poniedziałek, 25 listopada 2024

Historie rodzinne cz. 4 Sacrum? Czyżby?



 Śniło mi się coś bardzo ciekawego. Idę z mężem po intensywni


e zielonym, pagórkowatym terenie, jak w Szkocji. Oglądam ,,Outlandera", więc chyba stąd ten pejzaż. Nagle okazuje się, że przed nami jest przepaść. On mnie bierze za rękę i skaczemy. W locie zorientowałam się, że on spada ze mną, ale siedząc na rowerze ( uprawia kolarstwo ). Myślę wtedy, że na dole będzie masakra, bo przecież obie nogi będę miała połamane, ale okazuje się, że obydwoje wylądowaliśmy bezpiecznie. Wpadam w euforię, że przeżyłam, ale za chwilę zalewa nas bardzo brudna, zamulona rzeka, której robi się coraz więcej. Brudna rzeka nas porywa i niesie. Płyniemy z prądem, a ja cały czas szukam czegoś, czego się można uczepić. Po drodze dociera do mnie, że mam bardzo ciężki płaszcz z futrzaną podszewką i kołnierzem ( taki jak w młodości miała moja mama!). Zdejmuję ten płaszcz będąc pod wodą, bo myślę, że jego ciężar może mnie pociągnąć na dno. Wtedy nagle się okazuje, że rzeka zaniosła nas do miasta, wody jest już znacznie mniej. Stajemy obydwoje pod murem, a ja mówię do męża, że musimy wejść do jakiegoś budynku, gdzie będzie wyżej. Brudna woda opada, patrzę pod nogi i okazuje się, że woda robi się krystalicznie czysta i sięga zaledwie po kostki. Widzę otwarte na oścież bardzo szerokie, ciężkie drzwi, wchodzimy tam, żeby się schronić przed powodzą i wtedy patrzę pod nogi i sobie zdaję sprawę, że jesteśmy w kościele. W tym kościele, w którym braliśmy ślub. Poznałam po charakterystycznej barokowej mozaice. I pobudka. :)) 

Musiałam to opisać, póki dobrze pamiętam. Opowiedziałam sen mężowi zaraz z rana, bo po pierwsze on mi się nigdy nie śnił, a po drugie ten skok w przepaść i ten kościół...? Mąż uznał, że w tym kościele znaleźliśmy się po to, żeby odnowić śluby małżeńskie. Pośmialiśmy się z tego, bo jakie tam śluby, już niczego nikomu nie chcę ślubować, a on tym bardziej, chociaż uczciwie przyznaję, że to ja zawsze byłam tym słabszym ogniwem w związku... 

Tak sobie myślę przy kawie: czyżbyśmy po tylu kryzysach i perypetiach wreszcie docierali do jakiegoś sacrum? Nie wiem, ale wstałam pełna dobrej energii. Jest słońce. Trzeba psa wziąć na spacer. 


21 komentarzy:

  1. Dziękuję za zaproszenie na bloga. Cieszę się ogromnie, że trafiłyśmy na siebie w sieci, bo jesteś kolejną osobą, z którą czuję powinowactwo dusz. Teraz poczytam Twoje archiwalne posty, żeby lepiej Cię poznać.
    A opisany sen jest pełen symboli i warty zapamiętania. Też miewam takie sny, które dużo mówią o moim życiu. Jestem przekonana, że w snach nasza podświadomość pokazuje nam to na co powinniśmy zwrócić uwagę, otwiera nasze trzecie oko. W moich snach czuję się jakbym oglądała film, wszystko jest tak realne, że po przebudzeniu muszę mieć chwilę zanim dotrze do mnie, że to był tylko sen. Jeden z takich snów pomógł mi po śmierci mojego taty. Jeżeli Cię to interesuje, to tu jest link
    https://barbaraserwin.blogspot.com/2011/03/wspomnienie-o-moim-tacie.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezwykłe historie Twojego Taty dowodzą, że na poziomie energetycznym wszystko jest połączone ze wszystkim, a energia zmarłych nie zniknęła. Energia czy dusza? Bez znaczenia. Zobaczyłam kobietę z mantylką wśród grobów...
      Wreszcie śnię, to doskonały znak, który mnie utwierdził, że moja psychika zdrowieje. Jakieś pokłady podświadomości wprawiłam w ruch, myślę, że to skutek terapii dziecka wewnętrznego , a dodatkowo czytam książkę ,,Praca z cieniem" wg Junga. Zachwyca mnie wprost, jakim niezwykłym, wielowymiarowym bytem jest każdy z nas! Miło, że wpadłaś. :)

      Usuń
    2. To jeszcze podrzucę Ci jeden post, w którym otwieram się na to, czego nie widać szkiełkiem i okiem niezbyt wyraźnie. Daję sobie coraz większe przyzwolenie, żeby się nie cenzurować.
      https://barbaraserwin.blogspot.com/2022/04/malowane-ksiezycem-chmurami-i-emocjami.html
      https://barbaraserwin.blogspot.com/2021/10/myslenie-magiczne-czy-moze-cos-w-tym.html

      Usuń
    3. ,,Obserwowanie nieba i drzew rosnących przed domem to jedna z rzeczy, które bardzo lubię." To cytat z Twojego bloga, ale równie dobrze mógłby być z mojego. Nie do wiary! Ileż godzin spędziłam kontemplując niebo i moje drzewa. :)) Moja rodzina pojawia się w snach, a kilka z nich było naprawdę proroczych.

