W naszym domu zawsze kwitło życie towarzyskie. Mama była wybitnie uspołeczniona, po niej odziedziczyła to siostra, która zawsze musiała mieć u boku swoje stadko adoratorów. Widząc, że ten żywioł jest nie do opanowania, rodzice uznali, że lepiej kręcących się wokół siostry chłopaków mieć na oku - w domu. W każdy weekend pełna chata. Słuchanie listy przebojów Trójki, gitara, wygłupy i śpiew. Później, gdy ja już podrosłam, do jej chłopaków zaczęli dołączać moi i dopiero pisząc to, uświadomiłam sobie, że w naszym towarzystwie nie było ani jednej koleżanki. Czemu? Może żadna z nas nie tolerowała konkurencji heheh Takie diablice dwie byłyśmy. Wśród tych wszystkich ,,krążowników" pojawił się chłopak z długimi włosami, w podartych jeansach, skórzanej kurtce i glanach. Przyszedł ze starszym bratem, który uderzał w konkury do siostry. Totalny luzak z hasłem peace and love na ustach. Był oczytany, myślący, słuchał dobrej muzyki, miał bardzo męski, niski głos, który mi się ogromnie podobał. I takie zadbane dłonie... Trochę wagarował, ale dobrą szkołę skończył bez problemu. I gdy się tylko pojawił na horyzoncie, we mnie jakby piorun trzasnął. Od razu się zakochałam na zabój. Za przeproszeniem dostałam pierdolca na jego punkcie. Był uosobieniem tego wszystkiego, za czym tęskniłam i czego mi brakowało: a więc buntu, nonkonformizmu, życia według własnych reguł, wolności, rozwichrzenia i płynięcia pod prąd, a tego mi nie wolno było, bo miałam być jak inni, no bo ,,dziecko! co ludzie powiedzą!". Mama krzywo na niego patrzyła z powodu jego luzactwa i glanów, co mu tym bardziej dodawało atrakcyjności w moich oczach. A tata? Tata był w swoim pokoju i cierpiał. Świetnie mu szło. Był w tym coraz lepszy.
Taki był Tygrys, gdy go poznałam.
Z czasem, gdy byliśmy ileś lat po ślubie, na tyle długo, żeby już było widać rysy na szkle, zdałam sobie sprawę, że to jest całkiem inny człowiek, niż myślałam! Robił się coraz bardziej wymagający, pedantyczny i uporządkowany. Niegdysiejszy luz zaczął znikać, a pojawiła się wprost mordercza konsekwencja i systematyczność. Zrobił się strasznie ambitny, uwielbiał rywalizować i udowadniać całemu światu, że nawet jeśli nikt nie da rady, to on na pewno da. A na dobitkę wyszło z niego zamiłowanie do dominacji, czego już nijak nie mogłam pojąć, bo poznałam chłopaka łagodnego jak baranek, blue jeans i w ogóle, a tu nagle despota...! Wilk w owczej skórze, po prostu samiec alfa czyli totalne przeciwieństwo jego samego z początków naszej znajomości.
To nie ten facet, za którego wyszłam! Jak mogłam się tak pomylić... Największym zaskoczeniem i czymś, co psuło między nami atmosferę, była jego potrzeba dominacji. Lubił zarządzać, wydawać dyspozycje, mieć rację, za wszelką cenę mieć rację, a gdy śmiechem, ironią, a w końcu sarkazmem wytrącałam mu argumenty z rąk, warczał, ryczał i pieklił się. Identycznie jak moja mama. Szok. jak moja mama! No nie! Tylko nie to! Coraz bardziej się między nami psuło, aż zaczęłam myśleć i mówić o rozwodzie, bo o terapii małżeńskiej nie chciał słyszeć. Po co on ma chodzić na jakieś terapie, skoro się stara, nie pije, nie bije mnie, zarabia, zajmuje się dzieckiem, nic złego nikomu nie robi... O co mi w ogóle chodzi? Wiecznie się tylko czepiam i nie daję mu żyć! Nie ma mowy. Jeśli mi tak zależy, to mogę się sama zapisać.
Taaa... Sama. Na terapię małżeńską. ;/
Jeszcze półtora roku temu, tuż przed śmiercią mamy, nasze małżeństwo wisiało na włosku. Cierpiałam wręcz niewyobrażalnie, bo przecież wyszłam za mąż z wielkiej miłości. Nie mogłam pojąć, co się z Nami stało? Uważałam, że mi zniszczył życie i w dodatku nie chce mi go naprawić. Opracowywałam plan B. Jego w nim miało oczywiście nie być. Nie widziałam innego wyjścia, skoro aż tak się pomyliłam.
