Siedzę w ogrodzie pod orzechem włoskim i myślę. Jak nie dać się posiąść temu, co utracone? Musi być jakiś wytrych, którym można otworzyć drzwi od środka i wypuścić na wolność ptaka pamięci, który tłucze skrzydłami w niewidzialne szyby. We wspomnieniach nie byłoby nic złego, gdyby nie to, że bywają jak drut kolczasty, na który można się nadziać.
Przecież rzeka czasu leniwie płynie i niesie nas w nieznane niezależnie od tego, czy bezwładnie leżymy na wodzie i poddajemy się nurtowi, czy próbujemy udowodnić, że panujemy nad sytuacją i desperacko wiosłujemy pod prąd. Czas płynie nawet wtedy, gdy próbujemy go zatrzymać. Czy uczestniczysz w swoim tu i teraz z pełnym zaangażowaniem, zanurzony w nurcie po same uszy, czy tylko moczysz stopę i natychmiast ją porywasz, jakby to była rzeka ognia… Cokolwiek robisz lub nie, życie sobie płynie. Uparcie, dzień po dniu, minuta po minucie...
Jerzyki wykonały całą serię pożegnalnych lotów, wymalowały na niebie gotyckie łuki w kształcie sklepień krzyżowych i odleciały. Teraz przyszedł czas kopciuszka siadającego na kominie, którego codzienny trel umila mi poranki. Ptaki odmierzają rytm mojego życia. Tylko jeden ptak tłucze skrzydłami o szybę i nie może znaleźć wyjścia z tej klatki, którą sobie sam zbudował ze zdjęć i flashbacków. A więc siedzę pod orzechem i myślę, że przyszedł czas, żeby coś z tym zrobić.
Zamykam oczy i znajduję w sobie miejsce, któremu nadałam nazwę Przylądek Nocy. Chwilę zajmuje mi dotarcie do niego. Muszę być wtedy skoncentrowana, całkowicie zanurzona w sobie i mieć świadomość, że nikt mnie nie wytrąci z transu i mi nie przerwie. Zamieniam się w czarownicę z wielką chochlą, która pochyla się nad tyglem przeszłości i miesza. Miesza niebo z ziemią, czarne z białym, przeszłość z przyszłością, dobro ze złem i dzień z nocą. W kotle zaczyna bulgotać, unoszą się opary i po chwili na powierzchnię wypływają twarze: tata, mama i siostra. Wtedy zaczynam mamrotać swoje tajemne zaklęcia i bawię się tak łatwo wykreowanym obrazem. Zaczynam się czuć jak wróżka z bajki o Kopciuszku, która swoją czarodziejską różdżką z dyni zrobiła złotą karocę. Oczywiście to co ona też potrafię i przez ułamek sekundy bawi mnie ta myśl, ale akurat teraz jestem czarownicą z innej bajki i nie chcę złotej karocy. Zadowalam się prostą drewnianą tratwą unoszącą się na powierzchni rzeki. Zapraszam na nią tatę, mamę i siostrę. Muszą w końcu odpłynąć tam, skąd się nie wraca, bo ich ciągłe pomieszkiwanie za szafą, w kącie za kwietnikiem czy na klatce schodowej zaczyna być uciążliwe i dla nich i dla mnie. A więc robię z nich małe figurki, żeby było łatwiej umieścić ich na tratwie. Tata i mama wsiadają bez problemu, najgorzej idzie mi z siostrą, która nijak nie chce usiąść między rodzicami. Biorę jej postać w palce demiurga - bożycy – czarownicy i próbuję kilka razy. W końcu się udaje i siedzą na tratwie wszyscy troje. Wtedy oddaję im pokłon, dziękuję za wszystko, co od nich dostałam i czego brak był dla mnie ważną lekcją. Kiedy już siedzą wygodnie umoszczeni, podchodzę nad sam brzeg Styksu i odpycham tratwę od brzegu. Przez chwilę obserwuję, jak tratwa obraca się wokół własnej osi, ale w końcu zabiera ją nurt rzeki. Macham do nich, a oni odpowiadają mi uśmiechem. Nie próbuję ich zatrzymywać, wiem, że kiedyś musiało dojść do tego pożegnania, bo nie da się żyć z połową duszy na cmentarzu. Potrzebuję do życia całej duszy, dlatego pozwalam tratwie odpłynąć, pozwalam rzece robić swoje. Obserwuję spokojny, jednostajny ruch tratwy. Ich twarze są coraz mniej wyraźne, są coraz dalej i dalej… Zostaje po nich tylko spokojny szmer wody.
