym już uspokojony zadumał się głęboko. Wówczas usłyszał wołanie. To pozostała część trupy wysłała mu na pomoc rozklekotany wóz. Woźnica wykrzykiwał coś na jego widok i poganiał konie batem. Artur otrząsnął się z wrażenia, jakie wywołało na nim całe zajście i pomyślał, że scenę zdejmowania masek musi wykorzystać w następnym numerze klauna Bombalino. Pospiesznie zaczął nakładać z powrotem maski na twarz, bo przecież każda z nich będzie mu podczas występu potrzebna. Ależ mu będą bić brawo!

piątek, 9 grudnia 2011

Pierwszy bal czyli pisanie na zadanie.




Tego dnia od samego rana czuło się w powietrzu coś niezwykłego. Razem z pierwszymi promieniami Słońca ze snu otrząsnęła się Jutrzenka. Natychmiast wyskoczyła z łóżka, przeciągnęła się, ziewnęła i podeszła do toaletki, aby przemyć twarzyczkę rosą. Spojrzała w lustro i przeraziła się na widok sterczących we wszystkie strony loków. Wieczorem wyjątkowo starannie założyła papiloty, bo dziś przecież jej wielki dzień, pierwszy w życiu bal! Jutrzenka chciała mieć włosy uczesane w anglezy, bo ta fryzura wydawała jej się najbardziej odpowiednia do nowej sukienki. Tymczasem papiloty we śnie pospadały i na głowie miała coś, co przypominało pęczek szczypiorku. A właśnie: sukienka! Jutrzenka związała włosy źdźbłem trawy, pośpiesznie wytarła twarz i pobiegła na łąkę, gdyż z płatków od Dzikiej Róży zamierzała uszyć suknię balową. Róża była obsypana białym kwieciem, gdy jednak Jutrzenka wyciągnęła ręce, by zerwać trochę płatków, ta wysunęła znienacka kolce, raniąc ją w palec, gdyż tego dnia miała zły humor. Kilka kropel krwi spadło na ziemię i od tej pory każda dzika róża ma czerwone owoce. Zrozpaczona Jutrzenka usiadła w kępie trawy i zaczęła cichutko pochlipywać. I co ona teraz pocznie? W czym pójdzie na swój pierwszy bal? Przecież Zefirek już roznosi zaproszenia, a konwalie dzwonią ze wszystkich sił, przypominając o godzinie rozpoczęcia tańców. Łzy  napływały do jej oczu i  na skutek tego z nieba zaczęły spadać drobniutkie kropelki, które stawały się coraz większe i większe... Zanosiło się na prawdziwą ulewę. Wtedy spod liścia rdestu wyszła stara Pajęczyca. Spojrzała na Jutrzenkę, wyjęła z kieszeni fartucha kłębek nici i powiedziała:
- Stań prosto i przestań się mazać, bo zepsujesz nam wszystkim święto.
Jutrzenka spojrzała na nią zaskoczona, jednak posłusznie wykonała polecenie. Wówczas Pajęczyca za pomocą nici zmierzyła Jutrzence obwód talii i bioder.
- Ale co ty właściwie robisz? – zapytała nieśmiało nadal pochlipując.
- Biorę miarę, żeby ci uszyć balową suknię – chłodno odparła Pajęczyca, jednak w jej małych oczkach Jutrzenka zauważyła błysk sympatii.
- A z czego ją uszyjesz? Przecież Róża nie dała mi płatków.
- Nie kręć się i nie zadawaj tylu pytań. Sama zobaczysz.
                   Jutrzenka zamilkła i nawet zaczęła się blado uśmiechać, a wówczas deszcz    ustał i zza lasu zaczęło wyglądać rumiane Słońce.  
Tymczasem w pałacu Królowej Naturii panował już rwetes. Nadworny kucharz Księżyc w wielkiej białej czapie pochylał swoje pyzate lico nad olbrzymią misą z pianką prawoślazową, z której miał zamiar upiec torciki bezowe. Wielka kolonia Świetlików otrzymała polecenie oświetlania uroczystości i właśnie obsiadła całą salę balową, Świerszcz z rodzinną orkiestrą symfoniczną stroił instrumenty, a Żuk Gnojnik sprzątał stajnie dworskie dla zaprzęgów zaproszonych gości. Ze wszystkich komnat dobiegała radosna krzątanina, a pokojówki prześcigały się w domysłach na temat tego, jaką sukienkę będzie miała Jutrzenka na swoim pierwszym balu.
Ale oto nadleciał Zefirek, którego postawiono na czatach i przyniósł wieść, że widać pierwszych gości. Na schodach prowadzących do sali balowej stanęła sama Królowa Naturia, witając długi szereg kolorowych i pachnących postaci. Panna Maciejka jak zwykle nadużyła perfum, Niezapominajki przyszły wiecznie w tych samych niebieskich spódniczkach,  a  siostry Makówki wystroiły się w ekstrawagancką czerwień, ale wszyscy już do tego przywykli, więc nie zrobiły większego wrażenia. Nagle na znak Zefirka konwalie zadzwoniły głośniej, gdyż przed pałac zajechała karoca zaprzężona w sześć dorodnych koników polnych. Najpierw wysiedli z niej Dzień i Noc – rodzice Jutrzenki-  a później ona sama. Na jej widok wszystkie kwiaty westchnęły z zachwytem, a sama Królowa Naturia pokiwała z uznaniem głową, gdyż  panna Jutrzenka w zwiewnej sukience z porannej mgiełki wyglądała prześlicznie. Oj tak, stara Pajęczyca nie na darmo uwijała się nad swymi krosienkami od samego świtu. Do onieśmielonej Jutrzenki podszedł Zmierzch, który był na balu wodzirejem. Gładząc siwą brodę poprosił ją do kontredansa i obydwoje poprowadzili korowód pląsających istot. Ach, cóż to był za taniec! Wszystko zawirowało, zakręciło się i zapachniało. Pani Dzień zarzuciła ramiona na szyję panu Nocy i oplotła go szalem z tęczy, Gwiazdy na ten wieczór zeszły z nieboskłonu i mrugały granatowymi oczami, Słońce kołysało się do rytmu, nawet kucharz Księżyc wyglądał z pałacowej kuchni i przytupywał, a Świetliki ukryte pod sufitem sali balowej zaświeciły najpiękniejszym blaskiem. Tańczono i bawiono się całą noc, dopóki orkiestra symfoniczna Świerszczy miała siłę grać. Królową balu jednogłośnie okrzyknięto pannę Jutrzenkę.
I ja na tym balu byłam, wodę źródlaną piłam, a wszystko, co widziałam, to opowiedziałam.


