środa, 26 marca 2025

Osobisty Uzdrowiciel

 


Ostatnio pisałam sporo o tym, co mi dał Wschód czyli buddyzm zen, ale jakoś mniej przychylnie o tym drugim skrzydle czyli o Zachodzie, które przecież w moim przypadku urosło jako pierwsze i ma swoją niemałą moc. Owszem, Zachód ma wybujałe, monstrualnie przerośnięte ego, w dodatku pokropione wodą święconą, bo za wszystkimi podbojami i masowymi rzeziami konkwistadorów stał jakiś papież, który przybijał pieczątkę i błogosławił wyprawę. To są fakty historyczne, nie da się tego inaczej zinterpretować. Jednak czy nie jest tak, że właśnie to Zachodnie ego jest motorem postępu i rozwoju? Ta nieszczęsna chęć zaistnienia, wybicia się, potrzeba zdobycia uznania, pieniędzy, prestiżu i popularności to są wszystko  sprężyny, za pomocą których ego popycha ludzi do działania w świecie zewnętrznym, który dla buddysty jest bardziej obiektem kontemplacji, a nie polem do działania tak jak dla nas. Na pewno nie jest tak, że wynalazków dokonywano tylko dla zaspokojeniu ambicji, bo stały za tym bardziej szlachetne porywy, ale jednak gdyby nie ambicja w pokonywaniu trudności, gdyby nie chęć udowodnienia swoich teorii w praktyce, niejeden wynalazek do dziś byłby tylko mglistym pomysłem i nikomu nie służył, niejeden da Vinci, Tesla i Musk dałby za wygraną przy pierwszym niepowodzeniu, gdyby miał buddyjskie czyli małe ego. Paradoksalnie doświadczamy teraz czegoś w rodzaju syndromu Oppenheimera, genialnego naukowca, który dopiero po fakcie zdał sobie sprawę z tego, co stworzył. Oczywiście bomba atomowa była dziełem grupowym, ale to on był mózgiem niesławnego projektu ,,Manhattan" i z chwilą, gdy sobie zdał sprawę, ku czemu to zmierza i jakie przyniesie skutki, resztę życia poświęcił protestom przeciwko bombie. Musztarda po obiedzie... Bywa. 

Dopiero dzięki takim wynalazkom jak druk, kolej żelazna i Internet ludzie Zachodu mogli dotrzeć na Wschód i zobaczyć, jak tam się rozwijała cywilizacja, jak myślą ''Inni". Owszem, już w czasach Marco Polo ( nawet wcześniej ) próbowaliśmy konno eksplorować tamten kawałek globu, ale wszelka wiedza na ten temat pozostawała dostępna bardzo elitarnej grupie i nawet była pilnie strzeżona ( zwłaszcza ta dotycząca obecności szlachetnych kruszców). Tak naprawdę myśl Wschodu zaczęła przenikać na Zachód dopiero w XIX wieku i na pewno ma to związek z lepszą komunikacją.  

Ale do czego zmierzam, aczkolwiek znó okrężną drogą. ;-))  Otóż jakkolwiek przez sporą część swojej drogi szłam po śladach zostawionych przez buddystów zen, to jednak to, co mnie cały czas uzdrawia z ran emocjonalnych i co sprawiło, że mogę żyć bez Big Pharmy, jest tworem bardzo rodzimym, wypływającym z myśli Zachodu. Mam na myśli psychologię głębi z naciskiem na Analizę Transakcyjną, a zwłaszcza konkretne narzędzie jakim jest (auto)terapia dziecka wewnętrznego, której zawdzięczam nowe rozdanie w moim życiu. I co prawda nasza rodzima psychoterapia  na każdym kroku korzysta z metod buddyjskich, jednak samo odkrycie podosobowości Dziecka, Dorosłego i Rodzica, nazwanie tych obszarów psychiki ludzkiej, opisanie ich cech, funkcji, wzajemnych zależności, a przede wszystkim ich wpływu na to, co się dzieje z naszym życiem, zdrowiem i samopoczuciem, to już dzieło Zachodu, zwłaszcza Junga. O ile wiem, ojciec psychologii, Freud, nie jeździł medytować na Wschód, nawet jeśli czytywał Schopenhauera i Nietzschego, którzy ze wschodniej filozofii czerpali pełnymi garściami. Reasumując: Zachód po swojemu, zrozumiałymi dla przeciętnego Kowalskiego pojęciami opisał psychikę, natomiast metodologia pracy z emocjami i całą duchowością to już efekt dwóch i pół tysiąca lat medytacji buddyjskich mnichów. Nie chcę radykalizować, bo oczywiście są i takie metody, które wymyśliliśmy sami. Terapeuci mają arkusze obserwacji, dzienniki emocji, mnóstwo technik pracy z ciałem jak terapia tańcem, integracja sensoryczna czy metoda Lowena i od groma innych, które gdzieś mi przemykają, ale wybrałam dla siebie buddyjskie techniki oddechowe, trochę jogi i doraźnie Lowena, więc nie drążę ich zbytnio, bo ileż się można terapełcić. :) O ile wiem, mnisi buddyjscy nie tańczyli, chociaż pewności nie mam, ale wiem, że są szkoły łączące medytację z ruchem i to jest to podejście, które psychoterapia Zachodu zaleca z racji skuteczności i które sprawdziłam na sobie.

Ale jakie to ma znaczenie skąd metody pochodzą i co kto wymyślił? Liczy się efekt. W buddyzmie nie istnieje pojęcie praw autorskich, a gdyby któryś z nich go użył, tym samym zaprzeczyłby temu, że jest buddystą. Nie istniej też pojęcie grzechu i winy. Aż trudno uwierzyć, że można bez grzechu i winy stworzyć dobrego człowieka. A jednak im się to udaje. 

Podstawa jeśli chodzi o efekty to budowanie Akceptującego Obserwatora, naszego Osobistego Uzdrowiciela, który ogląda swoje Wewnętrzne Miasto i przyjmuje wszystko, cokolwiek wypełznie z zaułka, z rynsztoka, z rzeki. Każdy żebrak, każdy rzezimieszek i każde zapłakane dziecko to jakaś część naszego cienia, która domaga się bycia widzianą. Mamy tam wesołe miasteczka, speluny, ekskluzywne sklepy, salony piękności i lupanary. Są strefy ciszy, szalety miejskie, siłownie i przyjazne ławeczki w cienistych alejkach parków... Każdy zaułek ma swoją historię i teraźniejszość, swoje demony i anioły.  A wszystko to my. :) 

Kocham moje Wewnętrzne Miasto. Ostatnio mi się po raz kolejny śniło i pierwszy raz się  nie bałam,  że zabłądziłam. 


wtorek, 18 marca 2025

Dwa skrzydła

 

Mój ulubiony buddysta Ajahn Brahm. :)

Bardzo lubię dyskutować. Wymiana myśli sprawia mi przyjemność i wcale to nie musi być wymiana myśli takich samych po obu stronach. Wręcz przeciwnie, bo nic tak nie rozwija i nie poszerza horyzontów, jak poznawanie innego punktu widzenia. A każdy ma swój własny, niepowtarzalny i unikatowy punkt, z którego patrzy na świat. Wszyscy mamy jakieś wdruki i filtry, przez które patrzymy.  Bo tak już działa ludzki umysł, że szuka podobnego. Jeśli coś jest podobne do tego, co już zna, to w to mu graj, wtedy się utwierdza w przekonaniu, że jest bezpiecznie, jest ok, można wyluzować. To mechanizm, który chronił człowieka pierwotnego, przemierzającego z maczugą sawannę, przed niebezpieczeństwem. A niebezpieczeństwem mogło być praktycznie wszystko, co nieznane, inne, obce, odmienne od tego, co nasz przodek już wcześniej zdążył poznać. Mózg ludzki wiele razy na sekundę skanuje otoczenie i sprawdza, czy aby nie pojawiło się coś, z czym trzeba będzie walczyć. Człowiek zdążył się pozbyć naturalnych wrogów, żaden zwierz nam nie straszny., jednak mechanizm pozostał i nadal wszystko, co nieznane jest uznawane przez umysł za zagrożenie i nie dotyczy to tylko obcych, inaczej niż my  wyglądających osobników, ale i wszystkiego w świecie idei, co nie zgadza się z tym, co już wiemy. Obca idea, teoria, myśl  jest zagrożeniem,  bo może spowodować zamieszanie w naszej filozofii życiowej, a po co nam to? Przecież my już wiemy, jak jest. 

I dlatego na przekór tej skłonności lubię dyskutować, bo wiele razy ,,wiedziałam jak jest", a później się stukałam w głowę, jak mogłam być taka naiwna? Jak mogłam nie zdawać sobie sprawy że cośtam, jak mogłam nie rozumieć, nie zauważać, że przecież... No mogłam, bo akurat wtedy nie byłam gotowa, żeby spojrzeć na jakiś temat od innej strony, z innego ( cudzego) punktu widzenia i w tamtym momencie potrzebowałam się trzymać swoich filtrów, swoich poglądów i swoich wdruków, bo to dzięki nim przetrwałam nie zwariowawszy uprzednio, aczkolwiek jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. ;-) 

Tak więc dawno zeszliśmy z drzew, opuściliśmy sawannę na rzecz betonowej dżungli, ale mamy ten sam przestraszony, skanujący otoczenie i szukający potencjalnego zagrożenia mózg. Co z tego, że zamieniliśmy maczugi na karabiny maszynowe, wymyśliliśmy smartfony,  Chata GPT,  geolokalizację, GPS skoro nasz umysł nadal się boi i szuka zagrożenia. I widzi je nawet w kimś, kto myśli inaczej. Ba! Już sama myśl, nawet tylko przeczytana, jest w stanie wywołać hejt, co na portalach jest nagminne i skutecznie mnie od nich odstręcza. I tu dochodzę do sedna: staram się wykorzystać ten mechanizm do tego, żeby rozpoznać "przeciwnika".  Zwyczajnie zrozumieć jego, inny niż mój, punkt widzenia, inny system wartości,  bo jeśli to zrozumiem i dotrze do mnie, że ktoś ma prawo tak myśleć, bo z innego miejsca patrzy, więc widzi pod innym kątem, ma inne doświadczenia po prostu, to ten gadzi mózg, który wiecznie tropi niebezpieczeństwo, robi się jakby bardziej ludzki czyli przyjazny, nastawiony na współpracę w szukaniu odpowiedzi, a nie na udowadnianie, że  mój karabin szybciej strzela, więc lepiej nie ryzykuj. I dlatego lubię dyskutować, bo to mnie rozwija, a po to na tej planecie jesteśmy. 

