sobota, 30 listopada 2024

Historie rodzinne cz.6 Ratowniczki

 




Kiedy życie matki jest zagrożone, płód potrafi wpłynąć na jej gospodarkę hormonalną w taki sposób, że jej system immunologiczny się wzmacnia. Oddaje jej własne substancje odżywcze, żeby tylko przeżyła, bo od tego zależy jego życie. A więc dziecko już w życiu prenatalnym ratuje własną matkę i oczywiście z tym mechanizmem później przychodzi na świat. Co prawda po porodzie fizycznie pępowina zostaje przecięta, ale pamięć biologiczna mocno wzmacniana wychowaniem jest w dziecku nadal żywa. Bycie Ratownikiem z trójkąta dramatycznego to nie tylko uwikłanie emocjonalne, to biologia. Zdarza się, że ktoś z rodziny się wyłamie i nie chce nikogo ratować, ale ile za to płaci, wie tylko on sam. Zwykle ta rola przypada najstarszemu dziecku i tak było w mojej rodzinie, chociaż gdy siostra wyfrunęła w wielki świat, wszystko spadło na mnie i omal mnie nie zmiotło z planszy… W każdym razie omal nie zniszczyło mojego małżeństwa. Mając 12- 13 lat byłam bardzo refleksyjnie nastawiona do świata. Koleżanki, zakochania i odkochania, rozbuchane życie towarzyskie w szkole. Na przerwach byłam rozgadana, ciągle otoczona rówieśnikami, ciągle dostająca liściki miłosne i paplająca bez opamiętania. Typowy podlotek. Za to po powrocie do domu spędzałam czas we własnej jaskini, z której wnętrza obserwowałam świat i ludzi, poddając intensywnej obróbce zgromadzone w ciągu dnia doświadczenia. W domu po pierwsze należało cierpieć i biada temu, kto się wyłamał. A więc cierpiałam solidarnie i bezkompromisowo. A w swoim pokoju te wieczne rozkminy i dylematy, które mnie nie opuszczały. Skłonność do tego mam do dziś. Jednym z bardziej palących tematów było pytanie: ,,Po co rodzice dali mi życie, skoro mnie nie chcą?” Ciągle im przeszkadzam, mają ze mną same kłopoty, bo nic nie potrafię, do niczego się nie nadaję, wszystko robię źle...Jestem głupia i nic nie wiem. Przynoszę im tylko wstyd. Świadectwo z paskiem i wzorowe zachowanie widocznie się nie liczy. Każda wywiadówka to ból brzucha i horror, bo co to będzie, jeśli się dowiedzą czegoś złego, czego ja sama nawet nie wiem? Mama zawsze wraca z wywiadówki z zaciętymi ustami. Ponura jak grób, milcząca, nieprzystępna. Co się stało? Co ja takiego zrobiłam? Czemu mi nie powie? Ale na pewno coś bardzo złego, widać to po niej. Teraz wiem, że mama milczała, bo nie było uwag pod moim adresem, ale wtedy to było jak dzień Sądu Ostatecznego. No i te myśli:


Po co ja żyję?


Skoro rodzice mnie nie potrzebują, skoro nie są zadowoleni z tego, że żyję, to po co chcieli mieć dziecko? Nie mogli się pomylić, bo oni się przecież nie mylą, oni mają zawsze rację. Czułam się jak piąte koło u wozu, ktoś zbędny. Czułam się winna, że w ogóle żyję. Kiedy już jako osoba dorosła usłyszałam hasło ,,przepraszam, że żyję” kompletnie nie dostrzegłam w nim ironii, tylko pomyślałam, że ktoś bardzo ładnie streścił całe moje życie, bo cały czas czułam się winna z powodu samego istnienia. Wstydziłam się tego, że żyję.


Po co żyję?