A oto literacka interpretacja tego samego obrazka napisana przez GM-a :

Sala balowa Pałacu Tysiąclecia skrzyła się jak zrobiona z klejnotów. To słoneczny blask wpadający przez wysokie okna, odbijał się w diamentowych koliach księżnych i księżniczek, szmaragdowych diademach szlachetnie urodzonych dam dworu, brylantowych orderach generalicji i w rubinowych pierścieniach przystojnych kawalerów. Bezwstydnie igrał w złotych bąbelkach szampana wypełniającego kryształowe kieliszki, przemykał po marmurowych posadzkach i delikatnie muskał alabastrowe kształty ustawionych pod ścianami posągów. Cudowne stroje, piękne twarze, kolorowe mundury, a przede wszystkim dźwięki walca płynące z góry, z galerii dla orkiestry, dodatkowo potęgowały wrażenie nieziemskości miejsca i chwili. Za plecami dworzan i licznie zgromadzonych gości bezszelestnie przemykali służący w kolorowych kostiumach pierrotów, dbający o to, by nikomu z obecnych na sali dorosłych nie zabrakło wina, a dzieciom – soku i lukrowanych ciasteczek. Zgodnie z życzeniem Jego Królewskiej Mości Edwarda VIII Sprawiedliwego, szóste urodziny królewny Aleksandry miały przyćmić wszystkie wydane dotąd bale – i tak się stało. O tym, że bal przerósł wszelkie oczekiwania małej solenizantki, upewnił władcę jej szczery, radosny i beztroski śmiech.
Dziewczynka w biało-złotej sukience pląsała po sali niczym  żywy ogień. Co rusz podbiegała do innego z gości i wyciągała go na środek sali, do tańca, po czym wbiegała po wysokich schodach na galerię by z poważną miną, razem z maestro dyrygować orkiestrą, a członkowie prowadzeni przez dyrygenta ledwo wystającego zza pulpitu, za wszelka cenę starali się wtedy zachować powagę. Za moment znowu była na dole, by rozdawać damom dworu kolorowe balony nadmuchiwane przez klaunów i akrobatów, albo bawić się w chowanego z gwardzistami. Na sali pełnej najczystszej wody klejnotów dziewczynka była klejnotem największym, w którego blasku gasła uroda najpiękniejszych księżniczek z ich wszystkimi koliami, diademami i pierścieniami. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że tak swobodne zachowanie i niczym nieskrępowana zabawa nie przystoi następczyni tronu Cordovii, ale król nie dbał o to: dla jedynej córki gotów był złamać wszelkie reguły dworskiego ceremoniału czy towarzyskiej etykiety. Otoczony wianuszkiem ministrów i zaproszonych ambasadorów, pozornie zaabsorbowany rozmową, ani na chwilę nie spuszczał córki z oka. „Moja kochana Kornelio, gdybyś mogła ją teraz widzieć!” – myślał z rozrzewnieniem, dumny i szczęśliwy z tego, jak z każdym rokiem mała Aleksandra coraz bardziej przypominała jego zmarłą żonę. Czyż ojciec mógł oczekiwać od życia większej nagrody, niż zdrowe i szczęśliwe dziecko?
Uśmiech nie schodził z królewskiej twarzy ani na moment, nawet gdy władca dostrzegł przeciskającego się w jego stronę przez tłum Ministra Tajnej Kancelarii, w towarzystwie oficera gwardii – jedynego wojskowego na sali, który zamiast galowego miał na sobie codzienny, garnizonowy mundur. Nikt z dworzan dyskretnie obserwujących władcę nie mógł słyszeć, o czym rozmawiali, ale co bystrzejsi mogli dostrzec złowieszczy grymas, który przez jedna, krótką chwilę zagościł na monarszym obliczu. Ci, którzy mieli szczęście lepiej znać osobę swego suzerena, wiedzieli, że w takich momentach lepiej schodzić z drogi Edwardowi Sprawiedliwemu. Mężczyźni zamienili kilka zdań, po czym oficer strzeliwszy obcasami odwrócił się na pięcie i pospiesznie ruszył w stronę wyjścia.
Król, ponownie promieniejący naturalnym uśmiechem, chwycił pod rękę swego ministra i poprowadził go w kierunku środka sali balowej, gdzie zarumieniona z emocji królewna tańczyła walca z porucznikiem de Reveri, najprzystojniejszym kawalerem i najlepszą partią w stolicy. Z natury bardzo wysoki mężczyzna dokonywał cudów, by zachować szlachetnie prostą sylwetkę zamiast zginać się pół i nie dać po sobie poznać, jak trudny jest taniec z kruszynką nie sięgającą mu nawet do pasa.
– Czyż nie jest śliczna? – zapytał król Ministra Tajnej Kancelarii, po czym, nie czekając na odpowiedź, poklepał go poufale po ramieniu i przekazawszy w jego ręce kieliszek z niedopitym szampanem, ruszył w stronę roześmianego Dawida w sukience tańczącego z Goliatem w galowym mundurze.
Czujny maestro dał znak batutą i orkiestra zamilkła. Tańczące pary z zgięte w ukłonach pełnych szacunku rozstąpiły się na boki.
– Odbijany, poruczniku? – zażartował władca stając przed partnerem córki, uśmiechnięty od ucha do ucha.
– Wasza wysokość... – wojskowy skłonił się z najwyższym szacunkiem i puściwszy rękę królewny odstąpił w tył.
– Tata! – krzyknęła uszczęśliwiona dziewczynka, rzucając się ojcu na szyję. – To naj-naj-naj-najfajniejsze urodziny! Dziękuję!
Wzruszony władca przytulił dziewczynkę mocno i zupełnie nie po królewsku pocałował ją w czubek ufryzowanej, pachnącej pudrem i nie wiedzieć dlaczego – piernikiem, głowy.
– Raczy solenizantka zatańczyć ze swoim starym ojcem? – zapytał, nagle wzruszony. – Nie jestem może tak wyśmienitym tancerzem, jak porucznik de Reveri, ale jeszcze nie zapomniałem, jak się rusza nogami.
W odpowiedzi dziewczynka chwyciła go mocno za rękę i roześmiana pociągnęła na środek sali. Kiedy tylko stanęli naprzeciw siebie, orkiestra zaczęła grać „Wiatr południowy”, najmodniejszego walca tego sezonu. Ruszyli i po chwili cały parkiet należał tylko do nich. Wirowali niczym kolorowy, biało-szaro-złoty bąk, śledzeni przez setki par oczu. Każdy, kto dotąd jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, teraz mógł przekonać się na własne oczy jak bardzo młodziutka Aleksandra przypomina swoją zmarłą matkę i jaką pięknością stanie się, gdy dorośnie.
Za oknami rozbrzmiała salwa karabinowa, po niej druga, trzecia i następna.
– To honory na twoją cześć, córeczko. A wieczorem obejrzymy pokaz sztucznych ogni. Sprowadziłem najlepszego specjalistę aż z Telvanii. Obiecał widowisko, jakiego jeszcze świat nie widział. Lubisz sztuczne ognie, prawda?
– Lubię-lubię-lubię, papa! I ciebie też lubię, najbardziej! – zawołała dziewczynka i   roześmiała się w głos, szczęśliwa.
* * *
To dziwne, ale huk wystrzałów kolejnej salwy wydał się już nie tak bardzo głośny, jak huk poprzednich. Może to kojący chłód miejskiego bruku sprawiał, że ani hałas ani ból nie były tak wielkie. Gdyby jeszcze nie ta nieprzyjemnie lepka wilgoć, w której leżał, narastające poczucie wszechogarniającego spokoju byłoby zupełne. Z poziomu bruku, mężczyzna w roboczym fartuchu  dostrzegał tylko pojawiające się na chwilę w zasięgu wzroku buty, męskie i damskie, znikające niemal natychmiast, jakby gdzieś się śpieszyły czy gdzieś biegły, ale gdzie i po co, tego już nie rozumiał. Nie rozumiał też, co właściwie tu robił i dlaczego nie był w stanie poruszyć rękami ani nogami. Zupełnie, jakby nagle opanował je całkowity paraliż. Raz jeszcze spróbował ruszyć choćby serdecznym palcem, ale bez powodzenia. Dziwne. A przecież zaledwie przed chwilą szedł ulicą, razem z innymi. Nieśli transparent. Czy może flagę? Nie, jednak transparent. Co tam było napisane? Coś o chlebie czy głodzie. Może o pracy? Albo i chlebie, i o pracy. Usiłował sobie przypomnieć, ale czerwone litery, jakie przepływały przed oczyma, szybko,c oraz szybciej  ciemniały.
Kiedy krokiem równym jak na defiladzie mijał go pierwszy szereg królewskich gwardzistów idących od strony pałacu, nie widział już niczego. Przestępując nad stygnącym ciałem, w milczeniu przeładowali broń, a któryś prawie się o niego potknął. Jeszcze tylko, z daleka, doleciał go brzęk pękających szyb i czyjś rozdzierający krzyk, a po chwili, już ledwo słyszalny, huk kolejnej karabinowej salwy. Potem nie było już nic.



