środa, 29 stycznia 2025

Wracam do siebie

 



 
Ależ sobie odpłynęłam! Sporo czytałam, mam tytuły, o których warto by coś skrobnąć czy raczej stuknąć, ale czytanie tak mnie wciąga, że zapominam o bożym świecie. Jakiś czas trawiłam historię z nową koleżanką, ale teraz już mam pewność, że większy dystans to najlepsza opcja dla nas obu. Dzięki temu ja odzyskam spokój, a ona będzie mogła zmierzyć się z własnymi demonami. Ja jej wypełniałam czas, w jakimś stopniu zastępowałam męża i dzieci, poprawiałam humor, bo mogła się wygadać i dźwigać swoje problemy z kimś, a to tylko pozorna pomoc, bo byłam czymś w rodzaju tabletki przeciwbólowej. Niby fajnie, jak mniej boli, ale jeśli ktoś dostaje tabletkę przeciwbólową na złamanie, to raczej nie pomoże, tylko odsunie problem, a on będzie narastał... Ponadto ja źle znoszę takie osaczenie i życie w symbiozie. Duszę się. Kurczę. Potrzebuję przestrzeni na własne myśli, na kontakt ze źródłem, a ono bije we mnie. Wracam do siebie. Jest dobrze. 

Oprócz czytania robiłam sobie dogoterapię z wykorzystaniem mojej psicy, a ona się do tego bardzo dobrze nadaje. Jest wyjątkowo radosnym, żywym i uspołecznionym psem, którego dostaliśmy w prezencie od świata. Z doświadczenia wiem, że nie wszystkie psy są takie radosne i żywiołowe, a przynajmniej nie w takim stopniu. Nasz prezent miał kilka miesięcy, gdy pojawił się w okolicy. Krążył jakiś czas wokół śmietników i supermarketu, a później zapędził się w głąb osiedlowej uliczki i krążył ogłupiały między posesjami, wylatywał na ulicę wprost pod koła samochodów, zmuszając kierowców do hamowania. W pierwszej chwili pomyliłam ją z suczką sąsiada, więc poszłam zawiadomić "właściciela", ale ku mojemu zdziwieniu sąsiad wyszedł po moim dzwonku ze swoją suczką przy nodze!  Obie niemal identyczne! :)) Pośmialiśmy się i poszłam do domu.  Psica nie pozwalała mi się do siebie zbliżyć ani nie chciała iść za mną, więc nie miałam wyjścia, musiałam ją zostawić na ulicy, ale przebiegle zostawiłam uchyloną bramkę, w nadziei, że może jednak zechce wejść... Tylko jeśli wejdzie, to co wtedy? Co na to Tygrys? Od dawna trwał między nami spór, bo ja zapowiadałam, że kiedyś chcę mieć psa, a on, że wykluczone, absolutnie nie, bo to odpowiedzialność, dodatkowe obowiązki, że i bez psa mamy dość zajęć. W dodatku poprzedniego psa - przybłędę straciliśmy w tragicznych okolicznościach. Sąsiad alkoholik mocno zapił, zapomniał zamknąć bramę wjazdową, z czego skorzystał jego owczarek kaukaski, który nad ranem wdarł się do nas i zagryzł naszego Kojota na schodach. Kojot, niezależny i zaprawiony w wolnym życiu włóczęga,  bał się wejść do domu, więc sypiał w budzie i to zamiłowanie do swobody skończyło się dla niego tragicznie. Po śmierci Kojota Tygrys oświadczył, że ma dość, że to koniec przygarniania psów z ulicy, że już nigdy więcej nie będzie miał psa, bo nie chce jeszcze raz przez coś podobnego przechodzić, więc nie byłam pewna jego reakcji, gdyby jednak psica do nas weszła. Tamtego dnia byłam sama z synem, czarna suczka wyjątkowo mnie chwyciła za serce, ale nie chciałam jej brać do domu nie wiedząc, jak na to zareaguje mąż, zresztą ona uciekała przede mną. Uchyliłam bramkę i zostawiłam sprawę jej własnemu biegowi.  Po pewnym czasie Tygrys wrócił do domu i powiedział, że jakiś pies siedzi na schodach. Co to za pies, pyta. Ja na to, że yyy... no nie wiem... był tu taki jeden na ulicy... chyba szuka domu...

- I co z  zrobiłeś z tym psem? Wygoniłeś go? - pytam.

- Jak wygoniłem? Jeść mu dałem. To suczka. 

Hurra! Podstęp się udał, myślę sobie i udaję, że niby nie miałam z tym nic wspólnego.