To pytanie prześladowało mnie wiele lat, a odpowiedź przyszła nagle i niespodziewanie jak błysk na jasnym niebie na poczekalni pod gabinetem lekarza. Pewien obcy mężczyzna czekający w kolejce powiedział do kogoś, że dzieci trzeba mieć, bo na starość będzie miał kto do lekarza człowieka wozić. I wtedy mnie olśniło: Ach! To po to jestem! To takie proste! Że też wcześniej na to nie wpadłam! A zaraz potem rozczarowanie, bo zawsze sobie wyobrażałam, że jak rodzice się zestarzeją, to będę się nimi troskliwie opiekowała i wtedy ich zaskoczę, że jednak nie jestem taka zła jak myślą. Wreszcie się przekonają, że niesłusznie mnie posądzają o wszystko, co najgorsze. Wtedy dotarło do mnie, że rodzice z góry wszystko zaplanowali i właśnie po to mnie sprowadzili na świat, żebym się nimi opiekowała! Poczułam przejmujący smutek i bezradność, bo to była przecież moja tajna broń, jedyny sposób na to, żeby się kiedyś mogli dowiedzieć, że nie jestem aż taka zła i tak bardzo ich kocham! Miałam ich tym zaskoczyć, bo przecież spodziewali się, że nic ze mnie nie wyrośnie. Jedyna broń, ale za to niezawodna… i nagle taki niewypał. No i druga rzecz, do której nawet przed sobą nie potrafiłam się przyznać to nieśmiała i płochliwa nadzieja, że może jednak mnie chcieli z miłości? I ta nadzieja nagle legła w gruzach. Aha!  Więc chodzi  o wożenie do lekarzy…Miałam nadzieję, że chcieli córkę, ale oni chcieli tylko szofera...

Grafika z sieci

poniedziałek, 25 listopada 2024

Historie rodzinne cz. 5 Kobieta w lustrze

 

Dawno temu śniło mi się, że stoję przed lustrem w łazience u rodziców. Za moimi plecami pojawia się tata z koszmarną, trupio siną  i jakby gumową maską na twarzy, którą próbuje zdjąć i założyć ją mi. Ja najpierw jestem przerażona, ale później zaczynam do niego mówić, przekonywać, że go kocham. Powoli, powoli powstrzymuję go przed nałożeniem mi maski. Pamiętam ogromną ulgę, którą czułam po przebudzeniu. Tata miał depresję, która mnie już wtedy powoli dopadała i ten sen odebrałam jak zapowiedź, że jednak wyjdę z dołka. Co prawda zajęło mi to ponad 20 lat, ale wyszłam. Juhu! 

No i bardzo znamienny drugi sen przed lustrem, tym razem w mojej łazience. Przyśnił mi się niedawno i chyba dopowiadział to, czego ten pierwszy był zapowiedzią. A więc  pochylam się nad umywalką, myję twarz i gdy podnoszę głowę, żeby na siepie spojrzeć, w lustrze widzę, że mam na włosach ogromną ilość popiołu. Włosy są matowe, szare i szorstkie. Myślę, że coś z tym muszę zrobić, bo jestem brudna. Zaczynam spłukiwać włosy, a gdy następnym razem podnoszę głowę, żeby spojrzeć w lustro, widzę ogromną złocistą szopę ( nigdy takich włosów nie miałam) i w tym śnie myślę, że to promienie słońca, taki bije od nich blask. Na jawie włosy mam miękkie i gładkie, a we śnie ogromna aureola, tak sterczały na wszystkie strony i błyszczały. 

Postanowiłam sny i opowieści różnej treści podczepiać pod etykietkę ,,Historie rodzinne", bo teraz ja jestem Strażniczką Pamięci, to w moim pudełku na tyłach głowy rozgrywa się dalsza część sagi o dwóch siostrach. Ich geny żyją w moim ciele.  Oni teraz spacerują już tylko ścieżkami neuronowymi mojego mózgu, nawet jeśli przybrali kształt bliżej nieokreślony i stan skupienia nieuchwytny, to pomieszkują głównie w albumach ze zdjęciami, płyną w moich żyłach. Moje istnienie jest ostatnim oczkiem łańcuszka, kontynuacją ich istnienia... ,,Historiami rodzinnymi" jest  teraz wszystko, co dotyczy mnie. Swoim życiem piszę ich dalsze ciągi.

Historie rodzinne cz. 4 Sacrum? Czyżby?