A propos poprzedniego wpisu o buddyzmie: nie jestem buddystką. A gdzie tam! Wczoraj zeżarłam kawał mięcha na obiad, a na pająkach i komarach dokonuję rytualnych mordów. Rasowy buddysta tego nie zrobi. Rasowy buddysta nie pójdzie też na wojnę, bo jemu nie wolno zabijać nawet w imię wiary, co katolicy robią namiętnie i nawet potrafią być z tego dumni. Wystarczy przekartkować podręcznik do historii: krucjaty, lochy i stosy Inkwizycji, masowe pogromy innowierców,  wojny religijne, rzezie plemion rdzennych Ameryki Południowej z imieniem Chrystusa na ustach, podbój Ameryki Północnej i przymusowa "chrystianizacja" w szkołach z internatem, że już nie wspomnę o Legionie Chrystusa w naszych czasach. Ufff... Zachód działa w świecie zewnętrznym i ,,czyni sobie ziemię poddaną" po trupach. Teoretycznie chce naprawiać świat, ale czy ten świat od zabijania w imię Boga jedynego stał się lepszy? Serio? Tymczasem buddyści idą w przeciwnym kierunku: uprawiają własne poletka, a nie cudze. Oni świat obserwują, zamiast go naprawiać, obdarzają innych akceptacją, zamiast ich zmieniać, patrzą do środka, w głąb własnej duszy i próbują panować nad zakusami własnego zachłannego ego. Najważniejszymi cnotami buddyjskimi jest współczucie, miłująca dobroć i wyzbycie się pożądań ( żądzy władzy, posiadania dóbr, podziwu, uznania...). Brzmi dziwnie znajomo, bo to są również cnoty chrześcijańskie. I tu doszłam do paradoksu, bo wyszło na to, że buddyści są bardziej chrześcijańscy niż sami chrześcijanie, którzy z tych samych pięknych postaw i wartości zrobili karykatury. 

I jak tu żyć? 

Dlatego myślę, że cywilizacja Zachodu bardzo pilnie potrzebuje buddyjskiego detoksu, a coraz więcej ludzi to rozumie. Potrzebujemy spojrzenia w głąb własnej duszy, uspokojenia ego, dialogu ze sobą samym, nie zawsze z Bogiem czy spowiednikiem,  a już na pewno nie z tym, co piszą media, bo wiadomo, że piszą po to, żeby nakręcać spiralę niepokoju i tak już naciągniętą do granic. Nie mam na myśli jakichś radykalnych praktyk czyli medytowania po kilka godzin dziennie, bo na to mogą sobie pozwolić tylko mnisi w sangach. Chodzi mi przede wszystkim o pielęgnowanie  pokoju we własnej głowie. Przecież to Chrystus przyniósł na świat pokój, więc gdzie on jest? Co myśmy z nim zrobili? Może warto zapukać do sąsiednich drzwi,  do buddystów, bo oni go mają, celebrują o 500 lat dłużej od nas i z lepszym skutkiem. 

Dzięki medytacji mam spokojniejszy umysł, co jakiś czas sama siebie sprawdzam, czy nie przybywa mi przywiązań i jeśli tak, to próbuję poluzować sznureczki, za pomocą których przywiązania kiedyś miały mnie, a teraz to ja mam przywiązania ( na oku). Z buddyzmu mam również poczucie bycia częścią wielkiego, żywego organizmu, z którym jestem połączona, a to mi bardzo poprawia poczucie bezpieczeństwa, zaufania do życia i zakorzenienia w czymś większym. 

Myślę, że chrześcijaństwo daje nam jedno skrzydło, ale buddyzm może nam dać drugie, skoro to pierwsze sobie nadwyrężyliśmy zdobywając świat. Z dwoma skrzydłami lepiej się lata. 




piątek, 14 marca 2025

I love buddyzm

 



Być może dziwnie i zgoła pokrętnie zabrzmię w tym wpisie w kontekście przedostatniego, który dotyczył mojej wizji Boga, ale trudno Się mówi. To temat wielce złożony i zawiły, a dla mnie ciągle obecny gdzieś w tle wszelkich poczynań, a już zwłaszcza w poszukiwaniu drogi do siebie. Mieć wtyczkę do świata kosmicznej energii to mieć dodatkowe wspomaganie, turbo, tuning, zapasowy akumulator w bagażniku, a ponieważ trafiło mi się życie z dużymi przeciążeniami, w trakcie którego często a gęsto jechałam na oparach, więc wezmę wszystko, co mi zapewni wsparcie i doładowanie. Moja Niegrzeczna Dziewczynka działała na baterie słoneczne jeszcze czasach, gdy nikt w Rzeczpospolitej o solarach nie słyszał, a jeśli nawet, to ich nie posiadał. A więc nawet postać literacka czerpała spoza siebie, gdzieś z góry. Były to zamierzchłe czasy i nawet annały Klanu Papierowych Kulek nie wspominały o fotowoltaice, której emisariusze tak nas obecnie nękają by phone, namawiając na instalację. Tyle tytułem wstępu, bo coś mnie poniosło w wielosłowie. Do brzegu zatem.

Za co kocham buddyzm? Za to, że nie każe mi cierpieć. Mnie, katoliczce z dziada pradziada, dla której cierpienie  było nobilitacją, bo przecież cierpiał dobrowolnie sam Chrystus na krzyżu, męczeńska śmierć to przepustka do nieba, zbawcza moc, w której i my mamy szansę mieć swój udział. Dla katolika to przywilej, za który można zostać świętym, a już na pewno zasiąść po prawicy Boga, czyli zbliżyć się do Niego, łącząc swój ból z Jego bólem i tym samym mając swój udział w zbawianiu świata. Nic, tylko cierpieć zatem. Taka postawa sprawia, że wyrzekanie się cierpienia to wręcz świętokradztwo.  

Zgoła odmiennie do cierpienia podchodzi buddyzm. W buddyzmie doświadczanie cierpienia to coś, co świadczy o niskim poziomie świadomości człowieka. Cierpienie w filozofii buddyjskiej jest czymś, co należy poznać, zrozumieć i odpuścić poprzez rozliczne i często dla nas, ludzi Zachodu, trudne do zrozumienia praktyki mentalne. W zasadzie cały buddyzm jest o tym, jak wyjść z cierpienia, bo Budda, młodziutki książę z królewskiego rodu, odrzucił życie w zbytku i  beztrosce, gdy wyszedł z pałacu i zobaczył swój lud pogrążony w cierpieniu duchowym i fizycznym bólu. Myślę, że Budda musiał być WWO czyli osobą wysoce empatyczną, bo inaczej nigdy by nie usiadł pod tamtym figowcem i nie dumał dotąd, aż wydumał, co leży u podstaw cierpienia. A co leży? Przywiązanie. Bardzo szeroko rozumiane przywiązanie nie tylko do rzeczy materialnych i ludzi, ale też do własnych wyobrażeń, marzeń, pożądań, oczekiwań, iluzji na temat świata i ...uwaga! siebie samego. Jest to bardzo skrótowa i na pewno spłycona wersja Czterech Szlachetnych Prawd, ale nie sposób w ramach krótkiego wpisu rozwinąć temat, zresztą nie ma po co, skoro jest Wikipedia i mnóstwo innych materiałów. Bardzo często spotykam się z tym, że ludzie uważają buddyzm za religię, bo posążek Buddy i oddawanie mu pokłonów kojarzą się z kultem religijnym. Tymczasem sama dawno temu byłam zdziwiona, gdy się dowiedziałam, że to pokłon oddawany mądrości i wiedzy nauczyciela, a nie komuś, komu się przypisuje boskość. Budda to nauczyciel, nie Bóg. Owszem, buddyści mają swoje rytuały, nie obeszło się bez tego, bo przecież Budda żył około 5 wieków przed naszą erą i nie robił notatek, więc gorliwi wyznawcy doklejali własne pomysły do jego nauk, co i w chrześcijaństwie ma miejsce. Ale rdzeń pozostał: Budda skupił się na tym, aby dać ludziom metody pozwalające żyć bez cierpienia. To wszystko obrosło indywidualnymi interpretacjami poszczególnych patriarchów, rozpadło się na różne szkoły i ścieżki, ale i tak wiedzie do tego celu, który wyznaczył Budda czyli do życia bez cierpienia.

No i właśnie za to kocham buddyzm, że mnie zainspirował do poszukiwania wyjścia z labiryntu własnych uwikłań w cierpienie. To medytacja buddyjska mi uświadomiła, że można, że są sposoby na to, aby ból egzystencjalny poszedł sobie w swoją stronę, a mnie zostawił w spokoju. Tak naprawdę to był dla mnie punkt zwrotny, bo wtedy dopiero dostrzegłam światełko w tunelu, które pokazywało, że człowiek ma wszystko to, co jest potrzebne, żeby sobie pomóc, nie czekając, aż go inni uratują, aż świat będzie lepszy, nie chodząc po kolejną porcję psychotropów do apteki... A później, gdy odkryłam pracę z dzieckiem wewnętrznym, gdzie również się medytuje,  wszystko zaklikało i zaprocentowało. 

I tym optymistycznym akcentem... :) 


Ps. Wybaczcie, jeśli są jakieś literówki lub inne błędy, ale nie mam cierpliwości szlifować tekstu, bo jak już zacznę, to w końcu nic nie opublikuję. :D 


piątek, 21 lutego 2025

Białe zęby i nie tylko

 




Nie do wiary jak ten czas leci! Wydawało mi się, że niedawno zamieszczałam wpis na blogu, tymczasem patrzę na datę, a to już dwa i pół tygodnia. :-o Na szczęście nie ma żadnej normy do wyrobienia, więc luzik. Cieszy mnie to, że już nie czuję presji, bo powinnam tu coś zamieścić. Dawniej miałam wkręcone, że to jakaś ,,powinność" i z czasem ta ,,powinność" mnie zaczęła męczyć i zniechęcać do aktywności. A więc trzymam się zasady, że nic nie muszę, ale wszystko mogę. Jak miło mieć blog. :) Aczkolwiek tej zimy ogarnął mnie jakiś marazm umysłowy. Nie chce mi się pisać, myśleć, tworzyć, kreować... Trochę sobie za to dowalałam, poganiałam Się, ale moje Się jest przewrotne i im bardziej jest popychane, tym bardziej wskakuje na wsteczny bieg. No więc odpuściłam i trwam sobie. Widocznie tak ma być.  Obserwuję ptaki, bawię się z psem, opiekuję się synem, obmyślam, jakie kwiaty zasadzić na wiosnę. Jestem. 

No i jak każdej zimy dużo czytam. 