      Usuń
  2. Przeczytałam Twoje historie rodzinne i tak bardzo rozumiem o czym mowa, że to aż dziwne. Też byłam dzieckiem, które musiało nauczyć się dbać o siebie, bo mama mnie nie widziała, a tata wciąż był w pracy. Jako najmłodsza z rodzeństwa musiałam słuchać wszystkich i to robiłam. Nie umiałam inaczej, bo wyłaziłam ze skóry, żeby mnie kochano, a przecież na miłość trzeba sobie zasłużyć. No to byłam służącą uruchamianą na dźwięk dzwonka. Rola wiecznej pomagaczki była ze mną przez 3/4 mojego życia. Dopiero w czasie choroby mamy przekonałam się, kim jestem dla rodzeństwa i to był początek mojej przemiany. Przeżyłam ogromną traumę, ale zyskałam wreszcie tożsamość. Przestałam stawiać się na końcu kolejki i porzuciłam rolę tej grzecznej, naiwnej, która świetnie nadaje się do wykorzystania, ale z którą nie trzeba się liczyć. Nowa wersja mnie bardziej mi się podoba. Zawsze pasjonowała mnie psychologia, bo zawsze byłam ogromnie ciekawa ludzi. Teraz uczę się korzystać z wiedzy, którą kiedyś tylko gromadziłam. Jestem w procesie szukania prawdy o sobie i już się jej nie wstydzę. Mojego bloga piszę z podobnych pobudek co Ty, otwieram się i pokazuję bez retuszu, z nadzieją że spotkam ludzi podobnych do mnie. I tak się dzieje. Dzięki internetowi poznałam wiele osób, które szczerze polubiłam. Moim największym bogactwem zawsze byli i są ludzie. Różnica między przeszłością i teraźniejszością jest taka, że teraz już nie dopasowuję się do innych tylko szukam stycznych, jak się nie udaje, to bez żalu odchodzę. Wcześniej uważałam, że jak jakaś relacja kuleje to na pewno z mojej winy. Widocznie trzeba swoje odcierpieć, żeby życie nas oszlifowało. Przesyłam serdeczności i idę czytać dalej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie mąż postawił granice i dlatego siostra musiała się jakoś zaangażować w opiekę nad mamą. Zresztą Ratowniczką nr 1 była siostra, jednak mieszkała daleko, a ja na miejscu, więc... Siostra pojawiała się tylko w awaryjnych sytuacjach, a obsługa codzienności należała do mnie. Sprawę komplikowało to, że mamy niepełnosprawnego syna, który wymaga ciągłej opieki, więc mama zawsze się czuła za mało zaopiekowana, a ja dosłownie padałam na twarz, żeby to wszystko ogarnąć łącznie z pracą na pełny etat.

      Ptasia piosenka to mój wierny towarzysz, który przetrwał ze mną wiele dobrego i złego. Zaplanowałam to miejsce jako odskocznię od problemów, jakie miałam w realu i długo był moją fantazją na swój własny temat. To byłam raczej taka ja, jaka mogłabym i chciałabym być, gdyby nie... i tu cała lista pretensji do wszystkiego i wszystkich. Z czasem zaczął mi doskwierać rozdźwięk między jedną i drugą wersją mnie. Dodatkowo brałam antydepresanty i zaczęłam mieć straszne jazdy na punkcie autentyczności w stylu: jeśli się śmieję, to śmieję się, bo to mnie śmieszy, czy dlatego, że biorę tabletki??