 Śniło mi się coś bardzo ciekawego. Idę z mężem po intensywni


e zielonym, pagórkowatym terenie, jak w Szkocji. Oglądam ,,Outlandera", więc chyba stąd ten pejzaż. Nagle okazuje się, że przed nami jest przepaść. On mnie bierze za rękę i skaczemy. W locie zorientowałam się, że on spada ze mną, ale siedząc na rowerze ( uprawia kolarstwo ). Myślę wtedy, że na dole będzie masakra, bo przecież obie nogi będę miała połamane, ale okazuje się, że obydwoje wylądowaliśmy bezpiecznie. Wpadam w euforię, że przeżyłam, ale za chwilę zalewa nas bardzo brudna, zamulona rzeka, której robi się coraz więcej. Brudna rzeka nas porywa i niesie. Płyniemy z prądem, a ja cały czas szukam czegoś, czego się można uczepić. Po drodze dociera do mnie, że mam bardzo ciężki płaszcz z futrzaną podszewką i kołnierzem ( taki jak w młodości miała moja mama!). Zdejmuję ten płaszcz będąc pod wodą, bo myślę, że jego ciężar może mnie pociągnąć na dno. Wtedy nagle się okazuje, że rzeka zaniosła nas do miasta, wody jest już znacznie mniej. Stajemy obydwoje pod murem, a ja mówię do męża, że musimy wejść do jakiegoś budynku, gdzie będzie wyżej. Brudna woda opada, patrzę pod nogi i okazuje się, że woda robi się krystalicznie czysta i sięga zaledwie po kostki. Widzę otwarte na oścież bardzo szerokie, ciężkie drzwi, wchodzimy tam, żeby się schronić przed powodzą i wtedy patrzę pod nogi i sobie zdaję sprawę, że jesteśmy w kościele. W tym kościele, w którym braliśmy ślub. Poznałam po charakterystycznej barokowej mozaice. I pobudka. :)) 

Musiałam to opisać, póki dobrze pamiętam. Opowiedziałam sen mężowi zaraz z rana, bo po pierwsze on mi się nigdy nie śnił, a po drugie ten skok w przepaść i ten kościół...? Mąż uznał, że w tym kościele znaleźliśmy się po to, żeby odnowić śluby małżeńskie. Pośmialiśmy się z tego, bo jakie tam śluby, już niczego nikomu nie chcę ślubować, a on tym bardziej, chociaż uczciwie przyznaję, że to ja zawsze byłam tym słabszym ogniwem w związku... 

Tak sobie myślę przy kawie: czyżbyśmy po tylu kryzysach i perypetiach wreszcie docierali do jakiegoś sacrum? Nie wiem, ale wstałam pełna dobrej energii. Jest słońce. Trzeba psa wziąć na spacer. 


środa, 20 listopada 2024

Historie rodzinne cz. 3

 


Cała jej wina polegała na tym, że zaczęła się domagać tego, co mają inni w podobnym wieku. No bo dziewczyny z jej klasy mogły chodzić do dyskotek, a ona nie. Mogły się odwiedzać, spotykać po lekcjach i przyjaźnić, a ona nie. Były zdziwione, że ona musi prosto po szkole iść do domu, po drodze odebrać mnie z przedszkola, a później ugotować obiad dla całej rodziny. To wszystko robiło dziecko już od trzeciej klasy podstawówki. No ale dopóty dzban wodę nosi... W końcu zaczęło do niej docierać, że rówieśnicy jednak mają inaczej. Zaczęła porównywać inne rodziny, inne matki, ojców. Dziecko zaczęło sobie zdawać sprawę, że czegoś w naszej rodzinie brakuje i szukać tego na zewnątrz... A na zewnątrz był kolega z klasy, który ją odprowadzał pod dom, stał z nią po pół godziny pod bramką, zanim odszedł, a bał się wejść do środka, bo ona się bała go zaprosić, nie wiedziała jak, nie potrafiła się odnaleźć w sytuacji, gdy chłopak jej okazuje sympatię. Za to sąsiadki z ulicy dobrze wiedziały, do czego to wszystko zmierza. A jakże. Pani kochana, trzeba matkę uprzedzić, żeby dziewczyna na złą drogę nie zeszła...! To taka porządna rodzina! Do kościoła chodzą, księdza przyjmują rok w rok, nie ma picia ani bicia... szkoda dziewczyny, niech lepiej matka od razu coś z tym zrobi.