Ostatnio skończyłam ,,Białe zęby" Zadie Smith i powieść bardzo mi się podobała. To moja pierwsza książka tej autorki, chociaż od dawna gdzieś się przewijała w moich planach czytelniczych, ciągle spychana na dalszy plan. Wreszcie przeczytałam i na pewno sięgnę po coś więcej, bo niewielu jest autorów podchodzących z taką swadą i poczuciem humoru do tematów trudnych, wręcz traumatycznych, a na pewno skomplikowanych i wieloaspektowych. Piszę mianowicie o problemach asymilacyjnych, które co prawda w przypadku różnic rasowych teoretycznie przebrzmiały, ale w kontekście kryzysów imigracyjnych okazuje się, że to wciąż są tematy aktualne, powracające w kolejnych odsłonach, a wyzwalające bardzo skrajne emocje. Ponadto autorka pisze z perspektywy imigrantów, próbujących jakoś się odnaleźć w innej rzeczywistości, obcej kulturze.  Powieść opowiada o rodzinach dwóch przyjaciół: Anglika Archiego wyznania anglikańskiego i Samada, Bengalczyka wyznania muzułmańskiego. Ciekawie został poprowadzony wątek bliźniaków, synów Samada. Otóż ojciec próbuje swoim synom za wszelką cenę przekazać własne tradycje religijne i rodzinne, nauczyć ich wiary w Allaha i oddawania mu czci. W tym celu jednego z synów, tego o dwie minuty starszego, tego który jest grzeczniejszy, inteligentniejszy i lepiej się zapowiada, wysyła do Bangladeszu, żeby chłopiec mógł rozwijać prawowitą wiarę  i zostać imamem. Ojciec chce uratować swoje dziecko przed narkotykami i całym zepsuciem Zachodu. Robi to w tajemnicy przed żoną, o zgrozo. Wysyła lepszego z synów, bo nie stać go na bilet lotniczy dla obu. Bliźniak, który został w Londynie, zakłada bandę, która ostro rozrabia: ćpanie, straszenie ludzi, drobne przestępstwa, chociaż raczej z potrzeby wyładowania gniewu i dla szpanu niż z chęci skrzywdzenia kogokolwiek, co utwierdza ojca w przekonaniu, że na imama przeznaczył właściwego/lepszego bliźniaka. Jakież jest jego rozczarowanie, gdy się okazuje, że bliźniak wysłany do Bangladeszu rozwija się w zgoła innym kierunku i z czasem wyrasta na Europejczyka zafascynowanego możliwościami współczesnej nauki, w dodatku lubi wieprzowinę, co dla ojca jako prawowiernego muzułmanina jest ciężkim ciosem. Jak na ironię ten syn, który ćpał i szalał ze  swoją bandą w Londynie, z czasem wstępuje do ortodoksyjnej organizacji muzułmańskiej.  A więc życie napisało własny scenariusz i dało ojcu po nosie w temacie wychowania, aczkolwiek mimo humorystycznego stylu tej prozy, Samad jest to postać tragiczna. Bardzo kochał swoich synów, dla nich tyrał jako kelner, drżał nad ich rozwojem, troszczył się o nich jak mógł, chciał jak najlepiej, a wyszło jak wyszło. I tu brawa dla autorki, że uniknęła patosu i pokazała wędrówkę duchową tej postaci z pełnym ciepła dystansem i biglem. Bo czy warto brać te wszystkie dramaty aż tak serio? No nie. 

Warto zaufać życiu. Wygrywają ci z nas, którym się to udaje. 

Ostatnio wysłuchałam wywiadu z raperem, który w napadzie autodestrukcji i chyba będąc  na haju kazał sobie wstrzyknąć tusz do tatuażu w gałki oczne. Na 26 dni stracił wzrok, ale na szczęście odzyskał. Twarz tego człowieka to rozjeżdżony, zbombardowany poligon, na którym życie testowało broń silnego rażenia: blizny, zrosty, tatuaże, cytaty... Jakaś dziewczyna, która śpiewała u niego w chórku, powtórzyła eksperyment z tuszem w gałkach ocznych i  straciła wzrok na zawsze. Słuchałam jego opowieści i myślałam sobie, że mnie jednak życie potraktowało łagodniej. Moi rodzice nie ćpali, nie musiałam kraść i ukrywać kasy przed nimi, żeby nie kupili za nią wódy. Mama mnie nie zawiozła do poprawczaka tak jak jego... Dziękuję ci życie, dziękuję ci mamo, że lepiej ogarniałaś niż tamta kobieta. 


wtorek, 4 lutego 2025

Co wolno wojewodzie.

 

                                

Tak już mam, że zadaję pytania i szukam odpowiedzi. Od dzieciństwa zwyczajem wszystkich dzieci,  pytałam o różne sprawy, których nie rozumiałam. Miałam niewyparzony język, byłam wyczulona na wszelki dysonans między tym, co dorośli deklarują i wymagają, a tym co sami robią. Zawsze coś się nie zgadzało, ale w mojej rodzinie załatwiano to powiedzonkiem ,,Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie". Krótka piłka i smród musiał milczeć. Upokorzony, sprowadzony do parteru i chowający swój bunt w najgłębszych odmętach podświadomości schodził z drogi i zastanawiał się, jak to zrobić, żeby nie kłamać, a mimo to jakimś cudem zadowolić rodziców. Jeszcze w wieku przedszkolnym wszystkich to moje pytanie bawiło, ale z czasem przestało, bo przecież król nie może być nagi, a nawet jeśli jest, to i tak trzeba podziwiać jego przepiękny gronostajowy płaszcz. Powaga urzędu nie może ucierpieć na skutek prostego stwierdzenia oczywistych faktów przez dziecko, no bez jaj! Jeśli fakty nie pasują do odgórnych założeń, to precz z faktami. Dorosły/Prestidigitator/Bóg wie lepiej. A dzieciak? ,,Marsz! do swojego pokoju" - tak na moje pierwsze odkrycia na temat świata dorosłych reagowała mama. Chyba na jakiś czas dorosłym się udało wyplenić ze mnie tę straszliwą zarazę zadawania pytań. Tę zgniliznę spontaniczności, wolnomyślicielstwa i intelektualnej odwagi w wyłapywaniu sprzeczności. Chyba im się udało zaszczepić mi Wartości Religijne, bo w liceum działałam w ruchu oazowym, chodziłam na pielgrzymki, angażowałam się w organizację różnych imprez artystycznych w środowisku okołokościelnym. Serio. Oczywiście wszystkie pierwsze piątki i ósme czwartki odhaczone łącznie ze spowiedzią. Różańce i majówki też. Akurat do majówek i różańców mam sentyment do dziś i jeśli zdarzy mi się - a zdarzy, aczkolwiek raz na ruski rok - zabłądzić do kościoła, to na majówkę lub różaniec, bo to nabożeństwa, które mi się kojarzą z buddyjską mantrą. Mają swój klimat, trzeba przyznać, a woń kadzideł powoduje, że naprawdę czuję obecność Siły Wyższej. Doświadczam tego rzadko i najczęściej wśród drzew, w głębokiej ciszy, ale prawda jest taka, że jakaś część mnie ciągle szuka wtyczki do nieba, chociaż druga część mocno trzyma się ziemi. Czy tam, w górze ktoś jest czy nie, nikt z nas się nie dowie, ale myślę że lepiej dla człowieka, żeby wierzył (nie mylić z fanatyzmem i cierpiętnictwem).  Wiem, bo przeszłam długą fazę całkowitego materializmu i to był cholernie trudny czas, między innymi dlatego, że przytłaczał mnie totalny bezsens wszelkich działań, no bo skoro człowiek to tylko mięso, to po co to wszystko? Ale to minęło, całe szczęście. Za mocno miałam wkręconą religię w czasach szkolnych, więc siłą odrzutu musiałam zbadać, jak jest na drugim krańcu. Jest ciężko. 

A teraz?

Teraz to ja jestem wojewodą. Ha!  I pytam, bo kto mi zabroni? I skąd na to weźmie ludzi? :)  Szukam, badam. Ciągle próbuję zaglądać przez dziurkę od klucza na Drugi Brzeg.

 Gdzie jesteś, króliczku? 

Czym/kim jesteś? 

Jesteś? 

Nie potrafię przestać, chociaż tak naprawdę ta wiedza nie jest mi już chyba potrzebna. bo zeszłam na niższy poziom, do czucia, królestwa Intuicji i tutaj jestem u siebie. Wewnętrzne Miasto staje się coraz bardziej widoczne, nie tonie w takim mroku jak kiedyś.  Czuję życie tak, że jestem częścią jakiejś większej całości. Chwile, w których tego doświadczam, są po prostu oszałamiające, zważywszy na całą kolorową różnorodność, jaką w ofercie ma dla nas Świat. ,,Te chaszcze i paszcze, i leszcze, i deszcze. Bodziszki, modliszki - gdzie ja to pomieszczę? " Teraz dla mnie Bogiem jest cały Świat i w tym znaczeniu ja jestem fraktalem Boga, jakąś jego komórką. Moje osobiste sacrum nie leży na ołtarzu, nie potrzebuje kościoła, kapłana w liturgicznych szatach, złotych kielichów ani teatralnych gestów, żeby się objawić. Potrzebuje tylko mnie w dowolnych dekoracjach. W tej właśnie chwili, stukając w klawiaturę, pisząc ten tekst, co chwilę przerywam, nasłuchuję, próbuję poczuć tę cieniutką jak pajęczyna nić, która mnie łączy z tym ogromem Boga/Świata i ciągle czuję jakiś transfer, jakieś pulsowanie. Coś do mnie po tej nici płynie, jakaś energia pochodząca od czegoś większego niż ja.  Jak pająk tkam swoją sieć, rozpinam ją na wszystkie strony i próbuję łowić drgania. Dzisiaj, gdyby jakieś dziecko mnie zapytało, jak wygląda Bóg, powiedziałabym, że nie wiem, może tak samo jak wiatr. 

Macie jakieś własne wyobrażenie Boga? 


Fot. z sieci

środa, 29 stycznia 2025

Wracam do siebie

 



 
Ależ sobie odpłynęłam! Sporo czytałam, mam tytuły, o których warto by coś skrobnąć czy raczej stuknąć, ale czytanie tak mnie wciąga, że zapominam o bożym świecie. Jakiś czas trawiłam historię z nową koleżanką, ale teraz już mam pewność, że większy dystans to najlepsza opcja dla nas obu. Dzięki temu ja odzyskam spokój, a ona będzie mogła zmierzyć się z własnymi demonami. Ja jej wypełniałam czas, w jakimś stopniu zastępowałam męża i dzieci, poprawiałam humor, bo mogła się wygadać i dźwigać swoje problemy z kimś, a to tylko pozorna pomoc, bo byłam czymś w rodzaju tabletki przeciwbólowej. Niby fajnie, jak mniej boli, ale jeśli ktoś dostaje tabletkę przeciwbólową na złamanie, to raczej nie pomoże, tylko odsunie problem, a on będzie narastał... Ponadto ja źle znoszę takie osaczenie i życie w symbiozie. Duszę się. Kurczę. Potrzebuję przestrzeni na własne myśli, na kontakt ze źródłem, a ono bije we mnie. Wracam do siebie. Jest dobrze. 