- Jeśli go nakarmiłeś, to nie odejdzie, wiesz o tym - mówię.

- No ale co miałem zrobić - zaczyna się tłumaczyć mąż - przecież widać od razu, że głodny.

- No to mamy psa! 

Z czasem okazało się, że w zasadzie powinnam być zazdrosna, bo Nusia skradła serce męża jak żaden inny pies. Najlepsza karma, najlepsze kropelki ochronne, cotygodniowe długie spacery, żeby mogła się wybiegać. Miała być tresowana, bo faktycznie jest wyjątkowo zwinna i mądra, ale wszelkie próby kończą się tym, że Nusia kładzie się brzuchem do góry, popiskuje i tak merda ogonem, tak się przymila, że Tygrys zaczyna się śmiać i po tresurze. Przez jakiś czas spała pod domem w budzie Kojota, jadła bardzo ostrożnie i z wdziękiem urodzonej damy to, co dostawała, ale nadal nie pozwalała się do siebie zbliżyć. Wreszcie przyszedł dzień, gdy wyciągnęłam dłoń, a ona spojrzała mi w oczy tak inteligentnym i ludzkim wzrokiem, że po prostu zaparło mi dech i później polizała mnie po ręce, pozwoliła się pogłaskać, a z czasem polubiła siedzenie na moich kolanach. Tygrys ją początkowo przerażał, bo to człowiek hałaśliwy, ma bardzo niski głos, idąc po schodach tak tupie, że go słychać w całym domu. Jak idzie to biega, a jak mówi to krzyczy - to cały on. A Nusia boi się każdego głośniejszego dźwięku np. trzaśnięcia drzwiczek od szafki lub nagłego odsunięcia krzesła od stołu, więc mąż musi ciągle uważać, a ja się śmieję, że wreszcie ktoś go nauczył kontrolowania swoich odruchów. Mnie się nie udało, ale psu- owszem. :)) 

Przez kilka miesięcy bała się wyjść na ulicę, więc nosiłam ją na spacery na rękach. Z czasem zakodowała, że wracamy za każdym razem do tego domu, który sama wybrała. Całe szczęście, bo teraz już bym jej nie uniosła. 

Zwierzaki są niesamowite. Czysta radość istnienia. Patrzę na Nusię, patrzę na siebie i myślę, czy ludzkość się zbytnio nie zagalopowała w tym rozwoju gatunkowym. Siedzimy sobie na najwyższym ( czy aby na pewno?) szczeblu drabiny ewolucyjnej, budujemy i roznosimy w pył cywilizacje, ale co z tego mamy na koniec dnia? Wieczne rozkminy i dylematy- sraty. To po to mamy te skomplikowane i przerośnięte mózgi??  Po to nam było aż tak się piąć na ten szczyt, w dodatku po trupach? Żyjemy w erze szóstego wymierania gatunków, które nie jest spowodowane czynnikami klimatycznymi jak pięć poprzednich. Ta zagłada to nasze dzieło.  

Na szczęście psom to nie grozi. :)

I tym optymistycznym akcentem... 


Grafika z sieci


środa, 15 stycznia 2025

Ciąg dalszy perypetii z koleżanką...

 


Jedziemy z tym koksem, w końcu po to mam blog, żeby się wygadać, a przeczyta lub nie przeczyta ten kto zechce i dlatego od razu w tytule sygnalizuję, o czym będzie. A więc było tak. W poniedziałek miałam od niej w sumie kilka smsów i 4 telefony, które dość szybko kończyłam z braku cierpliwości. Bardzo kulturalnie i na ile mogłam bez zniecierpliwienia, ale jednak dość szybko. Ostatni telefon wypadł w czasie, gdy był u mnie kuzyn z synem, więc tym szybciej zakończyłam, mówiąc: ,,przepraszam, nie mogę rozmawiać, bo mam gości i chcę się zająć nimi". 

Cały wtorek cisza z obu stron i moje rozkminy, jak tym pokierować dalej. Dzisiaj byłam już na tyle spokojna, żeby zadzwonić i tym samym sama mieć z tym spokój i jej wyjaśnić, w czym problem. I udało mi się zachować dystans, mówić bez negatywnych emocji w tle, bo po prostu już mi przeszła złość, więc było ok. Nie dałam się zbić z tropu ani zdominować, powiedziałam, że potrzebuję więcej dystansu i czasu dla samej siebie. Słuchała i wyglądało na to, że rozumie, nie ma mi za złe. A między wierszami zdążyła mi powiedzieć łzawym głosem o tym, jak to ,,wczoraj po tym wszystkim wylądowała u psychologa" (w domyśle ,,po tym jak skończyłaś rozmowę").  Na co ja wydobyłam z siebie cały mój ciężko wypracowany podczas medytacji spokój i zapytałam tylko: 

- I co? Psycholog ci powiedział, co masz robić? 