środa, 7 grudnia 2011

Obrazy

Ponuro i mrocznie. Nie chce mi się szukać słów. Czekam, aż one mnie znajdą. Natomiast znajduję mnóstwo ciekawych obrazów. Najbardziej mi działa na wyobraźnię ten ostatni :)

Sanchez




Jeannette Woytzik



Anonim






czwartek, 1 grudnia 2011

Człowieku


Zawsze przed pójściem spać sprawdzam wszystkie krany, gdyż dźwięk kapiącej wody w mojej głowie potrafi się przeistoczyć w huk Niagary, przy którym nie da się spać. Domykam szczelnie drzwi balkonowe, żeby nie słyszeć samochodów. Wszystkie zegary działają bezdźwięcznie, bo śpię jak zając pod miedzą i nawet tykanie wskazówek jest w stanie mnie obudzić. Zero dźwięków. A jednak drugą noc z rzędu słyszę głos, który mówi do mnie : ,,Człowieku..." Otwieram gwałtownie oczy całkowicie przytomna i gotowa słuchać tego, co głos powie dalej, ale on nie mówi nic więcej. Patrzę na zegarek w komórce i jest 3.50. Dokładnie o tej samej godzinie, drugą noc z rzędu męski głos mówi do mnie ,,człowieku". Nie wiem, czy mnie w ten sposób woła, czy chce mi przypomnieć, że człowiekiem jestem i w proch się obrócę, czy po prostu jest to jedyne słowo, jakie ten Ktoś mówiący zna. Ta noc będzie trzecia. Jeśli znów o 3.50 usłyszę ,,człowieku", to chyba sobie ustalę termin wizyty u psychiatry ;p


Obraz: M. Cheval

niedziela, 27 listopada 2011

Wymyk



Ma bladą twarzyczkę i wielkie oczy, które zajamują pół twarzy. Pojawia się co jakiś czas i rozsiada, jakby był u siebie. Nie można sobie z nim dać rady. Na nic powtarzanie, że wszystko jest OK, że jesteś u siebie i ty tu rządzisz. Wszystko na nic. Gdy w okolicy grasuje Wymyk, nie rządzisz nigdzie i każde miejsce jest obce.  Jego obecność emanuje nie wiadomo z jakiego żródła i powoli wypełnia całą przestrzeń. Wówczas zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Nagle w samym środku najlepszej zabawy odchodzisz na ubocze i nie wiesz, co ze sobą zrobić. Krążysz z daleka i obserwujesz innych ludzi, zastanawiając się, kim oni są?? Podchodzi do ciebie wówczas sympatyczny mężczyzna i pyta: ,,Gdzie się podziewasz?". A ty nie wiesz, co odpowiedzieć, bo zniweczył twoje przekonanie, że twojego odejścia na ubocze nikt nie zauważył. Masz ochotę odpowiedzieć: ,,Przecież jestem tutaj!", ale wiesz, że to nieprawda a uważnemu, skierowanemu na ciebie spojrzeniu skłamać nie sposób.
A to wszystko z podszeptów Wymyka, który pobył sobie w twojej przestrzeni tyle, ile tylko chciał, a teraz szuka nowego terytorium. Ale wróci. Wiesz, że wróci.