Oprócz czytania robiłam sobie dogoterapię z wykorzystaniem mojej psicy, a ona się do tego bardzo dobrze nadaje. Jest wyjątkowo radosnym, żywym i uspołecznionym psem, którego dostaliśmy w prezencie od świata. Z doświadczenia wiem, że nie wszystkie psy są takie radosne i żywiołowe, a przynajmniej nie w takim stopniu. Nasz prezent miał kilka miesięcy, gdy pojawił się w okolicy. Krążył jakiś czas wokół śmietników i supermarketu, a później zapędził się w głąb osiedlowej uliczki i krążył ogłupiały między posesjami, wylatywał na ulicę wprost pod koła samochodów, zmuszając kierowców do hamowania. W pierwszej chwili pomyliłam ją z suczką sąsiada, więc poszłam zawiadomić "właściciela", ale ku mojemu zdziwieniu sąsiad wyszedł po moim dzwonku ze swoją suczką przy nodze!  Obie niemal identyczne! :)) Pośmialiśmy się i poszłam do domu.  Psica nie pozwalała mi się do siebie zbliżyć ani nie chciała iść za mną, więc nie miałam wyjścia, musiałam ją zostawić na ulicy, ale przebiegle zostawiłam uchyloną bramkę, w nadziei, że może jednak zechce wejść... Tylko jeśli wejdzie, to co wtedy? Co na to Tygrys? Od dawna trwał między nami spór, bo ja zapowiadałam, że kiedyś chcę mieć psa, a on, że wykluczone, absolutnie nie, bo to odpowiedzialność, dodatkowe obowiązki, że i bez psa mamy dość zajęć. W dodatku poprzedniego psa - przybłędę straciliśmy w tragicznych okolicznościach. Sąsiad alkoholik mocno zapił, zapomniał zamknąć bramę wjazdową, z czego skorzystał jego owczarek kaukaski, który nad ranem wdarł się do nas i zagryzł naszego Kojota na schodach. Kojot, niezależny i zaprawiony w wolnym życiu włóczęga,  bał się wejść do domu, więc sypiał w budzie i to zamiłowanie do swobody skończyło się dla niego tragicznie. Po śmierci Kojota Tygrys oświadczył, że ma dość, że to koniec przygarniania psów z ulicy, że już nigdy więcej nie będzie miał psa, bo nie chce jeszcze raz przez coś podobnego przechodzić, więc nie byłam pewna jego reakcji, gdyby jednak psica do nas weszła. Tamtego dnia byłam sama z synem, czarna suczka wyjątkowo mnie chwyciła za serce, ale nie chciałam jej brać do domu nie wiedząc, jak na to zareaguje mąż, zresztą ona uciekała przede mną. Uchyliłam bramkę i zostawiłam sprawę jej własnemu biegowi.  Po pewnym czasie Tygrys wrócił do domu i powiedział, że jakiś pies siedzi na schodach. Co to za pies, pyta. Ja na to, że yyy... no nie wiem... był tu taki jeden na ulicy... chyba szuka domu...

- I co z  zrobiłeś z tym psem? Wygoniłeś go? - pytam.

- Jak wygoniłem? Jeść mu dałem. To suczka. 

Hurra! Podstęp się udał, myślę sobie i udaję, że niby nie miałam z tym nic wspólnego.

- Jeśli go nakarmiłeś, to nie odejdzie, wiesz o tym - mówię.

- No ale co miałem zrobić - zaczyna się tłumaczyć mąż - przecież widać od razu, że głodny.

- No to mamy psa! 

Z czasem okazało się, że w zasadzie powinnam być zazdrosna, bo Nusia skradła serce męża jak żaden inny pies. Najlepsza karma, najlepsze kropelki ochronne, cotygodniowe długie spacery, żeby mogła się wybiegać. Miała być tresowana, bo faktycznie jest wyjątkowo zwinna i mądra, ale wszelkie próby kończą się tym, że Nusia kładzie się brzuchem do góry, popiskuje i tak merda ogonem, tak się przymila, że Tygrys zaczyna się śmiać i po tresurze. Przez jakiś czas spała pod domem w budzie Kojota, jadła bardzo ostrożnie i z wdziękiem urodzonej damy to, co dostawała, ale nadal nie pozwalała się do siebie zbliżyć. Wreszcie przyszedł dzień, gdy wyciągnęłam dłoń, a ona spojrzała mi w oczy tak inteligentnym i ludzkim wzrokiem, że po prostu zaparło mi dech i później polizała mnie po ręce, pozwoliła się pogłaskać, a z czasem polubiła siedzenie na moich kolanach. Tygrys ją początkowo przerażał, bo to człowiek hałaśliwy, ma bardzo niski głos, idąc po schodach tak tupie, że go słychać w całym domu. Jak idzie to biega, a jak mówi to krzyczy - to cały on. A Nusia boi się każdego głośniejszego dźwięku np. trzaśnięcia drzwiczek od szafki lub nagłego odsunięcia krzesła od stołu, więc mąż musi ciągle uważać, a ja się śmieję, że wreszcie ktoś go nauczył kontrolowania swoich odruchów. Mnie się nie udało, ale psu- owszem. :)) 

Przez kilka miesięcy bała się wyjść na ulicę, więc nosiłam ją na spacery na rękach. Z czasem zakodowała, że wracamy za każdym razem do tego domu, który sama wybrała. Całe szczęście, bo teraz już bym jej nie uniosła. 

Zwierzaki są niesamowite. Czysta radość istnienia. Patrzę na Nusię, patrzę na siebie i myślę, czy ludzkość się zbytnio nie zagalopowała w tym rozwoju gatunkowym. Siedzimy sobie na najwyższym ( czy aby na pewno?) szczeblu drabiny ewolucyjnej, budujemy i roznosimy w pył cywilizacje, ale co z tego mamy na koniec dnia? Wieczne rozkminy i dylematy- sraty. To po to mamy te skomplikowane i przerośnięte mózgi??  Po to nam było aż tak się piąć na ten szczyt, w dodatku po trupach? Żyjemy w erze szóstego wymierania gatunków, które nie jest spowodowane czynnikami klimatycznymi jak pięć poprzednich. Ta zagłada to nasze dzieło.  

Na szczęście psom to nie grozi. :)

I tym optymistycznym akcentem... 


Grafika z sieci


środa, 15 stycznia 2025

Ciąg dalszy perypetii z koleżanką...

 


Jedziemy z tym koksem, w końcu po to mam blog, żeby się wygadać, a przeczyta lub nie przeczyta ten kto zechce i dlatego od razu w tytule sygnalizuję, o czym będzie. A więc było tak. W poniedziałek miałam od niej w sumie kilka smsów i 4 telefony, które dość szybko kończyłam z braku cierpliwości. Bardzo kulturalnie i na ile mogłam bez zniecierpliwienia, ale jednak dość szybko. Ostatni telefon wypadł w czasie, gdy był u mnie kuzyn z synem, więc tym szybciej zakończyłam, mówiąc: ,,przepraszam, nie mogę rozmawiać, bo mam gości i chcę się zająć nimi". 

Cały wtorek cisza z obu stron i moje rozkminy, jak tym pokierować dalej. Dzisiaj byłam już na tyle spokojna, żeby zadzwonić i tym samym sama mieć z tym spokój i jej wyjaśnić, w czym problem. I udało mi się zachować dystans, mówić bez negatywnych emocji w tle, bo po prostu już mi przeszła złość, więc było ok. Nie dałam się zbić z tropu ani zdominować, powiedziałam, że potrzebuję więcej dystansu i czasu dla samej siebie. Słuchała i wyglądało na to, że rozumie, nie ma mi za złe. A między wierszami zdążyła mi powiedzieć łzawym głosem o tym, jak to ,,wczoraj po tym wszystkim wylądowała u psychologa" (w domyśle ,,po tym jak skończyłaś rozmowę").  Na co ja wydobyłam z siebie cały mój ciężko wypracowany podczas medytacji spokój i zapytałam tylko: 

- I co? Psycholog ci powiedział, co masz robić? 

Cisza. 

- Wiesz, co masz robić? Bo chyba po to byłaś u psychologa? - ponowiłam pytanie. 

- Tak, wiem, ale w tym problem, że ja tego nie robię i nie wiem, dlaczego. 

- No cóż. Sama siebie musisz o to zapytać, ja ci nie potrafię powiedzieć, przykro mi. Jeśli ty nie wiesz, to ja tym bardziej - odpowiedziałam. 

Reasumując jest dobrze, przynajmniej po mojej stronie, a w końcu o to chodziło, bo drugiej stronie i tak nie wyreguluję psychiki na tyle, żeby nie musiała lądować u psychologa z powodu zbyt krótkiej rozmowy telefonicznej. ;-) Stanęło na tym, że to ja się za jakiś czas odezwę, więc jest nadzieja, że będę miała jakąś kontrolę nad częstotliwością kontaktów. Nie wiem, co się dzieje z tą dziewczyną. Przecież nie padło z mojej strony nic przykrego pod jej adresem, nie zasugerowałam nijak, że mam jej coś za złe, że cokolwiek jej zarzucam. Wręcz przeciwnie! W kółko powtarzałam, że mam problem ze sobą, że to ja potrzebuję nabrać dystansu. Nie rozumiem, jak można ,,wylądować u psychologa" po tym, jak ktoś przerwał rozmowę  w sposób bardzo uprzejmy i bez agresji? O co kaman??

 W każdym razie na jakiś czas mam spokój od jej huśtawek emocjonalnych. Skoro trafiła do psychologa, to nie muszę być pogotowiem emocjonalnym kilka razy dziennie.

Relacje są jak pień tego drzewa na zdjęciu. Spróbuj wejść na czubek.  


Fot. z sieci

poniedziałek, 13 stycznia 2025

Relacje



Dlaczego relacje są takie trudne, cholera jasna. Jakiś rok temu  zakumplowałam się z dziewczyną ( hmm, kobietą) w moim wieku, którą pamiętałam jeszcze ze studiów, ale była na innym kierunku, więc nie utrzymywałyśmy kontaktów. Teraz, po latach, jakoś się zgadałyśmy na parkingu pod hipermarketem. Ja wtedy planowałam rozwód, a ona była świeżo po rozwodzie, więc pojawił się wspólny temat. Jeden spacer, drugi spacer, kawka, herbatka, jakiś wspólny wyjazd to teatru, częste telefony no i w sumie można powiedzieć, że się ''zaprzyjaźniamy". Ale... coraz bardziej mi się tego wszystkiego odechciewa z racji jej zamiłowania do dramatów i nieszczęść, jakie ją - o dziwo, bo tylko ją - spotykają. Czasem mam wrażenie, że ona potrafi funkcjonować tylko w nieszczęściu. Jeśli tylko zaczyna brakować dramatów z własnego poletka, pojawiają się cudze rozwody, zdrady, defraudacje, oszustwa, przekręty, tragedie wszelkiego autoramentu i kalibru. Ona ma jakiś tajemniczy magnes, przyciągający wszelkie nieszczęścia. Moje próby przekierowania rozmowy na  jakieś inne tematy nie działają, więc coraz bardziej czuję, jak mnie zalewa fala zniechęcenia do kontaktów i zwyczajnie zaczynam mieć dość. Próby ograniczenia kontaktów w sposób delikatny są również nieskuteczne, bo już dziś z rana odebrałam dwa telefony i kilka SMS -ów. Oczywiście jest nowa sensacja:  Aga znalazła sobie jakiegoś Włocha i się rozwodzi! A ja Agę ledwie kojarzę i nawet nie mam potrzeby kojarzyć, ani wiedzieć, że sobie znalazła Włocha.  