Cisza. 

- Wiesz, co masz robić? Bo chyba po to byłaś u psychologa? - ponowiłam pytanie. 

- Tak, wiem, ale w tym problem, że ja tego nie robię i nie wiem, dlaczego. 

- No cóż. Sama siebie musisz o to zapytać, ja ci nie potrafię powiedzieć, przykro mi. Jeśli ty nie wiesz, to ja tym bardziej - odpowiedziałam. 

Reasumując jest dobrze, przynajmniej po mojej stronie, a w końcu o to chodziło, bo drugiej stronie i tak nie wyreguluję psychiki na tyle, żeby nie musiała lądować u psychologa z powodu zbyt krótkiej rozmowy telefonicznej. ;-) Stanęło na tym, że to ja się za jakiś czas odezwę, więc jest nadzieja, że będę miała jakąś kontrolę nad częstotliwością kontaktów. Nie wiem, co się dzieje z tą dziewczyną. Przecież nie padło z mojej strony nic przykrego pod jej adresem, nie zasugerowałam nijak, że mam jej coś za złe, że cokolwiek jej zarzucam. Wręcz przeciwnie! W kółko powtarzałam, że mam problem ze sobą, że to ja potrzebuję nabrać dystansu. Nie rozumiem, jak można ,,wylądować u psychologa" po tym, jak ktoś przerwał rozmowę  w sposób bardzo uprzejmy i bez agresji? O co kaman??

 W każdym razie na jakiś czas mam spokój od jej huśtawek emocjonalnych. Skoro trafiła do psychologa, to nie muszę być pogotowiem emocjonalnym kilka razy dziennie.

Relacje są jak pień tego drzewa na zdjęciu. Spróbuj wejść na czubek.  


Fot. z sieci

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Relacje



Dlaczego relacje są takie trudne, cholera jasna. Jakiś rok temu  zakumplowałam się z dziewczyną ( hmm, kobietą) w moim wieku, którą pamiętałam jeszcze ze studiów, ale była na innym kierunku, więc nie utrzymywałyśmy kontaktów. Teraz, po latach, jakoś się zgadałyśmy na parkingu pod hipermarketem. Ja wtedy planowałam rozwód, a ona była świeżo po rozwodzie, więc pojawił się wspólny temat. Jeden spacer, drugi spacer, kawka, herbatka, jakiś wspólny wyjazd to teatru, częste telefony no i w sumie można powiedzieć, że się ''zaprzyjaźniamy". Ale... coraz bardziej mi się tego wszystkiego odechciewa z racji jej zamiłowania do dramatów i nieszczęść, jakie ją - o dziwo, bo tylko ją - spotykają. Czasem mam wrażenie, że ona potrafi funkcjonować tylko w nieszczęściu. Jeśli tylko zaczyna brakować dramatów z własnego poletka, pojawiają się cudze rozwody, zdrady, defraudacje, oszustwa, przekręty, tragedie wszelkiego autoramentu i kalibru. Ona ma jakiś tajemniczy magnes, przyciągający wszelkie nieszczęścia. Moje próby przekierowania rozmowy na  jakieś inne tematy nie działają, więc coraz bardziej czuję, jak mnie zalewa fala zniechęcenia do kontaktów i zwyczajnie zaczynam mieć dość. Próby ograniczenia kontaktów w sposób delikatny są również nieskuteczne, bo już dziś z rana odebrałam dwa telefony i kilka SMS -ów. Oczywiście jest nowa sensacja:  Aga znalazła sobie jakiegoś Włocha i się rozwodzi! A ja Agę ledwie kojarzę i nawet nie mam potrzeby kojarzyć, ani wiedzieć, że sobie znalazła Włocha.  

Czy ja jestem nienormalna, że mnie nie interesuje cudze życie?? Mam własne i nim się zajmuję. 

Wiem, ona ma prawo być taka, jaka jest. Nic mi do tego jaka jest, bo to nie moja działka do uprawiania, tylko jej. Ale ja chyba też mam prawo do tego, żeby nie przyjmować na siebie cudzych - za przeproszeniem - pomyj. Pomyj gromadzonych skrupulatnie, kiszonych jak przypuszczam latami z braku słuchacza...