Obraz: David Ball

wtorek, 22 listopada 2011

Sztuczka


Jedząc kanapkę z pomidorem i przeglądając komentarze pod poprzednim wpisem uświadomiłam sobie, że bardzo często w relacjach z ludźmi stosuję pewną sztuczkę. Polega ona na tym, że mówię to, co myślę, ale w taki sposób, że nikt w to nie wierzy. Tak naprawdę, to genialny wynalazek, który powinnam opatentować ;-))  Podejrzewam, że nie tylko ja na to wpadłam, ale nie jestem pewna, czy ludzie sobie ten trik uświadamiają. Ja też sobie do tej pory z jego istnienia nie zdawałam sprawy, choć stosuję go nagminnie, bo daje mi niesamowity komfort bycia sobą, a z drugiej strony zapewnia bezpieczeństwo, że się nadmiernie nie odsłonię i nie wystawię na rany kłute, cięte i kopane.
A ponadto dopadł mnie jakiś wirus, choć nie powinien, bo zażywam witaminę C, ale to wszystko dlatego, że miałam stresujący tydzień i jeszcze przez weekend było ok, bo wiedziałam, że w poniedziałek MUSZĘ być w pracy, ale teraz już nie muszę... Jednak na L4 nie mam ochoty, bo jak pomyślę o siedzeniu na poczekalni w przychodni, to mi katar sam przechodzi.
No i ku wielkiej mojej radości wczoraj przypadkowo na starym pendrivie znalazłam stary nagłówek! Od razu mi się zrobiło swojsko i jakoś mojo, bo nazwa Klan Papierowych Kulek była niby fajna, ale jakaś klaustrofobiczna.


Obraz: B. Drury

sobota, 19 listopada 2011

Wpis awaryjny





Taki oto wierszyk kiedyś popełniłam, a ponieważ moje konstatacje ostatniego tygodnia są niezbyt pozytywne, wręcz zachęcają do wycofania się z relacji społecznych, więc publikuję:


boję się miłości
do poety
będzie mi opowiadał świat
choć chcę go smakować

zamiast obrać jabłko ze skórki
lub zjeść prosto z drzewa
zacznie mnie oprowadzać po sadzie
sypiąc gwiazdami z rękawa
niby czarnoksiężnik

przez długie godziny
może aż po grób
każe mi pozować do wiersza
i być jak owad zatrzymany w locie
przez kroplę żywicy
cierpliwie zastygnąć w bursztynie
z którego napisze wisiorek
na szyję jakiejś innej
Marii Magdaleny


niedziela, 13 listopada 2011

To już??



Przeżyłam wczoraj szok. Wychodzę z zakupami z biedronki i na wprost siebie widzę rozpędzonego konia. Nie mechanicznego, ale żywego, najprawdziwszego konia: czarny, nieco niższy niż zwykły koń i z bardziej puchatym włosiem. Rozwiana grzywa i czerwone pompony po obu stronach głowy. Stoję przerażona, sparaliżowana tym widokiem i myślę: ,,Boże! To już?? Zwariowałam, tak?? Mam halucynacje!". Ale koń tak bardzo realistycznie walił kopytami o kostkę brukową i omijał samochody, że w końcu uwierzyłam, że jest prawdziwy. Ochłonęłam z lekka, gdy już przemknął i poleciał w stronę niezabudowanych terenów pod nowe osiedle, ruszam z miejsca z oczami jak spodki i łomotaniem serca, a tu słyszę znów tętent... Drugi nieco niższy koń pędzi za tamtym. Tutaj już byłam pewna, że zwariowałam, że to już... Drugi czarny koń z czerwonymi pomponami przeciął ruchliwą ulicę i pognał w tym samym kierunku. Zdezorientowani ludzie rozglądali się dokoła, kasjerka wybiegła zostawiając całodzienny utarg na pastwę losu, ja postawiłam siaty z zakupami... Niesamowite! Nie wiem, co się z nimi stało. Mam nadzieję, że wróciły całe i zdrowe tam, skąd uciekły. Nie było w okolicy żadnej kraksy na szosie, więc jest szansa, że nie spotkała ich krzywda.

czwartek, 10 listopada 2011

Ich twarze

po otwarciu albumu
ich przezroczyste twarze
wyfruwają spomiędzy kartek
podrywają się do lotu
jak stado papierowych ptaków
które kiedyś ucztowały w pszenicy
nie bojąc się stracha na wróble
teraz już tylko ściernisko
lub karmnik na balkonie
do którego nasza pamięć
sypnie jakiś okruszek
ich twarze
są jak archipelagi na wodach zapomnienia
wysepki wiatrem kołysane do snu
chwytam promień słońca w soczewkę
by złapać światło
które ich zbudzi

Muzyka pełni Księżyca

niedziela, 6 listopada 2011

Gerda




kończy trzeci fakultet
segreguje dni
przy biurku z widokiem na awans

po pracy basen i siłownia
robi to dla siebie
jak zalecał doradca
rozwoju osobistego

a przy każdej pełni księżyca
dosiada renifera
dobrych ludzi pyta o drogę
do pałacu Królowej Śniegu

ślady sań budzą ptaka uśpionego w piersi
wtedy rozpościera skrzydła
i leci za tropem do utraty tchu

a gdy chwyta za klamkę
ostatniej komnaty
budzik przypomina
że Kaj to tylko sen

skrzydła odlatują bez niej


Obraz: Abulena Panduri

sobota, 5 listopada 2011

Kaj






to było w tym momencie
kiedy skończył obiad
podciągnął spodnie za pasek
gestem potentata
i podszedł do okna

coś się w nim ważyło
coś chybotało na szalach
dwie armie targały duszę

zza zakrętu pokazały się sanie
rozłożyste, wygodne
wychyliła się z nich oszroniona twarz
Królowej Śniegu
wycelowała w niego soplem lodu
i przywołała palecem zgiętym w haczyk

zobaczył w sobie przerębel
skoczył
najpierw poczuł rwący kryształowy chłód
później już tylko spokój mrożonki

do tej pory nie znalazła się Gerda
chętna by go szukać



Obraz: Brooke Shaden

środa, 2 listopada 2011

List do zimnych krajów





a więc piszę dzisiaj
gdy jesień napiera na szyby
żółtymi i czerwonymi ognikami
dogorywających liści

nad cmentarzem fruwają
wniebowzięte dusze
łopot ich bladych sukienek
mylę ze skrzydłami ptaków
a to ci których już nie ma
z zapachem chryzantem
odlatują w zaświaty

a więc piszę pospieszny list
na który już nie ma kto czekać
zasypane ziemią oczy
nie rozróżnią słów