      Usuń
  3. Czytam archiwalne posty i jestem pod wrażeniem. Tak pięknie, poetycko piszesz o emocjach, a Twoje słowa tak mocno ze mną rezonują, że zaczynam wierzyć, że los specjalnie postawił Cię na mojej drodze, żeby mi coś ułatwić. Na razie nie wiem tylko, co. Pięknie nazywasz emocje i formułujesz myśli, które ja tylko czuję. Podobnie jak Ty lubię przebywać w swojej głowie i nigdy się nie nudzę. Jednak chyba jeszcze większą przyjemność sprawia mi odkrywanie w drugim człowieku tego, co sama myślę i czuję. Zmniejsza się wtedy moje poczucie osamotnienia i pewnego rodzaju nieadekwatności. Bo zawsze czułam się bardzo osobna i mało pasująca do innych, do świata, który odbierałam dość boleśnie. Na szczęście nigdy chciałam praktykować cierpiętnictwa. Zawsze więcej się śmiałam, niż płakałam. Ale wewnętrzny smutek był moim najwierniejszym towarzyszem. Równoważyłam go ciężko wypracowanym optymizmem. Podobnie jak Ty czułam rozdźwięk między mną z wewnątrz, a tym jaka byłam na zewnątrz. Ale nie w sensie zakładania maski tylko trzymania pionu za wszelką cenę i braku dla siebie wyrozumiałości, wsparcia. Przeżyłam kilka epizodów depresji, ale nie potrafiłam przyjąć swojej słabości i zaakceptować, że już nie daję rady, bo część mnie była jak ten poganiacz niewolników. Sytuacja z chorobą mojej mamy i wszystko co się wtedy wydarzyło spowodowało, że skapitulowałam, przyznałam przed sobą, że już dłużej nie mogę żyć bez zgody na siebie. Teraz jestem bardziej autentyczna i mam mniejsze oczekiwania wobec ludzi. Wybaczyłam siostrze, która bardzo mnie skrzywdziła. Wciąż ją kocham, ale wiem, że nie będę już miała z nią żadnej relacji. Po pierwsze, dlatego, że ja nie jestem dla niej tak ważna jak ona dla mnie i nigdy nie byłam. Po drugie, gdybym wróciła na stare tory, to tak jakbym zgodziła się, że jestem i będę nieważna. A dziś już wiem, że można kogoś kochać, ale równocześnie nie widzieć wspólnej drogi. Współczuję jej, że nie potrafi być z ludźmi, że swoje racje zawsze stawia ponad relacjami z innymi, nawet swoimi dziećmi. To bardzo ciężki los. Obie dostałyśmy od Mamy garba, ale ja zawsze zabiegałam o innych, a ona chciała tylko brać. Myślę, że traktowała to jako rekompensatę za to, że nie czuła się wystarczająco kochana w dzieciństwie. Jest mi jej serdecznie żal, ale już nie czuję się winna, że nie chcę jej ratować. Czasami w lustrze widzę jej oczy, bo jesteśmy do siebie bardzo podobne, ale teraz już widzę różnicę między nami, więc już mnie to nie złości. Kończę już, bo strasznie się rozpisałam. Idę czytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobno nie ma przypadków i coraz mocniej w to wierzę. Wiesz, że teraz siedzę w psychologii tak jak kiedyś w poezji i w wielu źródłach czytałam, że podświadomość kieruje nas w stronę ludzi, którzy w danym momencie są nam potrzebni. Jeśli te moje wypociny do czegoś Ci się przydadzą, chociażby dla chwilowej rozrywki, to bardzo mi miło. :) Tak naprawdę ten blog pełnił rolę terapeutyczną ( i nadal tak jest). Pozwalał mi fruwać w przestworzach własnej wyobraźni i zapominać o problemach, które czekały na dole. I z jednej strony to było dobre, bo dawało odskocznię, ale z drugiej było niebezpieczne, bo zwyczajnie uciekałam przed życiem, zamiast stawić mu czoło. To samo robią alkoholicy i narkomani - uciekają. Ale już jest ok, odrabiam codziennie swoją lekcję. Te wszystkie tragedie, które mnie spotkały zmusiły mnie do tego, żeby zająć się przede wszystkim sobą. To podobnie jak u Ciebie. A zajmowanie się sobą polega na tym, żeby się przyjrzeć własnym emocjom. Tylko jakim ja się miałam emocjom przyjrzeć? Tym sztucznie wygenerowanym przez farmakologię?? Ten rozdźwięk o którym piszesz u mnie pogłębiały dodatkowo leki, bo już nie wiedziałam, jaka jestem naprawdę. Czułam, że coraz bardziej się rozmijam sama ze sobą i ten dysonans odbierał mi sens pisania, sens życia...a poezję można pisać tylko ,,sobą". Swoją drogą to pisanie dawało mi dużą dawkę dopaminy, bo ludziom się podobało. No i fajnie, pisze się dla ludzi, nie tylko dla siebie, więc wszystko by było ok, gdybym w tym wszystkim nie zamiatała problemów pod dywan, zamiast je rozwiązywać. Dopiero teraz to ogarniam i już złapałam kierunek, a przede wszystkim kontakt z tą autentyczną i niczym nie zafałszowaną częścią mnie. :)
      Moja siostra też nie czuła się kochana i ciągle miała o to żal, uważała, że należy jej się miłość, domagała się jej otwarcie. Ja kuliłam uszy po sobie, bałam się domagać czegokolwiek, przepraszałam, że żyję i znikałam w swoim pokoju. A kiedy wreszcie dopuściłam do głosu gniew, leciały drzazgi, na szczęście nikt nie słyszał. ;-) Też mi żal siostry, widzę teraz, jak bardzo szukała miłości i jak nieumiejętnie kierowała swoim życiem. Ten głód powodował, że wszystkim się przymilała, kochali ją dosłownie wszyscy, ale to nic nie daje, dopóki człowiek nie kocha sam siebie. Takiego głodu emocjonalnego nie da się zapełnić miłością innych. Uczę się tego i jest pięknie. Myślę, że wiesz, o czym piszę. :)

      Usuń
  4. Piszesz pięknie, więc czyta się posty jak dobrą literaturę. Na mnie te wpisy też mają działanie terapeutyczne, otwierają mnie na szukanie odpowiedzi, jak tam jest u mnie.