Wyprawa na Przylądek Nocy dobiega końca. Zaczynam wracać do świata żywych poprzez przyspieszony oddech. Leniwie otwieram oczy i zalewa mnie fala kolorów, dźwięków zapachów. Znów słyszę szum wiatru w liściach orzecha, odległe śmiechy dzieci, szczekanie psa. Mój wzrok pada na zakurzoną szybę w garażu i zastanawiam się, czy jutro zdążę ją umyć, bo planowałam kiszenie buraczków…Błogosławiona codzienność, myślę, jeszcze nigdy mnie nie zdradziła. Jest wierna jak pies i zawsze pod ręką, nawet wtedy, gdy jej nie chcę. Zdaję sobie sprawę, że tamto wszystko, co wyczarowałam na Przylądku Nocy, pochylając się z wielką chochlą nad tyglem, było czarno – białe. Jak ta stara fotografia, na której jeszcze wszyscy żyliśmy.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMam wrażenie i czuję to, że ten wpis jest bardzo ważny, bo pożegnania, tak samo jak powitania, są bardzo ważne, są częścią życia i wyrazem szacunku. Poza tym odpuszczanie ma wartość. Przebaczanie sobie, bliskim, całemu światu... Błogosławiona codzienność i jej zwykłe czynności.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam 🤗 🫶
Tak, jest bardzo ważny i mam nadzieję, że ta rzeka, którą odpływają,
Usuńbędzie dla mnie - bez nich - łaskawa.
Przytulam. :)
Melodia cudowna. Ale film niezbyt mi się podobał, całkiem jednak możliwe, że teraz inaczej bym na niego spojrzała. Tak jest bynajmniej z lekturami z lat szkolnych.
UsuńMnie w tym filmie urzekło kilka scen, jest tam dużo symboli i metafor czyli to co lubię. Na marginesie... tych kilka akordów to musi być muzyczny autograf Thomasa Newmana, bo kilka dni temu oglądałam film ,,Biały oleander" ( dobry) i nagle bach... słyszę te same bemole. Sprawdziłam i faktycznie to on napisał ścieżki dźwiękowe do obu filmów. Według mnie w ,,American beauty" połowę efektu robi właśnie muzyka. Bez niej to byłby płaski obraz.
UsuńBardzo lubię ten film i to dzięki Kevinowi Spacey. Od dawna to jeden z moich ulubionych aktorów amerykańskich. Muzyka z filmu równie fantastyczna. Ale najlepszy jest twój tekst pełen mistycyzmu. Uwielbiam się w takich zanurzać. Jest bardzo wyjątkowy. Nie jestem najlepsza w interpretacji tekstów, ale doceniam ich wielkość. Chylę czoła Emmo.
OdpowiedzUsuńKasiu, wielkie dzięki za te słowa. Kiedyś żyłam tym blogiem, a teraz piszę rzadko, jednak nadal mam potrzebę werbalizowania różnych momentów w życiu - tak jak teraz. Pozdrawiam ciepło. :)
UsuńSzykuję się na nadrabianie zaległości w czytaniu Twojego bloga, ale ciągle jest coś do zrobienia i jest jak jest. Może jesienne szarugi mnie zatrzymają na dłużej w sieci. :*
Że tak zboczę z tematu, czy też masz nadmiar urodzaju w swoim ogrodzie, bo ja mam i muszę to od maja ogarniać i już mam trochę dosyć. Pozdrawiam Cię 🌞
OdpowiedzUsuńBasiu, mam taki nadmiar werbeny patagońskiej i szałwii, że mi się płakać chce ;-)) To samo z rudbekia i jeżówkami. Strasznie się cieszyłam z własnych siewek, ale nie miałam pojęcia, że będzie ich aż tyle! :)) Dzisiaj plewiłam całe popołudnie szałwię, bo chce rosnąć nawet w kostce brukowej od strony ulicy, gdzie ludzie chodzą. Ale szałwii deptanie nie przeszkadza. A ja z niej porobiłam obwódki! :)) Poczekam jeszcze jeden lub dwa sezony i kto wie, czy się jej nie pozbędę.
UsuńA ja mam w tym roku "klęskę urodzaju" owoców, w maju czereśnie, teraz jabłka i śliwki. Dużo rozdaję, ale też i przerabiam. Może ty nie masz tego problemu 😉
OdpowiedzUsuńRudbekie też mam i też się "panoszą" wsiewając się nawet w trawnik. Ale mam marną ziemię, muszę chyba trochę lepszej kupić, bo nawet aksamitki mam nędzne, a rudbekie dają radę... Z kolei astry są podgryzane przez pędraki, nie wiem czy jest jakiś środek na to. Zaś prawie wszystkie kwiaty atakują zielone chrząszcze wysysając nektar, nawet z aksamitek, które są niby śmierdziuchami. Masakra ...
Nie mam drzew owocowych, tylko kilka krzaków porzeczek i agrestu. Plaga zielonych chrząszczy też do mnie nie dotarła, za to mrówki i mszyce w strasznych ilościach. Pędraki też znajduję, ale większych szkód nie robią.
Usuń