a jednak piszę
i dopiero dzisiaj
powierzam cię ciszy

sobota, 29 października 2011

Doniesienia z placu boju



Po pierwsze walczę z własnym lenistwem, a wojna to ciężka, niewdzięczna i nie rokująca wielkich i długotrwałych zwycięstw. Chwilowo wygrywam, ale bój to jest NIE ostatni, czego świadomość mnie nie nastraja euforycznie, ale raczej sceptycznie.
Obowiązkowy obchód a raczej objazd rodzinnych grobów na szczęście już za mną. Dzięki tej rytualnej jeździe odkryłam istnienie Anioła Komunikacyjnego, który mnie strzegł, bo jakimś cudem uniknęłam zarysowania karoserii sobie i mercedesowi, który był wart więcej niż całe moje mieszkanie z całym żywym inwentarzem łącznie, takoż z zawartością konta etc., etc...Aniele Komunikacyjny stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...! Irytuje mnie myśl o cmentarnym pokazie mody, z którego mam ochotę zrezygnować, ale zobaczymy. Mama raczej mi nie odpuści.
I co jeszcze? Czytam ,,Chłopców z Placu Broni" i mam w związku z tym mnóstwo frajdy. Nigdy w szkole nie przebrnęłam przez tę książkę, bo jest o chłopakach ;ppp Ale teraz mi się podoba. I chłopaki też mi się podobają. Zwłaszcza jeden...;-))
Pewnie wszystkie Papierowe Kulki rozpierzchły się po świecie :( Kicha i bryndza jednym słowem. Na szczęście jesień jest taka cudna w tym roku, że nie mogę się nią nacieszyć.

Fot: kevin

niedziela, 23 października 2011

Dla El***




żeby się obudzić
ujrzeć świat na nowo
najpierw musisz zasnąć

być zielonym pączkiem
zastygłym w arteriach łodygi
by z wiosną zakwitnąć

zrzucić powab formy:
płatków, pręcika i słupka
aby wydać owoc

trzeba umknąć mackom
gigantycznej meduzy
przepłynąć przez sztorm
by w szparze za kaflowym piecem
móc zobaczyć pałac

Fot.: wienwal

piątek, 21 października 2011

Smaczki


Obudziłam się wcześniej niż zwykle, najpierw wyjęłam z lodówki masło, później serek z cebulką i szczypiorkiem, czerwoną paprykę... Obudził mnie głód. Czuję, że to nie tylko zwykłe ssanie w żołądku, ale jakiś metafizyczny apetyt na życie. O dziwo, wcale nie chodzi o życie wirtualne, ani to, które w czasach Ptasiej piosenki działo się w moje wyobraźni. Chodzi o życie w bardzo potocznym, realnie namacalnym znaczniu, a więc o to, że mam ochotę na mycie okien i małe zakupy odzieżowe ;-) Boże, niech mi ktoś zmieni PIN, bo pójdę z torbami.
Często czułam jakieś rozdarcie między pisaniem, a realnym życiem i wybierałam między jednym a drugim. Zwykle padało na pisanie.Teraz to rozdarcie zniknęło. Mniej piszę, a więcej żyję, ale kolejny tomik czeka w wydawnictwie na swoją kolejkę, więc wilk syty i Emma cała. Luzik. można pożyć :)
Wczoraj odkryłam przepyszną herbatkę Herbapolu o zapachu korzennym. Nazywa się Zimowy sekret i pachnie dzieciństwem, a zwłaszcza pierogami z serem, do których babcia dodawała ziele angielskie i cynamon. No właśnie, zjadłabym pierogi. Chyba wkrótce będą mrozy, bo mój organizm próbuje mnie namówić do gromadzenia zapasów.

czwartek, 20 października 2011

Urodzinki - proszę się częstować :)


Jestem ogromnie wzruszona, bo okazało się, że moi znajomi z wirtualu lepiej pamiętają o moich urodzinach niż ci z realu i wcześniej mi złożyli życznia. Dziękuję, Evo, mianuję Cię Papierową Kulką nwet jeśli nie chcesz nią być :)) Bardzo dziękuję.
A oto wpis na urodzinowej pocztówce od Mrówki:


Bądź rzeką jasną
Radości ryb pełną
Spokojnie wody toczącą
Wciąż przed siebie płynącą
Bądź rzeką pełną życia...


Muszę te słowa zapamiętać, może wówczas się spełnią.

ps. Tylko proszę mnie nie pytać, które to urodziny! Które, które ... bure! ;-p


środa, 19 października 2011

Czochrać bobra




Moim ostatnim wielkim odkryciem, a zarazem fascynacją, są słowniki gwar młodzieżowych i miejskich. Zaczęło się od tego, że szłam przez osiedle za grupką chłopaków i usłyszałam, jak jeden koleś powiedział do drugiego ,,ty beduinie", a reszta ryknęła takim gromkim i soczystym śmiechem, że poczułam ukłucie żalu, bo nie zrozumiałam dowcipu i nie mogłam się pośmiać z nimi. Natychmiast po przyjściu do domu wygooglałam sobie hasełko i pochichotałam do monitora. Przy okazji dowiedziałam się, co to znaczy ,,czochrać bobra" albo ,,turlać pieroga". Wiem też, co to jest ,,tofana", bo ,,zioło" się zna nie od dziś, się wie ;-p
Ach, jak piękna, pełna niespodzianek i bogata jest ta nasza ojczyzna- polszczyzna!

ps. Beduin to wcale nie jest członek koczowniczego lub półkoczowniczego  plemienia krajów arabskich, Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Wcale nie :))