 I tu, pod tą bramką są początki wojny domowej, która trwała do końca, dopóki wszyscy troje nie odeszli na Drugi Brzeg. Wojnę wywołał Bogu ducha winny Krzyś Ch., bardzo przystojny i uzdolniony matematycznie chłopak, który po latach został dyrektorem prestiżowego LO. Krzyś w mojej pamięci nosi jasne spodnie i  szeroki sweter, ma błyszczące orzechowe oczy za okularkami, gęstą kasztanową czuprynę i skłonność do śmiechu, dzięki któremu można było się zachwycać jego idealnymi zębami. Oto cały Krzyś, pierwszy chłopak mojej siostry, z którym po interwencji sąsiadek i ciężkiej awanturze w domu widywała się już tylko w szkole.  I już tutaj, na tym etapie jej historii, zastanawiam się, co by było gdyby ten związek przetrwał? Mało sensu ma to pytanie, ale co właściwie ma sens w kontekście jej bezsensownej śmierci? 

 Tak więc z powodu Krzysia siostra skupiła całą energię rodziców na sobie. Nie wiem, na ile to było świadome, ale tak to jest: nastolatki często swoim zachowaniem wołają o uwagę. A od chwili, gdy pod naszą bramką jak grzyb po deszczu wyrósł  Krzyś, ona już wiedziała, że ma uwagę gwarantowaną, o ile w grę wchodzi chłopak. Wtedy nawet tata zabiera głos, a to wiele znaczy, bo tata zwykle milczy, ewentualnie trzaska drzwiami. Rodzice uznali, że ją trzeba temperować, przywoływać do porządku, sprawdzać, przechwytywać i czytać listy, zabraniać jakichkolwiek kontaktów... Ja automatycznie poszłam w odstawkę jako ta grzeczna ( bo mała). Mnie nagle przestali dostrzegać, przestali mi stawiać jakiekolwiek granice, w ogóle interesować się mną. Niunia nie sprawia problemów, więc do lamusa z nią. Wtedy nagle się okazało, że po latach przymusowego kulenia się, chowania i zwijania skrzydeł mogę zacząć latać! Mogę rosnąć w dowolnym kierunku, jaki sobie wymarzę, bo cały impet wychowawczy pochłania siostra. Ale ja wybrałam rosnąć w głąb, do środka. Tak zaczęły powstawać barykady, mosty zwodzone, tajemne przejścia, skrytki na klucze, których strzegł Herold Autsajder… Już wtedy cegła po cegle budowałam mury Wewnętrznego Miasta. Mojego matecznika, w którym chronię siebie, to co wiadome i niewiadome, dobre i złe, ale zawsze tylko moje, nieskażone oficjalną moralnością. Tam, w Wewnętrznym Mieście, ja ustalałam reguły gry i nadawałam walor. To wtedy zaczął się mój wieloletni romans z własną podświadomością, którą zwizualizowałam urbanistycznie, chociaż kocham las i przecież to on jest archetypowym symbolem podświadomości. Jednak miasta, dużego miasta, zawsze się bałam – podobnie jak tego, co się czai na obrzeżach snu i jawy, tam pod spodem, gdzieś po drugiej stronie powiek, za kurtyną,  gdzie zawsze chciałam zajrzeć, żeby zobaczyć prawdziwą siebie.  Nie tą sceniczną, w makijażu i szpilkach. Nie tą z oficjalnym uśmiechem przyklejonym do ust. Bałam się tego, co ukryte w mroku, ale chciałam To poznać. Psychologia przedstawia całą ludzką psychikę jak górę lodową.  To, co widzimy nad wodą, sam wierzchołek góry,  to nasza świadomość, która stanowi zaledwie 5% całości. Cała reszta góry, ta schowana pod wodą, to nasza podświadomość. Całe 95%, które nami włada z ukrycia, a o którym niewiele wiemy. Fascynuje mnie potęga drzemiąca w nas samych...

Kim byśmy byli, gdybyśmy mogli tam zanurkować?  