Czemu przegapiłam czerwone flagi i wplątałam się w taką relację? Nie pierwszy to raz, niestety... Chyba mi się uaktywniła rola Ratownika, bo gdy się spotkałyśmy po latach na tym parkingu, ona była po bardzo trudnym rozwodzie, a ja oczywiście pośpieszyłam z mentalnym wsparciem, co robię wręcz kompulsywnie. I jak teraz z tego wybrnąć? Nie wiem czy chcę całkowitego zerwania kontaktów, ale na pewno większego dystansu. W końcu nie mogę żyć cudzym życiem. Nie chcę być uwikłana nawet na odległość w cudze dramy. Ba! Zwłaszcza, na odległość, bo to są mentalne śmieci, skoro nawet danej osoby nie znam. No kurde! Frustracja. 

Jeśli przyłożyć do tego zasadę lustra, to co ono mi pokazuje? Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Póki co widzę tylko, że nie chcę tego w swoim życiu. Nie chcę dawać temu uwagi. 

czwartek, 9 stycznia 2025

Portret damy

 



Isabel jest młoda, piękna, inteligentna i przede wszystkim spragniona doświadczania życia całą sobą. Mieszka sama z nieliczną służbą w dużym, starym domu w Albany, który odziedziczyła po ojcu. Tam, schowaną w zaniedbanej bibliotece rodzinnej, siedzącą w ogromnym fotelu i zaczytaną, znajduje ją podstarzała ciotka, która postanawia zająć się bratanicą, zabierając ją na Stary Kontynent, aby dziewczyna zobaczyła trochę świata, nabrała poloru i być może poznała kogoś interesującego, kto zechce poślubić pannę ze skromnym posagiem. Ku wielkiemu zdziwieniu tym człowiekiem, po tygodniu znajomości,  okazuje się lord Warburton, właściciel ziemski, posiadacz ogromnej rodowej fortuny, któremu nie przeszkadza niska pozycja i brak majątku dziewczyny. Jeszcze większym szokiem jest odmowna odpowiedź Isabel, która uznaje, że woli zasmakować niezależności, najpierw poznać świat i życie, zanim się zwiąże węzłem małżeńskim, nakładającym na nią wiele obowiązków towarzyskich i społecznych, z racji wysokiej pozycji społecznej lorda. Wizja awansu towarzyskiego, społecznego i finansowego nie stanowi dla niej dostatecznej pokusy, aby się zrzec własnej niezależności i możliwości decydowania o tym, czemu pośwqięcać swój czas. Życie Isabel wskakuje na inne tory, gdy sama zostaje posiadaczką wielkiego majątku, zapisanego jej nieoczekiwanie przez stryja bankiera. Dziewczyna realizuje swoje wielkie marzenie o podróżach, ale już na początku tych peregrynacji poznaje człowieka niemajętnego, o wysmakowanym zmyśle estetycznym, kolekcjonera dzieł rzadkich i cennych Gilberta Osmonda. I od tej chwili zaczynają się dziać dziwne rzeczy.  W zasadzie od mniej więcej połowy książki to już jest portret nie tylko damy, ale też studium psychologiczne męskiego narcyzmu. Zjawisko znane współczesnej psychologii aż za dobrze, aczkolwiek autor Henry James go nie definiuje, co najprawdopodobniej wynika to z faktu, że w czasach, gdy powieść została napisana (1881 r.), psychologia raczkowała i ten termin z obecnymi konotacjami nawet nie istniał. Ciekawe jest, jak wnikliwej wiwisekcji poddał autor narcystyczną osobowość, podkreślając jej wysublimowane upodobania artystyczne i siłę oddziaływania, która potrafi swoimi manipulacjami zdominować nawet osobę o silnej osobowości, myślącą bardzo niezależnie.