niedziela, 16 października 2011

Pejcz



Wróciłam i nawet zdążyłam odespać. Dokazywałam jak dziki dzik, co zostało uwiecznione na zdjęciach - o zgrozo!-  które muszę jakimś chytrym sposobem zdobyć i najlepiej zniszczyć. Nie przystoi bowiem damie zjeżdżać okrakiem po poręczy schodów w wieczorowej kreacji ani nadużywać. Na moją obronę niech działa fakt, że to było szaleństwo kontrolowane, bo w ostatnim roku atmosfera w grupie była fatalna, więc należało coś z tym zrobić. Zabytkowy pałacyk z wieżą, salą balową ogrzewaną kominkiem, gabinetem myśliwskim, oranżeriami i kredensami pełnymi wiekowej porcelany skrywał jeszcze jedną tajemnicę. Otóż w jednym z buduarów, który oddano do naszej dyspozycji, znalazłyśmy z przyjaciółką dębową komodę z zapraszająco uchyloną szufladą... Nie byłabym sobą, gdybym do tej szuflady nie zajrzała. I co znalazłam?? Aksamitny pejcz, białą fajansową maskę na twarz i szkarłatną pelerynę! Jak nie wykorzystać takich odjazdowych rekwizytów? ;-)) Tak więc mam zjęcie jak klęczę na czworakach w masce na twarzy, a mąż przyjaciółki stoi nade mną w pelerynie i okłada mnie pejczem. Nie przystoi damie, oj nie. Najbardziej mnie rozśmieszyło to, że koleżanka, którą trochę mniej lubię, wypytywała moją współspaczkę, czy spędziłam noc w swoim pokoju. Podejrzewała mnie o czyn nierządny z chłopakiem, który jest o 13 lat młodszy ode mnie i z racji tej różnicy wieku oraz tego, że facet jest zabójczo przystojny, a atrakcyjnych lasek w firmie nie brakuje, uznałam to za wielki komplement i nie dementowałam :-D
Uff, nogi mnie bolą od tańczenia, ale warto było, bo odreagowałam rok stresów i życiowych zakrętów.

czwartek, 13 października 2011

Jedziemy po zioło, jedziemy po zioło...



Otóż mamy integrację, jak co roku o tej porze. Wstępne ustalenia odnośnie tego, jaki gatunek napoju wysokoprocentowego zakupić, doszły do skutku. Najdłużej obradowałyśmy z koleżankami w co się ubrać na kolecję przy świecach. Zbyt elegancko nie ma sensu, bo później się i tak rozpęta taneczne szaleństwo i szpilki są niewygodne, a za mało elegancko trochę do świec nie wypada. Ech, jakie trudne dylematy musi człowiek rozstrzygać. W dodatku przebieg kolacji jest nieprzewidywalny. W tamtym roku prosto z sali bankietowej trafiłam pod drewnianą wiatę, na podłogę z desek z której się niemiłosiernie kurzyło i wycinałam takie hołubce i prusiudy, że spuchła mi noga w kostce. A wszystko z powodu wycieczki spawaczy ( sami faceci!), którzy tam urzędowali, nie bawiąc się w bankiety i kawiory. Spawacze od razu poszli w piwo i kiełbasę z grilla, a w promocji dostali całą naszą wycieczkę, w której mężczyzn jak na lekarstwo i nie bardzo jest z kim tańczyć. Ale bądźmy dobrej myśli. Teraz dopiero mi przyszło do głowy, że można było ze spawaczami wejść w kolektywę i ujednolicić termin i miejsce integracji, choć nie wiem jak moja noga by to zniosła ;-)) Ech, że też człowiek ma taki ciężki pomyślunek.


ps. A tak nawiasem... Czy ktoś z Was pamięta, co to za piosenka, w której refrenie powtarza się fraza ,,jedziemy po zioło, jedziemy po zioło..." Po fragmencie tekstu na You Tubie nie znajdę. Chodzi to za mną od kilku dni i aż mnie skręca, bo sobie nie mogę przypomnieć. Co to było?? Na pewno śpiewała ją kobieta, ale nic więcej nie pamiętam.

wtorek, 11 października 2011

Ego sum



Zajrzałam na jakieś forum internetowe, choć to jeden z rzadkich przypadków, bo pechowo zawsze trafiam na jakieś zajadłe spory, które mnie odstraszają od tematu, miejsca, ludzi... Tym razem było podobnie, więc też uciekałam czym prędzej. Rzecz dotyczyła męskiego ego, nad którym rozpętała się dyskusja pod hasłem: wytropić, wytępić, dusić w zarodku i w ogóle z buta mu. Po raz kolejny dotarło do mnie, jaka jestem zacofana, niedzisiejsza i ogólnie staroświecka, bo męskie ego bardzo lubię, choć to zwierzątko należące raczej do rodziny drapieżników. Jednak drapieżnik, to kot, który potrzebuje głaskania. Na przykład:
- Kochanie, mógłbyś zatankować mi samochód?
- Znowu ja? Przecież tylko ty nim jeździsz...
- Ale wiesz... ty to na pewno zrobisz tak jak trzeba i nie pomylisz paliwa...( uśmiech )
- No dobrze, ale ostatni raz idę na ten bajer. Następnym razem zatankujesz sama.
- Jasne, dzięki! Jesteś najlepszy! ( cmok  )
Następny raz jakoś nie może nadejść i wszystko wskazuje na to, że nie nadejdzie, o ile mnie konieczność nie zmusi. Nie rozumiem, o co tyle hałasu, ostrzenia noży i kruszenia kopii? Męskie ego tylko czeka, żeby zrobić coś pożytecznego ;-))
Co poza tym? Otóż czytam ,,Blaszany bębenek" i jakoś nie mogę wejść w klimat, bo jak tylko zaczynam wnikać w świat Oskara, to zasypiam. Muszę zacząć czytać na siedząco, bo światło lampki nocnej działa na mnie jak tabletka na sen, a jeśli się w dodatku leży w ciepłym szlafroczku pod kołdrą...;p

piątek, 7 października 2011

Towarzystwo



Dzisiejszy dzień w pracy rozpoczął się zawarciem znajomości z uroczym gryzoniem, który trafił na moje biurko. Zachowuje się poprawnie, nie narzeka na warunki lokalowe ani na jakość wyżywienia, jednak mysiej mowy nie znam, więc nie ma gwarancji. Myszka chyba będzie wolała mieszkać na łące. Zastanawiam się, przy której koleżance odkręcić słoik i pozwolić myszce wyjść ;-))


niedziela, 2 października 2011

Wiersz z miską mleka



To naprawdę miał być poważny wpis od początku do końca, przysięgam! Zasiadłam przed komputerem, żeby znaleźć obraz, który zilustruje poniższe wierszydło. Chodziło mi o coś godnego, a jednocześnie magicznego, bo wierszowana stop - klatka, zatrzymująca w kadrze człowieka, z całym jego wielowymiarowym życiem wewnętrznym, to jakiś rodzaj słownej sztuczki cyrkowej, podczas której królik nadal siedzi w kapeluszu i ani myśli z niego wyjść. Miało być poważnie, ale nie dało rady ;-))
Tak więc w ramach obchodów Tygodnia GM-a przed Wami Wiersz z miską mleka :


nie złapiesz wiatru za grzywę
choć tarmosi twój szalik
kręcąc piruety

jeśli potok chcesz nabrać do szklanki
wywołasz w niej burzę
która rozsadzi szkło

nie próbuj też liczyć
ziarenek piasku
bo to dzika plaża-
strzeże swych bursztynów

z włosem czy pod włos
ten kot
nie da się zagłaskać na śmierć
ani na życie
wiersz z miską mleka
również się kota nie ima