Czy ja jestem nienormalna, że mnie nie interesuje cudze życie?? Mam własne i nim się zajmuję. 

Wiem, ona ma prawo być taka, jaka jest. Nic mi do tego jaka jest, bo to nie moja działka do uprawiania, tylko jej. Ale ja chyba też mam prawo do tego, żeby nie przyjmować na siebie cudzych - za przeproszeniem - pomyj. Pomyj gromadzonych skrupulatnie, kiszonych jak przypuszczam latami z braku słuchacza...

Czemu przegapiłam czerwone flagi i wplątałam się w taką relację? Nie pierwszy to raz, niestety... Chyba mi się uaktywniła rola Ratownika, bo gdy się spotkałyśmy po latach na tym parkingu, ona była po bardzo trudnym rozwodzie, a ja oczywiście pośpieszyłam z mentalnym wsparciem, co robię wręcz kompulsywnie. I jak teraz z tego wybrnąć? Nie wiem czy chcę całkowitego zerwania kontaktów, ale na pewno większego dystansu. W końcu nie mogę żyć cudzym życiem. Nie chcę być uwikłana nawet na odległość w cudze dramy. Ba! Zwłaszcza, na odległość, bo to są mentalne śmieci, skoro nawet danej osoby nie znam. No kurde! Frustracja. 

Jeśli przyłożyć do tego zasadę lustra, to co ono mi pokazuje? Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Póki co widzę tylko, że nie chcę tego w swoim życiu. Nie chcę dawać temu uwagi. 

czwartek, 9 stycznia 2025

Portret damy

 



Isabel jest młoda, piękna, inteligentna i przede wszystkim spragniona doświadczania życia całą sobą. Mieszka sama z nieliczną służbą w dużym, starym domu w Albany, który odziedziczyła po ojcu. Tam, schowaną w zaniedbanej bibliotece rodzinnej, siedzącą w ogromnym fotelu i zaczytaną, znajduje ją podstarzała ciotka, która postanawia zająć się bratanicą, zabierając ją na Stary Kontynent, aby dziewczyna zobaczyła trochę świata, nabrała poloru i być może poznała kogoś interesującego, kto zechce poślubić pannę ze skromnym posagiem. Ku wielkiemu zdziwieniu tym człowiekiem, po tygodniu znajomości,  okazuje się lord Warburton, właściciel ziemski, posiadacz ogromnej rodowej fortuny, któremu nie przeszkadza niska pozycja i brak majątku dziewczyny. Jeszcze większym szokiem jest odmowna odpowiedź Isabel, która uznaje, że woli zasmakować niezależności, najpierw poznać świat i życie, zanim się zwiąże węzłem małżeńskim, nakładającym na nią wiele obowiązków towarzyskich i społecznych, z racji wysokiej pozycji społecznej lorda. Wizja awansu towarzyskiego, społecznego i finansowego nie stanowi dla niej dostatecznej pokusy, aby się zrzec własnej niezależności i możliwości decydowania o tym, czemu pośwqięcać swój czas. Życie Isabel wskakuje na inne tory, gdy sama zostaje posiadaczką wielkiego majątku, zapisanego jej nieoczekiwanie przez stryja bankiera. Dziewczyna realizuje swoje wielkie marzenie o podróżach, ale już na początku tych peregrynacji poznaje człowieka niemajętnego, o wysmakowanym zmyśle estetycznym, kolekcjonera dzieł rzadkich i cennych Gilberta Osmonda. I od tej chwili zaczynają się dziać dziwne rzeczy.  W zasadzie od mniej więcej połowy książki to już jest portret nie tylko damy, ale też studium psychologiczne męskiego narcyzmu. Zjawisko znane współczesnej psychologii aż za dobrze, aczkolwiek autor Henry James go nie definiuje, co najprawdopodobniej wynika to z faktu, że w czasach, gdy powieść została napisana (1881 r.), psychologia raczkowała i ten termin z obecnymi konotacjami nawet nie istniał. Ciekawe jest, jak wnikliwej wiwisekcji poddał autor narcystyczną osobowość, podkreślając jej wysublimowane upodobania artystyczne i siłę oddziaływania, która potrafi swoimi manipulacjami zdominować nawet osobę o silnej osobowości, myślącą bardzo niezależnie.

 Większość tej prozy to partie wszechwiedzącego narratora, który analizuje stany psychiczne i sposób rozumowania postaci, uwzględniając najmniejsze drgnienia duszy. Nic dziwnego, że mi przypadła do gustu, albowiem nurzam się w psychologii i nie ukrywam, że coraz bardziej mnie wciąga.  Kiedyś może bym przez tę prozę nie przebrnęła, ale teraz czytałam z zainteresowaniem, bo mimochodem, przy okazji różnych swoich procesów autoterapeutycznych i poszukiwań zjawisko narcyzmu bliżej poznałam, więc już wiedziałam, z czym mam do czynienia. Otóż narcyzm to nie tylko ,,zakochanie we własnym odbiciu" i próżność związana z wyglądem czy charakterem, jak to się potocznie uważa. Narcyzm to poważne zaburzenie osobowości ( NPD), do którego dochodzi we wczesnym dzieciństwie i które może być w skrajnych przypadkach niebezpieczne dla otoczenia. Narcyzm to cały kompleks mechanizmów obronnych, które zostały wytworzone w celu przetrwania w zagrażającym środowisku rodzinnym. Dziecko, aby zyskać aprobatę matki, która dla niego jest jedyną gwarancją przeżycia, wykształca sztuczną osobowość całkowicie podporządkowaną jej oczekiwaniom często nierealnym. Takie dziecko, żeby nie zostać odrzuconym i przeżyć, samo odrzuca swoje prawdziwe ja i tworzy sztuczną personę, żeby zadowolić matkę. W dorosłym życiu ta sztuczna persona czy maska, służy mu do rozgrywania interakcji ze światem. Prawdziwe ja zostaje zniszczone, zepchnięte do podświadomości i zatrzymane w rozwoju na poziomie 2- 3 latka, a świat widzi tylko maskę. I  wtedy mamy do czynienia z ''dorosłym'' człowiekiem, często bardzo atrakcyjnym, kompetentnym, pewnym siebie i zdawać by się mogło dojrzałym emocjonalnie, ale pustym w środku. Kimś takim właśnie jest Gilbert Osmond, człowiek, który do perfekcji opanował sztukę uwodzenia. Dzięki swojej atrakcyjności fizycznej i intelektualnej ktoś taki robi partnerowi rollercoaster emocjonalny i mówiąc kolokwialnie takie pranie mózgu, którego ostatecznym celem jest przejęcie osobowości partnera. Narcyz czuje, że ma w środku dziurę i próbuje ją zapełniać energią pobieraną od drugiej osoby. Jak trudnym staje się przeciwnikiem przekonała się Isabel, która została osaczona i zawłaszczona do tego stopnia, że z kogoś pełnego  otwartości i zachwytu nad światem, przeobraża się w osobę pozbawioną energii, z podciętymi skrzydłami, zależną psychicznie i zwyczajnie nieszczęśliwą. Nie chcąc spojlerować  zakończenia nie zdradzam, powiem tylko, że decyzję Isabel bardzo sugestywnie pokazała w wersji filmowej Nicole Kidman, która wcieliła się w rolę tytułowej bohaterki i zagrała ją świetnie. Tak wyraziste a zarazem nienachalne pokazanie emocji samą twarzą, często w scenach bez słów, robi wrażenie i przykuwa do monitora. Wrażliwy odbiorca będzie z pewnością przeżywał to, co filmowa Isabel.  Natomiast rolę Gilberta Osmonda odtworzył nie kto inny jak sam John Malkowich, który w ,,Niebezpiecznych związkach" swoją grą pokazał takie niuanse, że rola Osmonda była jakby szyta na miarę jego talentu. Reżyserką filmu z 1996 roku jest Jane Campion, ta sama, która reżyserowała mój ukochany ,,Fortepian"  więc do obejrzenia zasiadłam z tym większym zaciekawieniem, zwłaszcza, że film odkryłam dopiero teraz, po tylu latach od jego powstania! I nie rozczarowałam się. Nie są to może te rejestry, jakie reżyserka osiągnęła w 3 lata wcześniejszym ,,Fortepianie", ale na pewno warto obejrzeć z zastrzeżeniem, że ani książka, ani film, nie są przeznaczone dla miłośników akcji, gdyż tam się co prawda dzieje bardzo dużo, ale głównie na planie wewnętrznym czyli w emocjach i psychice bohaterów. I to są te smaczki, które akurat ja lubię jako miłośniczka XIX - wiecznej prozy. 

A poza tym macham do Was skrzydłem i pozdrawiam w ten deszczowy i szary dzień. :) 

czwartek, 2 stycznia 2025

Kobieta przed lustrem


 


najpierw poprawia włosy

sprawdza czy nie ma siwych

zwilża językiem wargi

wtedy lekko lśnią


później wsłuchuje się w siebie

a gdy tam usłyszy syreni śpiew

tylko się uśmiecha


we wstecznym lusterku widzi swoje życie

złamane obcasy i przysięgi

nadzieje w stanie upadłości

niespodziewane zwycięstwa


myśli: co jeszcze warto?


płonąć jak cygaro w palcach mężczyzny

czy pościerać popiół?




Fot. z sieci


poniedziałek, 30 grudnia 2024

Fortepian 2025 ( Historie rodzinne cz. 15)

 

Ten film dosłownie wbił mnie w fotel, gdy go obejrzałam, chociaż tak naprawdę zrozumiałam jego przesłanie dopiero po długim czasie. Ale zanim zrozumiałam, wielokrotnie powracała do mnie pewna scena. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że kiedyś przyjdzie mi ją w sensie metaforycznym odtworzyć, że za ileś lat będę Adą McGrath. Że stracę więź z własną duszą, bo fortepian w tym filmie dla mnie symbolizuje duchowość, duszę, możliwość wyrażania własnej indywidualności i życia w zgodzie z tym, co w nas najgłębsze. W chwili, gdy człowiek traci kontakt z własną głębią,  zaczyna obumierać. Zaczyna tonąć, a może bardziej adekwatne byłoby powiedzieć, że zaczyna się ślizgać po powierzchni jak pająk wodny lub jętka, ale to też jest forma umierania. Niektórzy zdają sobie z tego sprawę, a niektórzy nie. Ja wiedziałam, ale nie miałam pojęcia, jak tego uniknąć, myślałam, że ta lina wokół kostki nigdy się  nie rozluźni. Miałam przebłyski, jakieś iskierki pragnienia, żeby się z tego wyrwać, ale szarpiąc się, robiłam wokół siebie tylko sporo piany i nic więcej. 