    Miałyśmy podobne siostry i chyba podobnie ustawiałyśmy się wobec życia. Ja ze swojego życia uciekałam w rolę ratownika, bo bardziej potrafiłam zadbać o innych niż o siebie. Czasami tylko dopadało mnie pytanie: a Basia? Jednak szybko się cenzurowałam i znowu byłam na ścieżce, na której wszyscy byli ważniejsi ode mnie. Byłam zupełnie odcięta od swoich emocji, szczególnie tych trudnych. Gdy ktoś mnie źle potraktował, to szukałam winy w sobie. No tak, skoro można było tak się wobec mnie zachować, to widocznie sobie na to zasłużyłam. Pierwszą osobą, która okazała mi bezwarunkową miłość był mój mąż. On wziął mnie z całym dobrodziejstwem inwentarza, jak mówią prawnicy. Sam był poraniony przez rodzinę, z której wyszedł, ale potrafił kochać. Najpierw pokochał mnie, a potem ja nauczyłam go kochać siebie. Mnie nauka kochania siebie zajęła dużo więcej czasu, bo mój wewnętrzny krytyk zaciekle bronił swoich pozycji. Bo jak to tak kochać siebie, jak się zna swoje słabości? A ja nigdy nie byłam dla siebie wystarczająco dobra. Czułam się tak, jakbym wciąż musiała stawać na palcach, żeby dosięgnąć do tego co u innych leży na podłodze. No taka głupia byłam. Wszystko zmieniły traumatyczne przeżycia spowodowane chorobą Mamy. Kiedy pytałam męża i córkę, czy naprawdę robię coś złego, że siostra tak podle się zachowuje, dotarło do mnie, że zupełnie nie wiem kim jestem. Kilka razy dziennie byłam u Mamy, karmiłam ją, myłam, zmieniałam pieluchy, a musiałam upewniać się u bliskich, że nie jestem wyrodną córką? To było chore. Dziś nie rozumiem, jak mogłam być tak niepewna siebie. Ta sytuacja spowodowała, że już nie mogłam dłużej żyć w starych schematach. Poszłam na terapię i zaczęłam odgruzowywać swoje życie. Kilka lat po śmierci Mamy dojrzałam do tego, żeby przyznać, że mam do niej żal, że byłam tak zaniedbanym emocjonalnie dzieckiem, że całe dzieciństwo miałam wątpliwości, czy jestem kochana. Czułam okropny gniew i żal. Trochę trwało zanim przebaczyłam Mamie i rodzeństwu. Sobie też przebaczyłam, że przez całe lata byłam dla siebie taka nieważna. Dzisiaj żyję ze sobą w zgodzie. I tak, wiem o czym piszesz. Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to masz już za sobą to, w czym ja teraz siedzę. Trawię swoje dzieciństwo z dorosłej perspektywy, ale jednocześnie z emocjami dziecka. Nie ma głębokiego przebaczenia bez uświadomienia sobie, co i komu przebaczamy. Dorosły racjonalizuje, że przecież nie było tak źle, że się starała, że miała swoje problemy... i to prawda, ale to nie zmienia faktu, że dziecko potrzebuje miłości jak ryba wody i dla dziecka racjonalizacja nie ma sensu. Codziennie się opiekuję tamtym dzieckiem, zaczynam dzień od tego i tym kończę. Ja też wiele lat żyłam w zamrożeniu emocjonalnym, które się pogłębiło wtedy, gdy się dowiedziałam, że mój syn ma autyzm. Mechanizmy obronne są ważne i ratują psychikę przed rozpadem, ale jeśli to się przeciąga i rozkłada na całe życie, to żyjemy jak w karcerze.
      A co takiego zarzucała Ci siostra jeśli mogę zapytać?

      Usuń
    2. Relacja z moją siostrą to bardzo długa historia. Mam wątpliwości, czy powinnam pisać tak obszerne komentarze na Twoim blogu, ale skoro zapytałaś to odpowiem.
      Siostra jest starsza ode mnie o 10 lat, ale nasza relacja była od początku bardzo nierówna. W dzieciństwie i wieku nastoletnim byłam w nią zapatrzona, zabiegałam o jej towarzystwo, ona mnie tolerowała. Potem zyskałam na znaczeniu, bo byłam przydatna. Po szkole chodziłam do siostry i niańczyłam siostrzeńców. Zwykle to starsze rodzeństwo otacza opieką młodszych, ale u nas było odwrotnie. Robiłam za darmową niańkę i pomagałam siostrze w różnych życiowych sprawach. I nie wynikało to z tego, że siostra była niezaradna, nic z tych rzeczy, ona tylko była wygodna. Gdy ktoś mi zwracał uwagę, że siostra mnie wykorzystuje, mówiłam, że ludzie sobie pomagają i nie należy tej pomocy odmierzać apteczną wagą. Dziś widzę, że robiłam dla siostry wszystko czego chciała, bo chciałam, żeby mnie kochała, najlepiej tak jak ja ją. Niestety, rzadko kiedy doświadczałam ze strony siostry wzajemności i pomocy, bo ona była skupiona na sobie i swojej rodzinie. Do reszty świata miała głównie pretensje i wymagania. Jednak nie chciałam tego widzieć, no bo ta apteczna waga itp. Mam to szczęście, że nie żałuję tego, co dla niej robiłam, bo gdybym żałowała byłoby mi pewnie trudniej. Kochałam moich siostrzeńców, bardzo lubiłam szwagra i cieszyłam się, że mogę pomóc siostrze, że jestem obecna w jej życiu. Gdy jakieś jej zachowanie mnie zabolało, to szybko wypierałam to uczucie. Tak było mi łatwiej.
      Choroba Mamy była sprawdzianem, którego jako rodzina nie zdaliśmy. Zanim Mama dostała udaru była samowystarczalna, ale jeździłam z nią po lekarzach, codziennie ją odwiedzałam, pilnowałam leków i byłam z nią najbliżej. Brat, najlepsze dziecko i ulubieniec Mamy, dość często wpadał do niej pogadać. Siostra odwiedzała Mamę bardzo rzadko, ale ich relacja od zawsze była trudna.

