Deszcz.
Na całej połaci deszcz.
Dla sióstr i dla braci - deszcz...
Z psem się nie bardzo da wyjść, bo leje okropnie. Czytam ,,Podróż bohaterki", a że w sezonie ogrodniczym idzie mi to w tempie 2 strony dziennie, więc mam czas na rozkminy. Bo i jest co rozkminiać, gdy się czyta tę książkę. O ile wiem, jest tu parę osób robiących to wręcz nałogowo, do której to grupy sama się zaliczam, więc rzucam garść myśli inspirowanych lekturą. Bardzo ciekawie opisuje autorka proces, który ma miejsce w życiu kobiet w naszych czasach przy czym określenie ,,w naszych czasach" rozumiem bardzo szeroko czyli w okresie powojennym. Autorka twierdzi mianowicie, że wchodząc w świat urządzony przez mężczyzn, musiałyśmy siłą rzeczy dopasować się do niego i automatycznie wejść w energię męską czyli: działanie, organizowanie, siła charakteru, logiczne i logistyczne myślenie, ambicja, sukces, kariera, biznes... A więc chcąc zaistnieć w tym świecie, musiałyśmy stłumić w sobie energię żeńską i grać według tych reguł, które już w nim istniały. Sęk w tym, że te zasada przez tysiące lat ustalali mężczyźni dla samych siebie, bo przecież kobiet w ''świecie" nie było. Kobiety były przy ogniskach, w buduarach, w kuchni, w alkowie, na porodówce, w haremie, w salonie, w domu publicznym, przy łóżkach chorych lub umierających członków rodziny... Pełniły role służebno - opiekuńcze ewentualnie ozdobne. Sorry guys, ale takie są historyczne fakty. Jednak wiele kobiet po obu wojnach zostało bez środków do życia, bez jedynego żywiciela, bo miliony mężczyzn poległo, tak więc emancypacja i feminizm to nie była fanaberia znudzonych sufrażystek, tylko potrzeba życiowa. Musiałyśmy wyjść z kuchni i z przytulnego salonu, żeby zarobić na życie dla siebie i dzieci, bo kto jeśli mnie my? I tak weszłyśmy w życie zawodowe, w którym reguły już od wieków były doprecyzowane przez mężczyzn i dla mężczyzn przy czym bynajmniej nie uwzględniały ewentualnego funkcjonowania w nim kobiet i energii żeńskiej takich jak intuicja, empatia, wrażliwość, czułość, emocjonalność, akceptacja... Mężczyźni od wieków tańczyli taniec wojenny, zostawiali za sobą pożogę i pobojowiska usłane trupami. Nadal to robią np. podczas debat politycznych. A my chcąc nie chcąc, żeby na tej wojnie nie zginąć, musiałyśmy stać się twarde i zacząć się przedzierać przez pole minowe w butach na obcasie, wspinać na nie swoje szczyty, walczyć o nie swoje wartości tylko po to, żeby zyskać uznanie lub tylko środki do życia w nie swoim świecie. A dotyczy to zwłaszcza tych kobiet, które były córeczkami tatusia i koniecznie chciały zasłużyć na jego pochwałę. W życiu kobiety - wg Maureen Murdock - następuje taki moment, gdy czuje ona bezsens brania udziału w balu i zdaje sobie sprawę, że całe życie tańczyła z innymi menueta, ale to nie był taniec jej duszy. To był przymus, haracz, który płaciła za wejście w męski świat i zdobycie niezależności. Wszystkie ofiary korpo obłożone ratami za mieszkanie, wypalone, sfrustrowane i często uzależnione od alko lub psychotropów na pewno wyraźnie poczuły jak to jest. Weszły wreszcie na ten wymarzony szczyt i nagle stwierdziły:
- O kurwa! Przecież to nie ta góra! Nie o to mi chodziło!
Najodważniejsze z nich zdjęły szpilki i boso ruszyły w drogę powrotną. Najodważniejsze czyli te, które usłyszały głos intuicji, mówiący ,,hej! to nie twoja bajka". To one miały odwagę zobaczyć własną pomyłkę, postawić na siebie i zrezygnować z wyścigu szczurów skoro już odkryły, że to nie jest o nich.
Co teraz robią? Na przykład uprawiają ogród. :D
Celebrują poranną kawę połączoną z słuchaniem śpiewu ptaków.
Obserwują falowanie kwiatów szałwii i kocimiętki podczas wiatru.
Słuchają podcastów.
Czytają mądre książki.
Jeżdżą na rowerze.
Kochają.
Czasem, zwłaszcza gdy pada deszcz, wpadają w melancholię, w której jest łagodność kota.
Zatrzymują momenty piękna.
Z uporem maniaka gromadzą dobre chwile, żeby móc zaufać życiu, trwaniu, doświadczaniu, światu.
Żyją nielinearnie.
Bez presji i masek.
Smakują bycie sobą i jazdę pociągiem bez odhaczania kolejnych przystanków.
Zdałam sobie sprawę, że ja to wszystko zawsze wiedziałam. Zawsze czułam, że to nie jest mój taniec, że gram jakąś systemowo wymuszoną rolę, ale nie miałam dość zasobów, żeby z niej zrezygnować. Tańczyłam jak mi zagrali, nabawiłam się odcisków, obtarłam pięty, podeptali mi palce, ale co mogłam innego? Funkcjonujemy w takim świecie, w jakim przyszliśmy na świat. Na swój własny balet pozwalałam sobie na blogu i być może dzięki temu nie zwariowałam, bo gdzieś mogłam być sobą i mieć kontakt z własną głębią. Głębią, do której teraz podróżuję... Wiję gniazdo w sobie samej. Tam chcę teraz mieszkać.