środa, 28 września 2011

Takie buty



żeby mi nikt po odciskach nie deptał
i nie trafił zatrutą strzałą
w piętę jak Achillesa

by innym dotrzymać kroku
i zdążyć na nocny pociąg
z wagonem towarowym
pełnym ostatnich szans

do skakania przez ogień
do chodzenia po wodzie
siedmiomilowe -
bo życie ucieka i trzeba je gonić

wygodne
skrojone na miarę
zamówiłam u Niebieskiego Szewca
a on mi uszył
tylko kamień w bucie

*

Wierszydło dla GM -a, ponieważ to jego nowe buty zainspirowały mnie do napisania tegoż. To z mojej strony skromne podziękowanie za te wszystkie komentarze, które są zawsze pod prąd(em), wywołując mój śmiech lub prychanie z racji przekornego i niestandardowego podejścia do każdego, absolutnie każdego tematu, jakim GM mnie zmusza do gimnastyki umysłowej  :)

sobota, 24 września 2011

...jak również obie nerki wraz z ich tłuszczem...



Jesień sypie żołędziami, choć zmęczone liście nadal wysilają się na zieleń. Jednak rdza coraz głębiej toczy ich powierzchnie. W sercu lasu rozpanoszył się już chłód. Na łące jeszcze trochę spóźnionych kwiatów, tych, które zapomniały kwitnąć latem. Na szczęście Słońce. Dużo Słońca.
Zadziwia mnie to, jak bardzo różnimy się sposobem widzenia różnych rzeczy. To tak w nawiązaniu do poprzedniego wpisu o tym, że wszystko jest kwestią interpretacji. Miałam ostatnio możliwość przekonać się o tym na żywym przykładzie mojej koleżanki z pracy, ślepo ufającej mężowi, który... ech, szkoda słów. Kilka dni męczył mnie dylemat: uświadomić jej, że mąż ją zdradza, czy nie? Zdecydowałam, że jednak nie. Jeśli nie widzi, to może nie chce widzieć? Czy dobrze? Nie wiem. Chyba zwyczajnie się bałam, że mi i tak nie uwierzy, bo sygnałów ostrzegawczych kompletnie nie dostrzega. Dlaczego więc miałaby uwierzyć akurat mi? Stchórzyłam.
Przed chwilą otworzyłam na chybił trafił Biblię chcąc otrzymać ZNAK i trafiłam palcem w następujące słowa: ,,i płat tłuszczu, który okrywa wątrobę, jak również obie nerki wraz z ich tłuszczem" ( Księga Kapłańska) No tak. Czyli mam się nie obżerać. Chciałam otrzymać ZNAK, to otrzymałam ;-p

Co jeszcze? Dostałam dziś małpiego rozumu efektem czego jest nowa ramoneska w intensywnie rudym kolorze ( cudo!), dżinsy i kozaki. Co mnie napadło? Chyba potrzeba odreagowania ostatnich stresów.


Obraz: emiis

wtorek, 20 września 2011

***



Śnił mi się stary dom, z którego odpadł tynk i widać było gołe ściany z grubych drewnianych desek. Wyglądałam przez okno i czekałam na kogoś, a gdy nadszedł, okazał się kimś całkiem innym. Coś we mnie wahało się, czy to dobrze, że to ktoś inny, ale drugie coś było zaciekawione. Wokół domu latała jaskółka, która nie uczyni wiosny, lecz jesień, bo jakim cudem we wrześniu może być maj ;-p Jednak zanim nadleciała  ta wyśniona jaskółka i zanim czarnym skrzydełkiem nocy zakryła mi powieki, zdążyłam śmiertelnie przestraszyć Iskierkę, pisząc okropne głupoty, które tak naprawdę wcale nie są takie głupie. A później schowałam się pod kołdrę i dośniłam się tego domu, okna, siebie w nim czekającej i jaskółki tnącej przestrzeń czarnym zwinnym ciałkiem.
Jednak wszystko jest kwestią interpretacji. Nas też interpretują inni. W jakimś stopniu nas stwarzają własnym sposobem pojmowania tego, kim jesteśmy. A więc wszyscy jesteśmy Bogami i palce ubrudzone gliną wkładamy do ust w geście zadziwienia nad własnym dziełem.
Niestabilność się we mnie rozgościła, ale cóż...Pocieszam się, że wcale nie zalety dają nam szczęście, tylko wady. Wolter powiedział, że gdyby człowiek myślał, że jest szczęśliwy - byłby szczęśliwy. Więc myślę. Więc jestem.


Obraz: ubivbehwbcvjh

wtorek, 13 września 2011

Trup




Nadmiar stresu objawia się u mnie zwykle jakąś infekcją. A tym razem stres był duży. Wszystko zapowiadało się doskonale. Po pierwsze pałacyk w wielkim parku z mnóstwem starych drzew, stadniną i dużym jeziorem. Wszystko dobrze utrzymane i funkcjonalne. W pałacyku grupa ludzi, starych bywalców, do których dołączyłam jako nowicjuszka. Mieliśmy spędzać czas na wykładach, warsztatach, koncertach i zabawie. A więc zapowiadało się kilka dni pełnych wrażeń. I w zasadzie wszystko to było, tylko pojawił się pewien nadmiar w postaci ciała kobiety, która powiesiła się na kablu od internetu. Piętro wyżej, dokładnie nad recepcją, gdzie to zrobiła, trwał bankiet. Nikt nie słyszał, nikt nie przewidział, nikt nie przypuszczał... Szok. Miałam wrócić wcześniej, ale organizatorzy prosili o pozostanie, więc zostałam. Stres wychodzi ze mnie dopiero teraz. Nigdy nie lubiłam czytać kryminałów ani powieści sensacyjnych. Chyba właśnie dlatego, że w nich żongluje się życiem ludzkim i uśmierca na potrzeby fabuły. A śmierć to tragedia i ohyda. Dobrze, że jeden człowiek może umrzeć tylko raz.