Jakiś czas temu poznałam zasadę lustra w myśl której to, co mamy w swoim otoczeniu na zewnątrz, reprezentuje jakieś obszary i konflikty wewnętrzne, które rozwijają się pod wpływem nieuzdrowionych ran emocjonalnych głównie z dzieciństwa. W pewnym momencie ilość konfliktów w moim życiu była nie do wytrzymania: kosa z mamą, z mężem niewiele lepiej, w pracy ciągłe tarcia i presja... nie rozumiałam, co się dzieje, bo przecież tak się staram! I tu na pocieszenie pojawił się mój wierny towarzysz dobrych kilkunastu lat życia: blog. Moja sztuczna dopamina i pochłaniacz łez. Mój zastępczy mąż, wierny towarzysz Drogi. Zrobił kawał dobrej roboty, bo miałam się gdzie ukryć, bo dostawałam mnóstwo głasków. Blog pozwalał mi nurkować do woli pod powierzchnię wody i oglądać tę część góry lodowej, która domagała się uwagi. Która sygnalizowała, że czymś trzeba się zająć, bo jeśli nie, to cała góra pójdzie na dno. Tak naprawdę dawał mi wgląd i czas na to, żebym mogła wreszcie dojrzeć, nabrać sił i zająć się sobą jak należy. Blog to była gra na zwłokę, którą uskuteczniałam podświadomie, żeby odsunąć zmierzenie się z tym, co wtedy było zbyt trudne.  Na szczęście już nie jest. :) 

poniedziałek, 18 listopada 2024

Historie rodzinne cz.2

 


Fot. z sieci

Powoli zaczynałam wchodzić w  Wielkie Milczenie. Smutek. Wyuczoną depresję. Introwertyzm.  Był wtedy ze mną żółty miś z plastiku z różowym pyszczkiem domalowanym przez siostrę długopisem. Były drewniane klocki – puzzle z niedźwiedziem polarnym, którego nie potrafiłam poskładać, więc błagałam siostrę, żeby je ułożyła, bo koniecznie chciałam zobaczyć niedźwiedzia. Jednak ona te puzzle układała tylko na chwilę i zaraz rozwalała zanim zdążyłam się przyjrzeć białemu misiowi i nacieszyć nim. Pamiętam to uczucie totalnej bezradności i żalu, że wszyscy coś potrafią, a ja nie. Że ja nic nie mogę, a oni mogą wszystko. ,,Oni” obejmowało też siostrę- starszą i posiadającą jakiś wyższy stopień wtajemniczenia. I był jeszcze drugi żółty miś, ten pluszowy, który przetrwał razem ze mną, chociaż wiele lat spędził w zapomnieniu na dnie szuflady. Podobno siostra wyrzuciła mnie z wózka, na szczęście byłam w grubym beciku. Upadłam na głowę, to wiele tłumaczy. :D Moje przyjście na świat sprawiło, że starsza siostra przestała być królewną. Pojawiła się smarkata konkurencja i ją zdetronizowała. Rodzice byli tak pogrążeni w konfliktach wewnętrznych i w konflikcie między sobą, że na kochanie dzieci nie było miejsca, energii, uwagi… Z dziećmi się nie rozmawiało, dzieciom się wydawało polecenia. Ja szybciej od niej zrozumiałam, że muszę stać się niewidzialna, żeby mnie zostawili w spokoju. Że to moja jedyna szansa. Muszę im schodzić z drogi, trzymać buzię na kłódkę, tłumić śmiech, przesiadywać w swoim pokoju i nie mówić, co się dzieje w szkole. Im mniej o mnie wiedzą, tym lepiej. Tym mniej daję im sposobów na to, żeby mnie krytykować i tępić. Nie znając moich przyjaciółek, nie każą mi zrywać z nimi kontaktów. Siostry przyjaciółkę znali i zakazali jej spotykania się, chociaż to była dziewczynka z takiej samej rodziny jak nasza czyli ,,dobrej”. Jednak dla naszej mamy złym towarzystwem było każde towarzystwo. A przyjaciółka mojej siostry pechowo nie musiała gotować obiadów, sprzątać, robić zakupów… mogła się bawić i odwiedzać koleżanki, chodzić do kina i do wesołego miasteczka. Wracała do domu na obiad i często się śmiała, czyli miała pstro w głowie, więc mogła siostrę ,,zepsuć”, nie daj Boże pokazać beztroskie dzieciństwo. I co wtedy? Kto będzie gotował obiady i sprzątał? Mama???  Mama jest od haftowania serwetek, których nie wolno używać i od pieczenia ciast, którymi można zrobić wrażenie na koleżankach z biura. Jak z biura przychodzi, ma być posprzątane i ugotowane. 