Wracając do filmu... Fortepian był dla Ady środkiem komunikacji z otoczeniem, muzyka była tym językiem, za pomocą którego mogła wyrażać siebie, swoją unikatowość i nieuchwytność. W kulminacyjnym momencie, gdy fortepian tonie, Ada postanawia razem z nim iść na dno, bo po co ma żyć, nie mogąc komunikować się ze światem we własnym języku, języku swojej duszy. Tylko muzyka była w stanie oddać całą głębię jej natury, bo ludzki język, którym się posługiwała tylko na piśmie, nie znał odpowiednich słów. Dlatego w chwili, gdy fortepian tonie, kobieta dobrowolnie postanawia utonąć razem z nim, bo po co żyć bez możliwości wyrażania siebie? W długiej podwodnej scenie Ada bezwładnie opada, topi się przywiązana liną za nogę w kostce do  ukochanego instrumentu. Nie próbuje walczyć o życie, jest bezwolna. Ale w chwili, gdy już jesteśmy pewni, że to koniec historii, nagle coś się w niej budzi: zrzuca z nogi but razem z liną i ostatkiem sił zaczyna poruszać rękami, żeby wypłynąć na powierzchnię. Pozwoliła się wciągnąć pod wodę, jakby chciała przetestować życie, czy ono nadal chce się objawiać w formie, którą świat w oficjalnym języku nazwał Adą McGrath? I życie powiedziało TAK! Będę się nadal urzeczywistniać poprzez osobę Ady!  I ja też powiedziałam życiu TAK, bo czemu nie? Póki życia póty nadziei, a przecież  Żwirek i Muchomorek wiedzą, że nadzieja zawsze umiera ostatnia. Nawet miś Koralgol o tym wie. :) 

I tej nadziei Wam wszystkim życzę z okazji Nowego Roku. 

Niech zwycięża nadzieja, bo czemu nie? 

To nadzieja sprawia, że dryfujemy między rafami koralowymi i mieliznami, nadzieja powoduje, że nawet jeśli nasza łódka nabiera wody, potrafimy ją cierpliwie wylewać, łatać dno, cerować poszarpane żagle, chwytać za wiosła lub stery i wyruszać w swoją wielką podróż każdego dnia na nowo. Fabryka Ciągów Dalszych ciągle pracuje pełną parą, a póki co, można się zdać na Ciągi Bliższe: obserwowanie chmur, obejmowanie drzew, smakowanie cynamonowej herbaty... Być może uwikłani w codzienność, w miałkie tematy i prozaiczne sprawy, tracimy z oczu ten odległy horyzont z pomarańczową kulą zachodzącego słońca, ale przecież wystarczy na chwilę oderwać myśli i wzrok od podłogi, żeby poczuć tę ogromną przestrzeń, która woła w nieznane. Tak, to głos Twojego osobistego oceanu. Jest cichy, więc wyłącz rozpraszacze i posłuchaj własnej głębi, usłysz melodię swojej duszy... Piękne jest to, że jeśli ktoś raz usłyszał ten dźwięk, ten nieporównywalny z niczym innym śpiew  zmieszany z szumem fal i nutą nostalgii, ten nie będzie tańczył nawet najpiękniejszego kadryla do cudzej orkiestry, tylko popłynie własnym kursem.

To najlepsze, co można usłyszeć i tego Wam życzę na Nowy Rok. :) 

piątek, 27 grudnia 2024

Czarna Dama ( Historie rodzinne cz. 14)

 


W mojej rodzinie depresja ma dość długą tradycję. Nie wiem, skąd się wzięła, kto pierwszy popełnił ten fatalny błąd i otwierając przed nią drzwi, wpuścił na pokoje, zamiast poszczuć psem i przepędzić na cztery wiatry, nim zbierze swoje żniwo. Depresja to demon, który sobie nas upodobał z powodów mi nieznanych, ale najwyraźniej między nami znalazł sprzyjające warunki i próbował zostać na zawsze jak Czarne Damy w nawiedzonych zamkach. 

Na zawsze? Nie ze mną takie numery, Bruner. ;) 

Ale wracając... Najpierw był dziadek ze strony taty. Jego bardzo dobrze pamiętam, o nim wiem. Już później, później... jak już było po wszystkim, po dochodzeniu i po pogrzebie, babcia opowiadała, że zaczął się dziwnie zachowywać. Godzinami przesiadywał na krześle i patrzył w ścianę. Siedział i siedział, a życie toczyło swoje leniwe wody jakby obok niego. Tkwił tak cały dzień, a później już był wieczór, więc szedł spać. Gdyby mu nie przypomniała, że trzeba coś jeść, najpewniej by nic nie jadł. Pamiętam go w kapeluszu i szarym eleganckim prochowcu, którego poły powiewały jak dwa żagle na wietrze i ukazywały czarne, wyprasowane w kantkę spodnie. Do tego wypastowane czarne buty i aktówka. Elegancik ze szlacheckim rodowodem, jak z przekąsem mawiała o nim mama, bo ona z chłopów małorolnych, więc ją to trochę kłuło. Odkąd zaczęło się to jego dziwne przesiadywanie, prochowiec smętnie wisiał w szafie, a spodnie wypchały się na kolanach od siedzenia. Babcia nie znała słowa ,,depresja", mało kto je wtedy znał. Dla niej to było tylko dziwactwo, jakich dziadek miał wiele. Ale pewnego dnia dziadek gdzieś się zapodział. Babcię zaskoczyło nagle puste krzesło, brak prochowca i aktówki w szafie... Panika. Bo przecież siedział i siedział, wszyscy uznali, że tak będzie już zawsze. Dziadek tymczasem przepadł jak kamień w wodę. A gdy został znaleziony, już nie żył. Prokuratura wydała orzeczenie, że popełnił samobójstwo. To było na kilka dni przed moją Pierwszą Komunią. Na pamiątkowym komunijnym zdjęciu cała rodzina jest na czarno, podkrążone oczy,  pogrzebowe miny, tylko ja w białej sukience z niepewnym uśmiechem, bo ksiądz mówił, że to radosne wydarzenie, a tu...   

Następny był  mój tata czyli jego syn. Nie wiem, kiedy to się u niego zaczęło. Kiedy wykiełkowało to parszywe ziarno rozczarowania światem i ludźmi, w którym momencie diabeł zmącił jego umysł na tyle, że przestał dostrzegać dobro. Nie pamiętam kiedy ciemność wzięła górę nad światłem i  zaczęła się rozlewać jak smoła po jego myślach i sercu, zapuszczać macki w najgłębsze obszary duszy.  Może wtedy po śmierci dziadka, po mojej komunii? A przecież  widywałam go radosnego. Bywał duszą towarzystwa, potrafił być zabawny, sypiący dowcipami jak z rękawa, szarmancki względem kobiet, prawiący im komplementy, od których się rumieniły. Taki był tatuś z mojego dzieciństwa. I w pewnym momencie, który przegapiłam, coś w nim musiało pęknąć, zaczął spadać, staczać się po równi pochyłej gdzieś w głąb czarnej dziury, gdzie nikt go nie mógł znaleźć. Nikt oprócz Czarnej Damy. Zamykał się w pokoju, odcinał wszystkie nitki łączące go ze światem na zewnątrz, systematycznie i konsekwentnie zapominał, że ma nas. Że tam, za drzwiami jego warowni dzieje się świat,  rosną dwie córki i trzeba by im pokazać, jaki kiedyś powinien być mężczyzna ich życia. Dwa młode drzewka, żeby rosnąć prosto i wysoko, potrzebowały jakiegoś wsparcia, palika, punktu odniesienia, wyobrażenia na temat tego, czym jest męskość. Od tego ma się ojca. Ale mężczyzny tak naprawdę w naszym domu nie było. Mężczyzna głównie cierpiał lub spał. Myślę, że uciekł w depresję przed pretensjami mamy. A mama mówiła, że jest smutny i że nie wolno go denerwować. Bardzo przestrzegała tego, żeby się głośno nie śmiać. Radość była zakazana, była czymś niestosownym i nagannym. Obowiązywał nas bardzo skrupulatnie przestrzegany kult cierpienia. Miałyśmy być ciche, grzeczne i smutne. To było w dobrym tonie. Ja byłam tak gorliwa, że z wesołego, rozbrykanego dziecka stałam się autentycznie smutna, nie tylko dlatego, że mama kazała. Bardzo kochałam tatę, jego smutek dosłownie rozdzierał mi serce, tak bardzo czułam razem z nim, było mi go tak strasznie żal...! Chyba już wtedy wzięłam od niego to czarne, parszywe ziarno, które z czasem wypuści macki również w mojej duszy. Na wszystkich swoich szkolnych zdjęciach z wczesnej podstawówki widzę tak przeraźliwie smutne dziecko, że się serce kraje. Myślałam, że w ten sposób tatusiowi udowodnię, jak bardzo go kocham, że zasłużę na jego podziw. Ale jemu się podziw skończył, możliwe że w chwili, gdy po raz pierwszy zamknął przed nami drzwi, a może nigdy go nie miał? Nie wiem tego, ale na pewno był bardzo dobrym, łagodnym człowiekiem, totalnie zdominowanym przez mamę. Nigdy nie zdobył się na bunt, wolał zamknąć drzwi i zostać z Czarną Damą sam.  

Później ja i siostra czyli trzecie pokolenie. Siostra rok temu popełniła samobójstwo. Nic nie wskazywało na to, że ma depresję. Nic.  

No i ja, najmłodsza z całego stadka. W dzieciństwie nauczyłam się depresji, żeby dotrzymać towarzystwa tacie. Dzieci odtwarzają energetykę rodziców, to taki mechanizm zapewniający przetrwanie. Mnie akceptowano tylko w  cierpieniu, więc jako dziecko cierpiałam nawet wtedy, gdy nie było racjonalnych powodów.  Cierpiałam z poczucia lojalności, z obowiązku. Ale już jako nastolatka byłam radosna, bardzo zajęta życiem towarzyskim. Zakochiwałam się i odkochiwałam, chodziłam do dyskotek, na ogniska, a to pochłania tyle energii, że na współczucie zostawało jej coraz mniej. Życie potrafi być bezwzględne, zwłaszcza to w cielęcym wieku... Życie woła, kusi, popycha, szarpie za rękaw tych najbardziej opornych. Ma swoje prawa i je konsekwentnie egzekwuje. I całe szczęście, że tak jest, bo mogłam zostać w tym smutku do dziś i nie poznać świata od innej strony. W tamtym okresie demon depresji na jakiś czas schował macki i kły, a może to tata pilnował lepiej drzwi i go nie wypuszczał ze swojego pokoju? Nie wiem. O tym, że to była tylko czasowa absencja Czarnej Damy przekonałam się już na studiach... 