Ps. Witajcie nowe Kuleczki w moim obserwatorium. Cieszę się, że jesteście. Zalinkuję Wasze blogi u siebie jak będę miała więcej energii, bo póki co jestem w rozsypce.

wtorek, 6 września 2011

Pa pa!


 

Jutro pakuję fatałaszki i wyjeżdżam, więc bardzo proszę spędzać czas bezgrzesznie - na modlitwie i pokucie za moje grzechy, a jest ich bez liku, więc modlić się powinniście bardzo żarliwie. .
Jadę daleko, za siedem gór i rzek - polskich rzek i gór. Jedyny dyskomfort w tym wszystkim jest taki, że muszę się przesiadać w środku nocy z jednego pociągu na drugi i boję się, że wsiądę w jakiś zły pociąg i nie trafię tam, gdzie chciałabym dojechać ;-))
Wrócę w najlepszym razie w poniedziałek lub wtorek, a w najgorszym pójdę w długą i tyle mnie widzieli ;-p A co! Nigdy nie byłam na wagarach. Lepiej późno niż wcale. Jejku, jak pomyślę, jaka ja byłam w szkole grzeczna i ulizana, to aż mi się scyzoryk w torebce ( H&M) otwiera. Teraz też w gruncie rzeczy jestem, ale lubię sobie dodać animuszu ;-))

Pa pa, Kuleczki! Dbajcie o siebie nawzajem i piszcie, żebym miała co czytać, jak wrócę.

niedziela, 4 września 2011

Stworek




Popielate światło wpełzało powoli do domu Niegrzecznej Dziewczynki. Najpierw było pół na pół wymieszane z mrokiem, ale z każdą chwilą coraz więcej było w nim blasku. Niegrzeczna Dziewczynka otworzyła ostrożnie wewnętrzne oko i zanim sobie zdążyła przypomnieć, że na połaci czasu, którą ludzie zwykli nazywać dniem, czeka na nią sporo czynności, które trzeba wykonać, zobaczyła własną dłoń ściskającą włochatego stworka. Nie wyglądał przyjaźnie i miał długie włochate kończyny, które wyglądały jak skrzydła nietoperza. Od razu poczuła, że stworek ma złe zamiary i w pierwszym odruchu chciała rozewrzeć palce i porwać rękę. Pomyślała z nadzieją w sercu, że stworek zniknie sam i nie będzie musiała decydować, co z nim zrobić. Ale później na wewnętrznym wyświetlaczu pojawił się napis: ,,A mam cię!”. Na wpół uśpiony umysł sygnalizował w ten sposób kierunek, w którym powinny podążać myśli Dziewczynki. Trzymała potworka jeszcze przez chwilę w dłoni przezwyciężając strach i obrzydzenie, a także zimną sugestię umysłu, aby dłoń zacisnąć bardzo mocno, do oporu... Jednak najważniejszą zasadą Klanu Papierowych Kulek było : Nie odbieraj życia. Tego zakazu nie mogła złamać. Siłą wyobraźni przeniosła się na łąkę, wolną ręką wykopała głęboki dołek, tam włożyła potworka i zasypała go ziemią. Stojąc nad tym miejscem wyostrzyła Spojrzenie Przenikające Materię i zobaczyła, jak stworek kopie korytarz na podobieństwo kreta i odchodzi gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie nie ma Długopiórych Ptaków przynoszących Znaczenia. A więc potworek już nic nie będzie znaczył – pomyślał nadal na wpół uśpiony umysł. Tej dobrej nowiny Dziewczynka nie mogła przespać. Otworzyła oczy i zaczęła nowy dzień, nowy blog...


Obraz: Hanjo Sung

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Tamten dom





Dedykuję tym, którzy mieli ostatnio dziwny dzień, niezależnie od tego, na czym ta dziwność polegała.

*
tamten dom
cofnął się w stronę zapomnienia
jak fala podczas odpływu do głębin
zabrał starą szafę
której skrzypienie tuliło mnie do snu
i lustro z dwoma skrzydłami –
ostatniego świadka
mojej niewinności

spakował obrazy książki
pajęczynę nad łóżkiem
niemodne bibeloty
i cień dziewczynki taki mały

urażony moją wyprowadzką
pewnego dnia u kresu dzieciństwa
tłumok z tym wszystkim zarzucił na plecy
zamrugał okiennicami
skłonił się ostatnim piętrem
i uchyliwszy kapelusza z dachówek
odszedł bez pożegnania
jak angielski arystokrata

tupanie fundamentów
od których popękały ściany
słyszę coraz cichsze


Obraz: Mike Worral

niedziela, 28 sierpnia 2011

Są i stają się




Dzisiaj od rana jestem na siebie zła, bo nie potrafię żyć tak po prostu. A tak się staram! Nie potrafię żyć tym wszystkim, co widzę, namacalnym konkretem. Na dobrą sprawę można powiedzieć, że nie potrafię żyć własnym życiem. Ludzi można podzielić na tych, którzy są i na tych, którzy się stają. Ja chcę być. A nie jestem. Czy się przynajmniej staję?? Powiedzmy ;-/
Dlaczego bycie człowiekiem jest takie męczące? Dlaczego jest z tym tyle kłopotów? Dlaczego po takiej wielkiej porcji lodów śmietankowych takie myśli?

Sedno





Pomyślałam o niepoznawalności nas samych. Każdego dnia uzbrojeni po zęby w rozum i zmysł analizy wyruszamy na polowanie, żeby wreszcie dopaść swoje własne Sedno. Węszymy z nosem przy ziemi, szukamy tropów na świeżym powietrzu, a nasze Sedno siedzi jak sowa w jakiejś dziupli i nawet nie wie, że odbywa się nagonka. A może wie, tylko się boi rozpoznania? Myślę, że ono tak samo jak my jest niepewne i nieświadome siebie. W którymś momencie odkryłam, że im bardziej szukam, tym mniej znajduję. Przestałam szukać własnego Sedna. Zaczęłam słuchać, patrzeć, chłonąć i zapisywać. Zeszłam na niższy poziom i stamtąd wysyłam do siebie te pocztówki.
Pomyślałam też o moim Avatarze, który teraz krzyczy we wszystkich z miejsca, gdzie zostawiłam jakąś myśl. Zrobiło mi się smutno na myśl o tym, bo przecież ja nigdy nie krzyczę.


Obraz: kowalskijan

Zblogowani

zBLOGowani.pl