 Większość tej prozy to partie wszechwiedzącego narratora, który analizuje stany psychiczne i sposób rozumowania postaci, uwzględniając najmniejsze drgnienia duszy. Nic dziwnego, że mi przypadła do gustu, albowiem nurzam się w psychologii i nie ukrywam, że coraz bardziej mnie wciąga.  Kiedyś może bym przez tę prozę nie przebrnęła, ale teraz czytałam z zainteresowaniem, bo mimochodem, przy okazji różnych swoich procesów autoterapeutycznych i poszukiwań zjawisko narcyzmu bliżej poznałam, więc już wiedziałam, z czym mam do czynienia. Otóż narcyzm to nie tylko ,,zakochanie we własnym odbiciu" i próżność związana z wyglądem czy charakterem, jak to się potocznie uważa. Narcyzm to poważne zaburzenie osobowości ( NPD), do którego dochodzi we wczesnym dzieciństwie i które może być w skrajnych przypadkach niebezpieczne dla otoczenia. Narcyzm to cały kompleks mechanizmów obronnych, które zostały wytworzone w celu przetrwania w zagrażającym środowisku rodzinnym. Dziecko, aby zyskać aprobatę matki, która dla niego jest jedyną gwarancją przeżycia, wykształca sztuczną osobowość całkowicie podporządkowaną jej oczekiwaniom często nierealnym. Takie dziecko, żeby nie zostać odrzuconym i przeżyć, samo odrzuca swoje prawdziwe ja i tworzy sztuczną personę, żeby zadowolić matkę. W dorosłym życiu ta sztuczna persona czy maska, służy mu do rozgrywania interakcji ze światem. Prawdziwe ja zostaje zniszczone, zepchnięte do podświadomości i zatrzymane w rozwoju na poziomie 2- 3 latka, a świat widzi tylko maskę. I  wtedy mamy do czynienia z ''dorosłym'' człowiekiem, często bardzo atrakcyjnym, kompetentnym, pewnym siebie i zdawać by się mogło dojrzałym emocjonalnie, ale pustym w środku. Kimś takim właśnie jest Gilbert Osmond, człowiek, który do perfekcji opanował sztukę uwodzenia. Dzięki swojej atrakcyjności fizycznej i intelektualnej ktoś taki robi partnerowi rollercoaster emocjonalny i mówiąc kolokwialnie takie pranie mózgu, którego ostatecznym celem jest przejęcie osobowości partnera. Narcyz czuje, że ma w środku dziurę i próbuje ją zapełniać energią pobieraną od drugiej osoby. Jak trudnym staje się przeciwnikiem przekonała się Isabel, która została osaczona i zawłaszczona do tego stopnia, że z kogoś pełnego  otwartości i zachwytu nad światem, przeobraża się w osobę pozbawioną energii, z podciętymi skrzydłami, zależną psychicznie i zwyczajnie nieszczęśliwą. Nie chcąc spojlerować  zakończenia nie zdradzam, powiem tylko, że decyzję Isabel bardzo sugestywnie pokazała w wersji filmowej Nicole Kidman, która wcieliła się w rolę tytułowej bohaterki i zagrała ją świetnie. Tak wyraziste a zarazem nienachalne pokazanie emocji samą twarzą, często w scenach bez słów, robi wrażenie i przykuwa do monitora. Wrażliwy odbiorca będzie z pewnością przeżywał to, co filmowa Isabel.  Natomiast rolę Gilberta Osmonda odtworzył nie kto inny jak sam John Malkowich, który w ,,Niebezpiecznych związkach" swoją grą pokazał takie niuanse, że rola Osmonda była jakby szyta na miarę jego talentu. Reżyserką filmu z 1996 roku jest Jane Campion, ta sama, która reżyserowała mój ukochany ,,Fortepian"  więc do obejrzenia zasiadłam z tym większym zaciekawieniem, zwłaszcza, że film odkryłam dopiero teraz, po tylu latach od jego powstania! I nie rozczarowałam się. Nie są to może te rejestry, jakie reżyserka osiągnęła w 3 lata wcześniejszym ,,Fortepianie", ale na pewno warto obejrzeć z zastrzeżeniem, że ani książka, ani film, nie są przeznaczone dla miłośników akcji, gdyż tam się co prawda dzieje bardzo dużo, ale głównie na planie wewnętrznym czyli w emocjach i psychice bohaterów. I to są te smaczki, które akurat ja lubię jako miłośniczka XIX - wiecznej prozy. 

A poza tym macham do Was skrzydłem i pozdrawiam w ten deszczowy i szary dzień. :) 

czwartek, 2 stycznia 2025

Kobieta przed lustrem


 


najpierw poprawia włosy

sprawdza czy nie ma siwych

zwilża językiem wargi

wtedy lekko lśnią


później wsłuchuje się w siebie

a gdy tam usłyszy syreni śpiew

tylko się uśmiecha


we wstecznym lusterku widzi swoje życie

złamane obcasy i przysięgi

nadzieje w stanie upadłości

niespodziewane zwycięstwa


myśli: co jeszcze warto?


płonąć jak cygaro w palcach mężczyzny

czy pościerać popiół?




Fot. z sieci