 A tymczasem starsza siostra, Wzór, który miałam obowiązek naśladować, weszła w etap buntu nastolatki wywołany  nadmierną kontrolą, zawłaszczaniem, brakiem szacunku i tak naprawdę brakiem dzieciństwa. Mój Wzór i drogowskaz powoli zaczynał tracić kontury, rozmazywać się, topnieć jak lody na patyku, żyć własnym życiem. Jako nastolatka siostra zaczynała myśleć krytycznie i odkrywać, że być może rodzice się mylą? Może nie musi być tak jak jest czyli do bani. Wspomagały ją w tym coraz żwawiej krążące w żyłach hormony... te zdradliwe substancje, które każą marzyć o miłości, o trzymaniu się za ręce, o szukaniu kogoś, z kim można dalej iść przez życie. Jej Yin, ciemna, bierna i niezrozumiała dla niej samej energia Księżyca, wody i drzewa zaczynała gęstnieć, mrocznieć i zwracać się w stronę nadal anonimowego, ale słonecznego i aktywnego Yang. Powoli rozkręcał się rodzinny Armageddon... Koło zamachowe Losu drgnęło i ruszyło z miejsca. Najpierw powoli, jak żółw ociężale... 


piątek, 8 listopada 2024

Historie rodzinne cz.1

 


Fot. z sieci

Odkąd pamiętam  czułam się wiecznie nie taka jak być powinnam, nie dość grzeczna, dobra, mądra...  Byłam Niunią, na której skupia się karcąca i mocno krytyczna uwaga dorosłych członków rodziny. Niunia jeszcze nie wie, co wolno ( generalnie prawie nic), więc musi brać przykład ze starszej siostry. Przede wszystkim trzeba ją jakoś ucywilizować, żeby nie wykrzykiwała w połowie rodzinnego obiadu, że król jest nagi. Byłam spontaniczna, psotna, spostrzegawcza i do bólu szczera, a kto to wytrzyma? Kto zniesie na głos, PRZY OBCYCH LUDZIACH, wykrzykiwane odkrycia, że dorośli kłamią, że mówią coś innego niż robią. Jako dziecko byłam nieobliczalnie prawdomówna i ekstrawertyczna. Miałam jakiś szósty zmysł pozwalający mi wyłapywać potknięcia i sprzeczności u dorosłych. Oczywiście nie zdając sobie kompletnie sprawy, że to może być bolesne. Takie są wszystkie dzieci, dopóki się ich nie ‘’wychowa” czyli nauczy hipokryzji. Dla mnie zakłamanie dorosłych było po prostu zaskakujące i śmieszne, więc koniecznie musiałam się tym podzielić z całym  światem, bo te sprzeczności wywoływały we mnie zgrzyt i prawdopodobnie chciałam, żeby ktoś mi to wytłumaczył, pomógł mi jakoś sobie z tym chaosem poznawczym poradzić. A tymczasem dorośli na moje odkrycia reagowali złością i karceniem. Zaciśniętymi wargami i krzywym spojrzeniem. Generalnie odtrąceniem. Uczą mnie, że nie wolno kłamać, a gdy mówię prawdę, dostaję bana. O co w tym chodzi? Jaki to ma sens? Widocznie jestem za mała i za głupia, żeby to zrozumieć. Skoro oni rozumieją, a ja nie, więc to ze mną jest coś nie tak. Oni mają dostęp do jakieś nadprzyrodzonej wiedzy, która uzasadnia kłamanie, a ja tej wiedzy widocznie nie mam, bo mi niby kłamać nie wolno, ale tak naprawdę to muszę. Może na Wiedzę Nadprzyrodzoną nie zasługuję? No bo przecież w oczach dziecka rodzice muszą wiedzieć lepiej. Jak mogłabym przetrwać przy nich nie wierząc w to.  W tym okresie słyszę ciągle, że powinnam się zachowywać tak jak starsza siostra. Jej już zdążyli poprzetrącać skrzydła. Ciągle jestem z nią porównywana.  (Teraz też, mamusiu? Teraz, gdy już wiesz, tam w niebie będąc, co moja siostra zrobiła... teraz też mam być taka jak siostra?) A ona wtedy była z tego porównywania dumna i traktowała mnie z wyższością. Zaliczyła siebie do dorosłych, a na mnie patrzyła z góry. W moich  oczach była po ich stronie, była ich sprzymierzeńcem. Po stronie tych, których należało się strzec. Tak nami rozgrywali życie rodzinne. 