      Usuń
    3. Gdy Mama dostała udaru i została sparaliżowana trzeba było się nią zająć. Rodzeństwo liczyło, że tak jak dotychczas, ja przyjmę na siebie ciężar opieki nad Mamą. Brat nie czuł się na siłach, bo przecież "on chłop". Siostra pracowała i miała swoje życie. A ja byłam na rencie, więc miałam dużo czasu. Nikt nie zapytał mnie, czy stać mnie na zajmowanie się chorą matką. Nie dałam rady, bo już po pierwszym miesiącu wysiadł mi kręgosłup i zaczęłam ciągnąć nogą. Dźwigając Mamę załatwiłam sobie dwie przepukliny w kręgosłupie. Mój mąż (który nigdy wcześniej nie komentował naszych rodzinnych relacji), postawił sprawę jasno, że jest nas troje, więc ciężar opieki powinien być rozłożony na trzy rodziny. Siostra znalazła opiekunkę, która zamieszkała z Mamą. Niestety dziewczyna zajmowała się głównie sobą i wychodziła w nocy do kochanka, zostawiając Mamę samą. Powiedziałam o tym siostrze, ale w odpowiedzi usłyszałam, że mam przestać się czepiać, bo jak ta dziewczyna odejdzie, to zostanę sama z opieką nad Mamą. Przestraszyłam się. Wysyłałam rodzeństwo do sąsiada, który mieszkał przez ścianę i słyszał co się dzieje u Mamy, ale ani brat, ani siostra nie chcieli sprawdzić, czy moje zarzuty są zasadne. Przychodziłam więc do Mamy kilka razy dziennie, karmiłam ją, zmieniałam pieluchy, a opiekunka w tym czasie oglądała seriale. Na koniec siostra zażyczyła sobie, żebym dokładała się finansowo do opieki. Mój mąż stwierdził, że do takiej opieki nie dołożymy grosza, bo my, tj. ja, on i nasza córka, opiekujemy się Mamą codziennie. Rodzeństwo wynajęło sobie zastępstwo, więc niech sami pokrywają jego koszty. Jeżeli zmienią opiekunkę na taką, która naprawdę będzie zajmowała się Mamą, to wtedy wrócimy do rozmowy o partycypowaniu w kosztach opieki.
      Jakby tego było mało, jeszcze za życia mamy wypłynęła sprawa spadku. Pomysł z testamentem wyszedł od Mamy, która zdawała sobie sprawę, że po jej śmierci siostra nie będzie się liczyła z niczyim zdaniem i zrobi co będzie chciała, a brat się podporządkuje. Naiwnie sądziła, że jej wola będzie miała jakieś znaczenie.
      Mama w testamencie wyraziła swoją wolę, żeby mieszkanie po niej odziedziczyła moja córka. Jednocześnie w testamencie był zapis, że będzie to możliwe tylko pod warunkiem, że ja spłacę rodzeństwo z należnej im części wg cen rynkowych. Mama chciała, żeby moja córka była blisko, tak jak ja byłam blisko Mamy. Niestety nie miała odwagi powiedzieć o tym rodzeństwu i wciąż z tym zwlekała. Na mnie wymogła obietnicę, że nic nie wspomnę o testamencie, zanim ona z nimi nie porozmawia.

      Usuń
    4. Gdy wypłynęła sprawa testamentu siostra się wściekła, że jej o nim nie powiedziałam. Potraktowała to jako zdradę, a ze mnie zrobiła złodziejkę, która chciała ją okraść. Oddałam testament, bo relacja z siostrą była dla mnie ważniejsza. Jednak to nie miało wpływu na jej zachowanie. Była urażona do żywego i zachowywała się wobec mnie po prostu podle. Nie chcę do tego wracać, bo wstyd mi za nią. Nie chcę pamiętać, jak w ostatnich miesiącach życia cierpiała Mama. Siostra odwiedzała ją rzadko. Może nie chciała patrzeć na odchodzenie Mamy, a może nie radziła sobie z sytuacją. Nie wiem.
      Nie potrafiłam zrozumieć, jej zachowania. Tak jak Ci napisałam, musiałam pytać bliskich, co ze mną nie tak, co takiego zrobiłam, że siostra zarzuca mi, że jestem wyrodną córką, że jestem dla niej zupełnie nieważna. Dlaczego nic jej nie obchodziło moje dobro? Byłam chora, ale nie oczekiwałam dla siebie taryfy ulgowej, nie chciałam, żeby rodzeństwo przejęło moje obowiązki wobec Mamy. Dlaczego więc oczekiwali, że będę się dokładała do ich wygody, wyręczając jednocześnie opiekunkę.
      Dla mnie postępowanie siostry było irracjonalne. Nie wiem skąd się wzięło w niej tyle okrucieństwa. Do dziś trudno mi uwierzyć w to co się wydarzyło. Gdyby mi ktoś opowiedział podobną historię, to doszukiwałabym się drugiego dna, bo tak się nie postępuje bez powodu, bo brakowało w tym logiki. A jednak, było tak, jak napisałam.
      Koniec końców był taki, że rodzeństwo nie przyznało się do istnienia testamentu i spadek podzielono w dziedziczeniu ustawowym. Nie protestowałam. Finansowo nie było różnicy w dziale spadku z testamentu, czy wedle ustawy. Rodzeństwo określiło wartość mieszkania, ja się tylko zgodziłam. Jednak cała ta historia bardzo dużo kosztowała mnie emocjonalnie. Na dłuższy czas straciłam zaufanie do ludzi. Jednak okazała się wyzwalaczem mojej przemiany.
      Teraz nie mam kontaktu z siostrą, ale niestety wiem, że jest schorowana i samotna, bo oprócz chorego męża nie ma właściwie nikogo. Synowie pomagają jej w sprawach bytowych, ale nie ma w ich relacjach dużej bliskości, bo po drodze były jakieś starcia z synowymi. Tak to wygląda, jak się bardziej ceni swoją rację, niż relację. Nie mogę jej pomóc i jestem pewna, że ona nie chciałaby teraz mojej pomocy. Zawsze była bardzo ambitna, więc nie chciałaby, żebym widziała jej słabość. Co nie zmienia tego, że jest mi jej bardzo żal i jest mi smutno. Nie musiało tak być i może gdyby nie choroba Mamy, to nasze relacje pozostałyby na dawnym poziomie.