Nie ma sensu Was zamęczać szczegółowymi opisami tego, przez co przechodzi człowiek z depresją, bo zagląda tutaj coraz więcej osób i zwyczajnie nie chcę nikomu psuć humoru. Dość powiedzieć, że to jest tak koszmarne poczucie osamotnienia, wyalienowania i totalnej bezsilności, że człowiek dosłownie mógłby zjeść własne gówno, gdyby był w stanie uwierzyć, że to pomoże. Sęk w tym, że wtedy się nie wierzy, że cokolwiek jest w stanie pomóc, bo to jest tak całkowity brak nadziei, że to doznanie prawie zmiata z planszy. Żyje się  jak skazaniec na szafocie, z czarnym jutowym workiem zamotanym na głowie; skazaniec, który czeka, kiedy spadnie gilotyna i marzy, żeby to się wreszcie stało.

 Łykałam leki ponad 20 lat, z czasem przestawały działać, więc mimo ich zażywania czułam się źle, coraz gorzej. Tak naprawdę balansowałam na granicy życia i śmierci. Z tego marazmu wytrącił mnie 2023 rok, rok Trzeciej Katastrofy. Czarną serię zakończyło samobójstwo siostry. To był dla mnie ten moment otrzeźwienia. Dotarło do mnie, że nie ma żartów, że moja psychika może zwyczajnie pęknąć pod naporem cierpienia... że w końcu stracę kontrolę i pójdę za moim stadem lub po prostu zwariuję i trafię do psychiatryka. Jej samobójstwo zmusiło mnie do stanięcia twarzą w twarz z pytaniem: czy ja w końcu chcę żyć czy nie? Iść za nią, za jej mężem i za mamą na drugi brzeg, czy jeszcze zostać? Rodzinna lojalność podpowiadała, żeby iść za nimi. Mój ukochany tatuś już tam był przed nimi.  Ale...?  Okazało się, że chcę żyć i to jak! Po pierwsze nie chciałam zostawić syna i Tygrysa samych, a więc poczucie odpowiedzialności za bliskich. Ale poza tym... gdy już się zaczynałam powoli żegnać ze światem, z zakamarków mojej pokaleczonej pamięci zaczęły wypływać te chwile, gdy byłam szczęśliwa. W momencie palącego wahania, stawiania na szali światła i ciemności, życia i śmierci, wróciła do mnie pamięć ukochanych miejsc, drzew, muzyki, książek, które jeszcze chciałam przeczytać, kwiatów, które chciałabym posadzić i zobaczyć, jak zakwitną... Całe życie odkąd pamiętam,  w dobrych chwilach, kiedy tylko potrafiłam,  poszukiwałam piękna i znajdowałam je na każdym kroku. Moja siostra obsesyjnie pstrykała zdjęcia, a ja wchłaniałam w siebie w przeświadczeniu, że gromadzę cenny kapitał. Nie wiedziałam jednak, że aż tak cenny. Zbierałam piękno świata bardzo skrzętnie, kamuflowałam w każdym wolnym zakątku, upychałam w zakamarkach pamięci obrazy, doznania i dźwięki - jak wiewiórka orzechy. Na każdym szlaku neuronowym w moim mózgu można zauważyć ślady wiewiórki, gromadzącej zapasy na zimę... Jakbym przeczuwała, że to mi się przyda. Wielokrotnie, widząc zachód słońca, powtarzałam sobie: muszę to zapamiętać, muszę zapisać w pamięci ten moment... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miłość do drzew w najgorszym momencie wróci do mnie i uratuje mi życie, że będzie tym piórkiem, które opadnie w krytycznym momencie i przeważy szalę na korzyść życia.   

Tak więc Czarna Dama, ta upierdliwa persona non grata,  została wyproszona raz na zawsze za drzwi z całym należnym jej szacunkiem, z honorami, aczkolwiek stanowczo. 

Nie wiem, czemu aż tak krętą drogą szłam do tego miejsca, z którego widzi się całe swoje życie, rozumie jego zawiłości, przyczyny i skutki, dobre i złe decyzje, porażki i fałszywe sukcesy, konsekwencje własnych działań i zaniechań, ale to bez znaczenia. Liczy się tylko to, że wreszcie jestem sobą i we właściwym miejscu. Nie czuję presji, że mam być jakaś, że coś powinnam. Już wiem, że z  najczarniejszej dziury można wyjść, ale pod warunkiem, że światła nie szuka się na zewnątrz, u innych ludzi, tylko w sobie. :)  


niedziela, 22 grudnia 2024

Miłości bez ości. :)

 

Ludkowie kochani, którzy tutaj być może zajrzycie... 



Okazało się, ku mojemu zaskoczeniu, że Tygrys zakupił choinkę w wielkiej donicy, chociaż zawsze chciał, żebyśmy sobie odpuścili ten cały świąteczny kicz... Gdy go zobaczyłam na schodach taszczącego bożonarodzeniowe drzewko, popłakałam się ze wzruszenia, bo to bardzo symboliczny gest z jego strony. On skomentował sytuację po swojemu:

- Wiedziałem, że tak będzie (śmiech).

A więc odszukałam starą gwiazdę z kolorowego papieru, światełka i inne ozdoby, które zaraz z synusiem zawiesimy. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam magię świąt. Przez ostatni rok działy się w moim życiu rzeczy tak zaskakujące, że czasem mi ciężko uwierzyć, że jestem tym samym człowiekiem. Tym samym, ale nie takim samym, ta choinka to kropka nad ..i". 

A więc życzę Wam, żeby życie dostarczało Wam samych dobrych niespodzianek. Niech Wam świat prostuje ścieżki i stawia na drodze dobrych ludzi.  :) 

A jeśli nie obchodzicie Bożego Narodzenia, to spędźcie ten czas najlepiej, jak się da, w zgodzie ze sobą.  :) 

środa, 18 grudnia 2024

Tygrys i ja (Historie rodzinne cz. 13)

 

W naszym domu zawsze kwitło życie towarzyskie. Mama była wybitnie uspołeczniona, po niej odziedziczyła to siostra, która zawsze musiała mieć u boku swoje stadko adoratorów.  Widząc, że ten żywioł jest nie do opanowania, rodzice uznali, że lepiej kręcących się wokół siostry chłopaków mieć na oku  - w domu. W każdy weekend pełna chata. Słuchanie listy przebojów Trójki, gitara, wygłupy i śpiew. Później, gdy ja już  podrosłam, do jej chłopaków zaczęli dołączać moi i dopiero pisząc to, uświadomiłam sobie, że w naszym towarzystwie nie było ani jednej koleżanki. Czemu? Może żadna z nas nie tolerowała konkurencji heheh Takie diablice dwie byłyśmy.  Wśród tych wszystkich ,,krążowników" pojawił się chłopak z długimi włosami, w podartych jeansach, skórzanej kurtce i glanach. Przyszedł ze starszym bratem, który uderzał w konkury do siostry. Totalny luzak z hasłem peace and love na ustach.  Był oczytany, myślący,  słuchał dobrej muzyki, miał bardzo męski, niski głos, który mi się ogromnie podobał. I takie zadbane dłonie... Trochę wagarował, ale dobrą szkołę skończył bez problemu. I gdy się tylko pojawił na horyzoncie, we mnie jakby piorun trzasnął. Od razu się zakochałam na zabój. Za przeproszeniem dostałam pierdolca na jego punkcie. Był uosobieniem tego wszystkiego, za czym tęskniłam i czego mi brakowało: a więc buntu, nonkonformizmu, życia według własnych reguł, wolności, rozwichrzenia i płynięcia pod prąd, a tego mi nie wolno było, bo miałam być jak inni, no bo ,,dziecko! co ludzie powiedzą!". Mama krzywo na niego patrzyła z powodu jego luzactwa i glanów, co mu tym bardziej dodawało atrakcyjności w moich oczach.  A tata? Tata był w swoim pokoju i cierpiał. Świetnie mu szło. Był w tym coraz lepszy.

Taki był Tygrys, gdy go poznałam.

Z czasem, gdy byliśmy ileś lat po ślubie, na tyle długo, żeby już było widać rysy na szkle, zdałam sobie sprawę, że to jest całkiem inny człowiek, niż myślałam! Robił się coraz bardziej wymagający, pedantyczny i uporządkowany. Niegdysiejszy luz zaczął znikać, a pojawiła się wprost mordercza konsekwencja i systematyczność. Zrobił się strasznie ambitny, uwielbiał rywalizować i udowadniać całemu światu, że nawet jeśli nikt nie da rady, to on na pewno da. A na dobitkę wyszło z niego zamiłowanie do dominacji, czego już nijak nie mogłam pojąć, bo poznałam chłopaka łagodnego jak baranek, blue jeans i w ogóle, a tu nagle despota...! Wilk w owczej skórze, po prostu samiec alfa czyli  totalne przeciwieństwo jego samego z początków naszej znajomości. 

To nie ten facet, za którego wyszłam! Jak mogłam się tak pomylić... Największym zaskoczeniem i czymś, co psuło między nami atmosferę, była jego potrzeba dominacji. Lubił zarządzać, wydawać dyspozycje, mieć rację, za wszelką cenę mieć rację, a gdy śmiechem, ironią, a w końcu sarkazmem wytrącałam mu argumenty z rąk, warczał, ryczał i pieklił się. Identycznie jak moja mama. Szok. jak moja mama! No nie! Tylko nie to! Coraz bardziej się między nami psuło, aż zaczęłam myśleć i mówić o rozwodzie, bo o terapii małżeńskiej nie chciał słyszeć. Po co on ma chodzić na jakieś terapie, skoro się stara, nie pije, nie bije mnie, zarabia, zajmuje się dzieckiem, nic złego nikomu nie robi... O co mi w ogóle chodzi? Wiecznie się tylko czepiam i nie daję mu żyć! Nie ma mowy. Jeśli mi tak zależy, to mogę się sama zapisać. 

Taaa... Sama. Na terapię małżeńską. ;/ 

Jeszcze półtora roku temu, tuż przed śmiercią mamy, nasze małżeństwo wisiało na włosku. Cierpiałam wręcz niewyobrażalnie, bo przecież wyszłam za mąż z wielkiej miłości. Nie mogłam pojąć, co się z Nami stało? Uważałam, że mi zniszczył życie i w dodatku nie chce mi go naprawić.  Opracowywałam plan B. Jego w nim miało oczywiście nie być. Nie widziałam innego wyjścia, skoro aż tak się pomyliłam. 