A najbardziej tragiczne w tym wszystkim jest to, że oni naprawdę chcieli dobrze i naprawdę nas kochali jak tylko mogli. To nie do wiary, że aż tak można się mylić w okazywaniu miłości. To dlatego mój syn musi się przede mną oganiać, bo chociaż wielki chłop, to go całuję, przytulam i codziennie na dobranoc słyszy, że go kocham, chociaż czasem mnie wkurza. 

Tak...na końcu tej historii jest światło. :) 


wtorek, 5 listopada 2024

,,niech żywi nie tracą nadziei..."

 



No i słucham sobie cały czas różnych podcastów psychologicznych, dokształcam się, czasem coś komentuję. Dzisiaj ktoś w odpowiedzi na mój komentarz napisał, że powinnam opowiadać swoją historię, bo to daje nadzieję. A więc literka za literką wystukuję wiadomość do świata, do przypadkowego przechodnia, do ptaków i drzew zagrożonych wyginięciem: Hej! Jest nadzieja dla każdego z nas! Skoro ja się wygrzebałam z takiej czarnej du***y , to znaczy, że się da. Że można. Że każdy może. Możliwe jest wszystko, co ktoś przed Tobą już zrobił, a nawet jeśli tego jeszcze nikt nie zrobił, to zawsze możesz być pierwszy.  To, co było kiedyś, co mnie zabijało dzień po dniu, to była taka paraliżująca czarna rozpacz i - właśnie! - brak nadziei, że coś można zmienić, że to możliwe, żeby było lepiej, bo przecież cuda są tylko w literaturze i na filmach, więc po co się łudzić... Ten brak nadziei był czymś najgorszym, zwłaszcza, że czułam się w tym bardzo samotna, ba! musiałam udawać, że jest OK. I to dławiące przeświadczenie, że już do końca życia będę TAK cierpieć, skoro nawet tabletki nie dają rady, a więc i marzenie, żeby nie żyć, żeby wreszcie było po wszystkim.  A tymczasem doświadczyłam całej serii małych cudów, które co prawda nie były tak spektakularne, jak na hollywoodzkich produkcjach, ale w efekcie dały mi lekkość i szczęście bez farmakologii, a o to przecież chodzi.  Zaznaczam, że nikt mnie w dzieciństwie nie bił, nie zostałam zgwałcona, chodziłam dobrze ubrana i nakarmiona. To, co przeżywałam, było tylko i wyłącznie skutkiem braku miłości ze strony rodziców, a zwłaszcza mamy. Tylko tyle i aż tyle. Cóż. Trauma to nie musi być szok. Nie musi się lać krew. Nie muszą spadać bomby. Trauma może kapać kropla za kroplą od urodzenia i zatruwać życie po kres. Dopiero teraz, gdy z niej wychodzę, zaczynam widzieć te mechanizmy u innych ludzi, którzy cierpią, zadają cierpienie i nie wiedzą dlaczego to się dzieje, bo przecież chcieli całkiem inaczej. Dzięki ci Wszechświecie, że mnie skierowałeś na właściwą ścieżkę. Jako jedyna z naszej czwórki na nią trafiłam. 

Kochajcie swoje dzieci! Niech wiedzą, że są kochane, niech to czują! Wystarczy przytulić, jeśli słowa więzną w gardle. Do cholery. Gdybym dostała w dzieciństwie  kochające , ciepłe ramiona, mogłabym się tym karmić i nigdy nie odczuwać tego głodu, który mnie popychał do różnych wariactw. 

Rano był przymrozek, dopiero w południe wyszło słońce i odtajały liście na wierzbie. Chryzantemy w ogrodzie trzymają się dzielnie. Planuję zainstalować karmnik dla ptaków. Budek lęgowych mam kilka, jerzyki w każdym rogu domu swoim świergotem kołyszą mnie do snu, ale karmnika ani jednego. To tak na marginesie. 

Dzięki, Leśny Stworku z YT za zachętę do pisania. 

A więc leć, płyń, fruń, biegnij Nadziejo do tych, którzy Cię potrzebują.  Niech się Tobą karmią po ziarenku, aż brzuszki będą pełne i syte. :)