      Usuń
    5. Basiu, pisz ile dusza zapragnie, odpowiem na pewno...

      Usuń
    6. Odcięcie od emocji to koszmar, w dodatku taki, z którego większość ludzi sobie nie zdaje sprawy - ja też sobie nie do końca zdawałam. Sprawę pogarszało branie leków, bo wszystkie dysocjacje przypisywałam im, a nie traumie. Pisanie pośrednio mnie uwalniało od wielu rzeczy, myślę, że był to bardzo zdrowy odruch, żeby pokazać coś na zewnątrz. Nie wiem czy zahaczyłaś o etykietkę ,,Niegrzeczna Dziewczynka? Nie mając pojęcia o tym, że istnieje coś takiego jak wewnętrzne dziecko wymyśliłam Dziewczynkę, która ma swoje Wewnętrzne Miasto i mnóstwo postaci dobrych i złych, różnych...Czyli wędrówki po własnej podświadomości. :)
      Odnośnie naszych sióstr... Chyba żyłam złudzeniami, że coś dla niej znaczę, bo gdyby tak było, nie popełniłaby samobójstwa. Była typowym ,,zadowalaczem", u niej brak akceptacji w dzieciństwie zaowocował nieustannym przymilaniem się, zabieganiem o ludzką sympatię, łaszeniem takim dziecięcym i chwilami trochę infantylnym, co u dojrzałej kobiety dla jednych jest cudowne, a dla innych ( w tym dla mnie ) irytujące. A irytujące dla mnie było dlatego, że mi to ciągle przypominało, że za tym się kryje poczucie odrzucenia, którego ja też doświadczałam. Czułyśmy w gruncie rzeczy to samo, tylko ja jednak w mniejszym stopniu, bo rodzice nauczeni doświadczeniem czyli jej wielkim buntem, mnie jednak na więcej pozwalali. Uznali, że nadmierna kontrola nic nie daje, bo siostra i tak robi swoje czyli spotyka się z chłopakami, więc mnie zostawili wolną rękę. Zresztą dobre 15 lat trwała otwarta wojna domowa, która trochę ucichła, gdy ja wyszłam za mąż i już było wstyd wszczynać głośne kłótnie... ;-) Ale to nie znaczy, że było dobrze. Konflikt trwał i rozwijał się w najlepsze, tyle tylko, że w ukryciu. Siostra odeszła 10 miesięcy po mamie, wiem, że do końca czekała na jakiś jej gest, znak miłości i uznania. Nie doczekała się. Mama była prawdopodobnie narcyzem ukrytym, była całe życie tak skupiona na własnych '' nieszczęściach", pochłonięta pretensjami i żalem, że w ogóle nie dostrzegała, jak my się z tym czujemy. Tata szybko się wylogował do swojego pokoju, wpadł w depresję, a my same zostałyśmy z toksyczną mamą na polu bitwy. Wile żalu ze mnie wypłynęło po jej śmierci i jeszcze przed, na szczęście udało mi się to wyrzucić nie do mamy - już wówczas bardzo schorowanej. Teraz już wiem, że nie dawała nam miłości, bo jej nie miała, ale potrafię docenić inne rzeczy, które mam po niej: literatura, ogród, umiejętność szycia na maszynie, która mi się kiedyś bardzo przydała... jest tego więcej. :) Moja siostra była z mamą sama w chwili śmierci - ja akurat pobiegłam po lekarza. Bardzo długo nie mogła się otrząsnąć ze strasznego przygnębienia i możliwe, że to się przyczyniło do jej śmierci. W dodatku za niedługo się okazało, że jej mąż ma raka trzustki... To było dla niej za wiele... Ja tak naprawdę po śmierci mamy poczułam ulgę, że mama nie cierpi i że mogę się zająć bardziej własną rodziną w tym niepełnosprawnym synem. Wiem, że piszę rzecz ryzykowną i kontrowersyjną, ale tak to odczułam. Straszne to, owszem, ale za relację rodzic - dziecko odpowiada rodzic. Dziecko jest jak biała karta, na której rodzic pisze dowolną treść...A nasza mama pisała przykre, raniące rzeczy i nic o miłości.
      Nie ma sensu niczego udawać. Mieszkając z rodzicami musiałam połknąć tyle hipokryzji, że już ani łyka więcej.
      Trudno zrozumieć Twoją siostrę, ale analizując życie mojej wniosek mam jeden: wszystko co złe w człowieku wynika z braku miłości w dzieciństwie. Nadmierne dobro, jak w Twoim przypadku, ma też swoją ciemną stronę, bo doprowadziło do nadużyć wobec Ciebie... Nadmierne dobro prowadzi do rozrastania się zła, a więc trzeba się trzymać drogi środka i ustawiać granice.