Dopiero teraz wiem, o co chodzi w tej ''pomyłce". 

Otóż wyczytałam w mądrych książkach, że jest takie zjawisko jak ,,przymus odtwarzania traumy". Osoby z dysfunkcyjnych domów wchodzą w relacje bardzo poranione, a na partnerów wybierają sobie kopię tego rodzica, z którym miały większy problem. Paradoks, ale tylko pozorny. Teoretycznie powinno się unikać takich typów osobowości, które nam sprawiały problemy, ale  robimy dokładnie na odwrót, bo podświadomość sabotuje nasze świadome działania. To działa tak, że podświadomość popycha nas w ramiona takiego partnera, który ma odpowiedni zestaw haczyków, żeby wyciągnąć na powierzchnię to, co powinniśmy w swoim wnętrzu uzdrowić. Tak naprawdę, to my sami podświadomie tym partnerem drażnimy własne rany. To my sami sobie serwujemy to doświadczenie. Bo przecież wybór był, a wybraliśmy akurat tego, a nie innego, nikt nas do niczego nie zmuszał. Ja podświadomie wybrałam kogoś dominującego, łatwo wybuchającego gniewem, żeby doświadczyć jego wkurwów, bo to mi pokazywało, co mam zrobić ze sobą: mam raz na zawsze przestać być ofiarą, mam zrobić coś, żeby umieć ustawić granice w odpowiednich miejscach i później mieć dość mocy, żeby tych  granic bronić. Krótko mówiąc mam raz na zawsze wywalić wujka z mojego życia, bo wujek już dawno nie żył, ale jeszcze wciskał między nas swoje plugawe łapy. A żeby to zrobić, trzeba porzucić trójkąt dramatyczny, rezygnując z profitu bycia lepszą, jaki sobie przyznaje ofiara. Z chwilą, gdy znika ofiara, znika też prześladowca, bo on mógł objawić swój repertuar tylko w interakcji z ofiarą. I ja to widzę na własne oczy, bo odkąd jestem w tym procesie, nie pokłóciliśmy się ani razu, a kiedyś w każdy weekend była wojna.  Owszem, zdarzy się czasem jakiś zgrzyt, ale to są naprawdę drobiazgi, a nie coś, co zwala z nóg i sprawia, że wątpisz w sens tego związku. 

Jest w tym przymusie odtwarzania traumy jeden ciekawy aspekt: wybieramy na partnera kogoś takiego, kto ma coś, czego nam trochę by się przydało. A mnie by się przydało trochę tygrysiego pazura. Nie żeby atakować, ale żeby się obronić, zawalczyć o swoje, pokazać swoją prawdę, nie bać się, nie być na tym szarym końcu, gdzie mnie zostawiała rodzina. O innych tygrysich cechach, jak konsekwencja i systematyczność nawet nie wspomnę, bo krucho z tym u mnie, a też bym sobie tego trochę chciała od niego wziąć. 

Przymus odtwarzania traumy to w gruncie rzeczy zdrowy mechanizm, dzięki któremu podświadomość tak nam organizuje ( czyli rozwala)  życie, żebyśmy wreszcie zaczęli żyć według projektu autorskiego. Obserwując, jak rozpadają się sztuczne konstrukcje, dostajemy szansę na remont generalny, czyli na uleczenie ran, rozwój świadomości i wzrost. Wracamy do domu. Do prawdziwego siebie. 

Nie twierdzę, że w każdym związku ten przymus odtwarzania zaistniał, ale jestem pewna, że jeśli masz nieuzdrowione rany emocjonalne, to w swoim bliskim otoczeniu jest ktoś z odpowiednim zestawem haczyków, dzięki którym te rany zostaną wyłowione i wyciągnięte na powierzchnię. Tak naprawdę takiego człowieka trzeba traktować jak drogowskaz i Wielkiego Nauczyciela, bo to on mimowolnie pokazuje, co masz do zrobienia. I ja to robię, uzdrawiam swoje Dziecko Wewnętrzne, nie oglądając się na Tygrysa, bo to ja chciałam mieć lepsze życie. I mam lepsze życie. :) On nigdy nie widział powodów do rozwodu, to ja byłam nieszczęśliwa. 

No i rozwodu nie będzie. Jest peace and love. :) A ja sobie myślę, że wreszcie mam prawo być z siebie dumna, wreszcie zrobiłam coś naprawdę wartościowego i dobrego, bo to, że teraz jesteśmy wszyscy w komplecie, to moje dzieło, nawet jeśli wiem o tym tylko ja. 

wtorek, 17 grudnia 2024

Zakaz

 


Łomot dobiegał z najbardziej mrocznej części piwnicy starej kamienicy, w której mieszkała Emma. Schodząc po schodach wahała się nad każdym krokiem, bo piwnice były wyjątkowo głębokie, ale ta okropna, niesforna Dziewczynka dobijała się z taką energią, że Emma obawiała się o szybę w starych drzwiach. Skąd później wytrzasnąć szklarza, skąd drzwi, które nie będą raziły nowością przy zabytkowych murach? A ponadto z tą kamienicą sprawa nie była taka prosta, gdyż kiedyś jej piwnice były częścią podziemia, które rozciągało się pod całym miastem i z opowieści rodzinnych wiedziała, że są to nie tylko piwnice, co ciemne i głębokie lochy wykute w wapieniu, które kiedyś służyły za więzienie. W odległych czasach większość szanujących się miast miała swoje drogi ewakuacyjne, które mieszkańcom ratowały życie w razie tatarskich najazdów. Wystarczyło wejść we właściwe drzwi, aby siecią kanałów i tuneli wydostać się w bardzo odległym, bezpiecznym miejscu. Ze zmurszałych map, znalezionych swego czasu w starym kufrze na strychu, Emma wywnioskowała, że wchodząc do piwnicy i kierując się zapiskami na mapie, po kilku godzinach drogi mogłaby się znaleźć w jakimś lesie! Oczywiście tunel mógł być już dawno zasypany, więc nie traktowała tego zbyt poważnie, jednak te przepastne podziemia nadal budziły grozę, gdyż jak dotąd władze miasta nie miały dość funduszy na badania archeologiczne w jej dzielnicy i tak naprawdę nadal nie wiadomo, co w nich jest. Może szkielety skazańców, może wysuszone truchła uciekinierów? Jakie mroczne sekrety dawnych mieszkańców miasta mogły tam murszeć i czekać na swoje pięć minut? Po wielu latach rewitalizacji i zaangażowaniu potężnych środków finansowych oddano dla zwiedzających jedynie najstarszą część podziemia, która była pod pod rynkiem, zaś jej stara kamienica znajdowała się w zapomnianej, ciasnej uliczce, daleko od centrum.

- Co za utrapienie z tą Dziewczynką! Czy ona mi nigdy nie da spokoju? - mruczała do siebie Emma pokonując powoli stopień za stopniem. Co chwilę zatrzymywała się i nasłuchiwała w nadziei, że łomot i wołanie ucichnie, a wówczas mogłaby zawrócić z drogi, wyjść na światło i jak co dzień udawać, że wystarcza jej codzienność. Jednak wołanie cichło tylko wtedy, gdy ona szła, a gdy tylko się zatrzymała – przybierało na sile. A więc szła, stopień po stopniu schodziła w chłodną, zasnutą pajęczynami czeluść starej kamienicy… szła naprzeciw niecierpliwemu wołaniu, które niosło niewiadomą… Wreszcie schody się skończyły. Emma wyciągnęła dłoń w stronę, gdzie powinien się znajdować kontakt, żeby zaświecić światło. Znalazła duży obrotowy włącznik, taki sam jak kiedyś widziała w jakimś muzeum techniki, obróciła niewielki uchwyt i nagle poczuła na twarzy pęd powietrza oraz muśnięcia drobnych skrzydełek i pazurków. Zawtórowały temu wampiryczne piski nietoperzy lub innych stworzeń, które spłoszone światłem poderwały się do lotu, krzycząc upiornie i złowrogo. Rozdygotana Emma oparła się o zimną kamienną ścianę i tylko to uratowało ją przed upadkiem. Serce, ten niespokojny puls życia, znów zaczęło łomotać po chwilowym uspokojeniu. Ostatnio dokuczał jej ból w klatce piersiowej, co kardiolog skwitował beznamiętnym ,,nic pani nie jest”. Tym lepiej, pomyślała, tylko skąd ten ból?  Zamknęła oczy, uspokoiła oddech i ruszyła dalej, skupiając się na tym, żeby od razu dotrzeć we właściwe miejsce, czyli tam, gdzie hałasowała Dziewczynka. Tak, to była ona, Niegrzeczna Dziewczynka we własnej osobie. Stała przy szybie i zaglądała do ciemnego wnętrza piwnicy. Co prawda starsza, niż ją Emma zapamiętała, ale nie od dziś wiadomo, że bohaterowie literaccy nie przestają żyć, gdy się ich porzuca. Udają się do rekwizytorni, jak kostiumy po przedstawieniu, gdzie mogą wieść swój pozorowany papierowy żywot według sobie tylko znanych scenariuszy. W ich żyłach leniwie krąży atrament lub tusz, dając im pozory istnienia. W rekwizytorni mogą przez całą wieczność antycypować swoje przygody, opowiadać przeżyte historie i mieć nadzieję na Ciągi Dalsze, następne tomy, ekranizacje czy nawet zapożyczenia…Bowiem bohaterów literackich skazanych na nędzny żywot w Rekwizytorni zadowoli dosłownie wszystko. Wszyscy oni są niczym innym jak kolejnymi rolami Autora. Wszyscy łakną jego uwagi, jak ktoś umierający z braku wody na pustyni.

Emma szybko musiała się otrząsnąć z fali refleksji, gdyż Dziewczynka na jej widok zaczęła kopać w drzwi ze zdwojoną siłą:

- Wypuść mnie wreszcie! Ileż można czekać na Ciąg Dalszy! Przez ciebie musiałam złamać Zakaz!

No tak... Zakaz! Emma zrobiła się czujna. Istniało bowiem odwieczne surowe prawo, które zezwalało bohaterowi wyjść na światło dzienne tylko wówczas, gdy został on imiennie wywołany przez Autora na kartach jego książki. Wówczas z tego nieskończonego rezerwuaru bytów możliwych, z tej chaotycznej menażerii domysłów i przeczuć, przy użyciu magii słów, zaklęć, modlitw do Boga Literatury i dużej ilości kawy, miała prawo wyjść z Rekwizytorni i pokazać się światu konkretna postać. Tymczasem ta smarkula twierdzi, że samowolnie złamała Zakaz!


Cdn...