      Usuń
    7. Masz rację, odcięcie się od emocji dewastuje nas od środka. Ja pozwalałam sobie tylko na te pozytywne, negatywne zakopywałam głęboko. Może to jest powodem, że teraz zdarza mi się reagować nadmiarowo złością, gdy spotykam się z czymś, co stoi w sprzeczności z moim systemem wartości. Jestem też dość krytyczna, chociaż z tym walczę. Wcześniej krytykowałam głównie siebie, teraz nie boję się mówić co myślę, więc innym też może się dostać. Obecna wersja mnie bardziej mi odpowiada, bo jest autentyczna.
      W jakimś sensie byłam podobna do Twojej siostry, bo stawałam na głowie i tupałam uszami, żeby mnie zauważono i pokochano. Jak chcę być uczciwa, to muszę przyznać, że dawanie bez umiaru wynikało w jakiejś mierze z egoizmu. Pomagając siostrze miałam poczucie komfortu, że robię dobre rzeczy, że zachowuję się tak jak trzeba, staję się ważna i można na mnie liczyć. Mama nie dała bezwarunkowej miłości ani mnie, ani siostrze. Nie dała, bo nie potrafiła. Dawała nam to, czego nie dostała od swojej matki: jedzenie i opiekę, tak jak ją rozumiała. Babka wydzielała jedzenie i goniła ją do roboty, więc u nas w domu zawsze były pełne gary jedzenia i żadnych obowiązków domowych. Gdy założyliśmy rodziny Mama bardzo pomagała w wychowaniu dzieci i zastępowała garmażerkę. To był wyraz jej miłości do dzieci. Pamiętam, że Twoja Mama wyręczała się siostrą. U nas sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, ale to nie znaczy że dobrze. Tata wciąż powtarzał: "Janeczka, przestań robić za służącą." Ale Mama musiała być niezastąpiona, to była jej największa ambicja.
      Czytałam o "Niegrzecznej Dziewczynce". Ja swoją odkryłam dość późno, ale szczerze ją polubiłam. Z perspektywy czasu widzę, jakim byłam zaradnym dzieckiem, szkoda tylko, że źle ustawiłam wektory i najbardziej zabiegałam o to co na zewnątrz. Twoja siostra się buntowała, moja również. Mama zawsze liczyła się z siostrą bardziej niż ze mną, ale to ja byłam jej bliższa. Chyba dlatego, że byłam bardziej do Mamy podobna. Siostra czuła się niekochana, miała do Mamy pretensje je okazywała. Mama czuła się niedoceniana. Ja nie dawałam sobie prawa nawet do żalu, że jestem na końcu kolejki do serca Mamy. Obie z siostrą byłyśmy poranione, ale ja lepiej sobie z tymi zranieniami poradziłam, bo zawsze lgnęłam do ludzi i zaznałam od nich wiele dobra. Siostra mocno trzymała dystans, była krytyczna i wymagająca, pilnowała, żeby nie dać zbyt wiele, więc była dość samotna. Z latami to się pogłębiało, ale nie wyciągnęła wniosków i nic z tym nie zrobiła.
      Zgadzam się z Tobą, że dziecko, które nie zazna w dzieciństwie bezwarunkowej miłości wchodzi w życie kalekie i zmaga się z olbrzymim głodem miłości. Jednak, gdy już dorośniemy, możemy zaopiekować się wewnętrznym dzieckiem i uleczyć swoje życie. Nie musimy przekazywać dalej tego, co sami doświadczyliśmy. Trudne przeżycia mnie ukształtowały i dzięki nim jestem taka a nie inna. Nareszcie mam zgodę na siebie. Dalej hojnie pomagam ludziom i mam z tego autentyczną radość, ale teraz robię to z właściwych powodów. Kiedyś dawałam, bo chciałam coś dostać w zamian. Teraz jak pomagam, to dlatego, że tak trzeba. Jak zostanie to docenione, to się cieszę, jak nie zostanie, to nie mam pretensji. Nauczyłam się pilnować swoich granic, chociaż czasami odzywają się stare schematy, ale mam już świadomość, że zbaczam z drogi.
      Dziękuję Ci serdecznie za tę wymianę doświadczeń.

      Usuń
    8. Basiu, powiem Ci tyle, że miałeś wielkie szczęście, bo się w porę połapałaś, o co w tym całym systemie rodzinnym chodzi. Moja siostra tego nie potrafiła i to ją całkowicie zniszczyło psychicznie, wyssało z niej energię. W ostatnich latach życia ciągle narzekała, że jest zmęczona i ja jej radziłam, żeby trochę przystopowała ze zdobywaniem przyjaciół, ale ona wręcz chorobliwie zabiegała o atencję i dowody sympatii. Potrafiła dosłownie owinąć wokół palca każdego, i mężczyznę i kobietę. Wszyscy ją kochali, ale to i tak nie zaspokajało jej głodu. Wiedziałam, że jest w tym coś niezdrowego i próbowałam jej tłumaczyć, że wystarczy jej kilku przyjaciół, ba! nawet jedna czy dwie naprawdę sprawdzone i zaufane osoby. Taka chmara ludzi, których się wiecznie dopieszcza, zaprasza, gotuje obiady, urządza imprezy, kupuje prezenty i prawi komplementy to ogromne obciążenie psychiczne. Moja introwertyczna część nigdy nie byłaby w stanie tak żyć, bo ja czerpałam siłę z samotności. Miałam zawsze 2-3 zaufane osoby od bardzo głębokich, osobistych rozmów i to mi całkowicie wystarczało. Teraz myślę, że ona ludźmi próbowała zapełnić pustkę. A więc całe szczęście, że Ty się w porę przyjrzałaś sobie samej i swojemu uwikłaniu w zadowalactwo. Ja też to przez długi okres życia robiłam, ale nie miałam aż takich potrzeb społecznych jak siostra, bo dzieciństwo spędzone samotnie w swoim pokoju nauczyło mnie bycia sam na sam z własnymi myślami. Bujne życie towarzyskie w szkole podstawowej i LO, a później na studiach i w pracy chwilami mnie wręcz męczyło, a gdy się okazało, że mój syn jest niepełnosprawny, wiedziałam, że muszę przekierować energię na niego, a nie na zdobywanie przyjaciół. Dlatego wiedziałam, że siostrze dla wypoczynku potrzeba przede wszystkim ciszy i kontaktu ze sobą, a nie zabiegania o względy ludzi, bo to jej zabierało energię. Generalnie traumy nas eksploatują z sił witalnych. Jednak ona właśnie tego się bała jak ognia, nawet jadąc samochodem od razu włączała radio, czego ja nigdy nie robię. Ona za nic nie chciała usłyszeć siebie. Domyślam się dlaczego...

      Usuń
    9. W opisie Twojej siostry jakbym widziała moją mamę, bo postępowała dokładnie tak samo. Mama całe życie wyłaziła ze skóry, żeby innym było z nią wygodnie, żeby ją doceniali i lubili. Bo jej poczucie wartości było całkowicie zależne od cudzej oceny. Kiedy dostała udaru i już nie mogła być "ja sama" okazało się, że nie ma chętnych, którzy odwdzięczą się jej za pomoc i opiekę. Dla dzieci stała się problemem, dalsza rodzina współczująco pokiwała głowami, odwiedziła kilka razy i tyle. Osoba, z którą mama bardzo się liczyła i której przez lata się wysługiwała, odwiedziła mamę 2 razy w ciągu roku. Obserwując tę sytuację nie mogłam dłużej iść po śladach mamy. Jej choroba była katalizatorem, który pozwolił mi szybciej dojrzeć do właściwych wniosków. Dziś już wiem, że brak miłości w dzieciństwie to studnia bez dna, a głód emocjonalny wnosimy w dorosłe życie. Jednak tylko my sami możemy możemy sobie pomóc, dać sobie opiekę i miłość, której nam zabrakło. Inni ludzie mogą nas w tym wspierać, ale nie załatwią tego za nas, bo zawsze będzie nam za mało. Masz rację, że Twoja siostra musiała zagłuszać swoje myśli, uciekała do ludzi, bo może sądziła, że przy nich się ogrzeje, że ich sympatia uleczy jej rany. Ale to na dłuższą metę nie działa. Śmierć mamy i męża odebrały jej resztkę sił, więc uciekła ostatecznie. Współczuję Ci, że musisz mierzyć się z takim ciężarem.

      Usuń
    10. Wczoraj miałam w związku z tym strasznie trudny wieczór, jeszcze mąż palnął z tą łódką... no cóż. Przeżyłam jako jedyna z mojej gromadki, ale płacę za to wysoką cenę. Ale wiesz co? I tak kocham życie. Uparcie i skrycie. :)) Myślę, że oni się z tego cieszą, bo dzięki temu ich śmierć nie poszła na marne. Może bredzę, ale tak wybieram myśleć, żeby nie walić głową w szybę i nie mierzyć się z tym koszmarnym absurdem...

      Usuń
  5. "Chyba żyłam złudzeniami, że coś dla niej znaczę, bo gdyby tak było, nie popełniłaby samobójstwa. "
    Nie sądzę, by to była prawda. Myślę, że ona nie wierzyła, że cokolwiek znaczy dla ciebie, że cokolwiek znaczy dla kogokolwiek...Aż tak głęboko Emma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i właśnie dlatego trzeba znaczyć coś dla siebie samego. Robimy strasznie głupią rzecz, bo uzależniamy sens istnienia od innych, kompletnie oddajemy kontrolę jakiemuś komuś, kto ma nas zatwierdzić, a ten ktoś nawet nie wie, jak ma to zrobić...paranoja. Aż tak głęboka paranoja. ;)

      Usuń