Dopiero teraz wiem, o co chodzi w tej ''pomyłce".
Otóż wyczytałam w mądrych książkach, że jest takie zjawisko jak ,,przymus odtwarzania traumy". Osoby z dysfunkcyjnych domów wchodzą w relacje bardzo poranione, a na partnerów wybierają sobie kopię tego rodzica, z którym miały większy problem. Paradoks, ale tylko pozorny. Teoretycznie powinno się unikać takich typów osobowości, które nam sprawiały problemy, ale robimy dokładnie na odwrót, bo podświadomość sabotuje nasze świadome działania. To działa tak, że podświadomość popycha nas w ramiona takiego partnera, który ma odpowiedni zestaw haczyków, żeby wyciągnąć na powierzchnię to, co powinniśmy w swoim wnętrzu uzdrowić. Tak naprawdę, to my sami podświadomie tym partnerem drażnimy własne rany. To my sami sobie serwujemy to doświadczenie. Bo przecież wybór był, a wybraliśmy akurat tego, a nie innego, nikt nas do niczego nie zmuszał. Ja podświadomie wybrałam kogoś dominującego, łatwo wybuchającego gniewem, żeby doświadczyć jego wkurwów, bo to mi pokazywało, co mam zrobić ze sobą: mam raz na zawsze przestać być ofiarą, mam zrobić coś, żeby umieć ustawić granice w odpowiednich miejscach i później mieć dość mocy, żeby tych granic bronić. Krótko mówiąc mam raz na zawsze wywalić wujka z mojego życia, bo wujek już dawno nie żył, ale jeszcze wciskał między nas swoje plugawe łapy. A żeby to zrobić, trzeba porzucić trójkąt dramatyczny, rezygnując z profitu bycia lepszą, jaki sobie przyznaje ofiara. Z chwilą, gdy znika ofiara, znika też prześladowca, bo on mógł objawić swój repertuar tylko w interakcji z ofiarą. I ja to widzę na własne oczy, bo odkąd jestem w tym procesie, nie pokłóciliśmy się ani razu, a kiedyś w każdy weekend była wojna. Owszem, zdarzy się czasem jakiś zgrzyt, ale to są naprawdę drobiazgi, a nie coś, co zwala z nóg i sprawia, że wątpisz w sens tego związku.
Jest w tym przymusie odtwarzania traumy jeden ciekawy aspekt: wybieramy na partnera kogoś takiego, kto ma coś, czego nam trochę by się przydało. A mnie by się przydało trochę tygrysiego pazura. Nie żeby atakować, ale żeby się obronić, zawalczyć o swoje, pokazać swoją prawdę, nie bać się, nie być na tym szarym końcu, gdzie mnie zostawiała rodzina. O innych tygrysich cechach, jak konsekwencja i systematyczność nawet nie wspomnę, bo krucho z tym u mnie, a też bym sobie tego trochę chciała od niego wziąć.
Przymus odtwarzania traumy to w gruncie rzeczy zdrowy mechanizm, dzięki któremu podświadomość tak nam organizuje ( czyli rozwala) życie, żebyśmy wreszcie zaczęli żyć według projektu autorskiego. Obserwując, jak rozpadają się sztuczne konstrukcje, dostajemy szansę na remont generalny, czyli na uleczenie ran, rozwój świadomości i wzrost. Wracamy do domu. Do prawdziwego siebie.
Nie twierdzę, że w każdym związku ten przymus odtwarzania zaistniał, ale jestem pewna, że jeśli masz nieuzdrowione rany emocjonalne, to w swoim bliskim otoczeniu jest ktoś z odpowiednim zestawem haczyków, dzięki którym te rany zostaną wyłowione i wyciągnięte na powierzchnię. Tak naprawdę takiego człowieka trzeba traktować jak drogowskaz i Wielkiego Nauczyciela, bo to on mimowolnie pokazuje, co masz do zrobienia. I ja to robię, uzdrawiam swoje Dziecko Wewnętrzne, nie oglądając się na Tygrysa, bo to ja chciałam mieć lepsze życie. I mam lepsze życie. :) On nigdy nie widział powodów do rozwodu, to ja byłam nieszczęśliwa.
No i rozwodu nie będzie. Jest peace and love. :) A ja sobie myślę, że wreszcie mam prawo być z siebie dumna, wreszcie zrobiłam coś naprawdę wartościowego i dobrego, bo to, że teraz jesteśmy wszyscy w komplecie, to moje dzieło, nawet jeśli wiem o tym tylko ja.
Emmo, przeczytałam posty, ale skomentuję, gdy tylko się obrobię. Nie wyrabiam na zakrętach, bo nie dość, że święta, to jeszcze skumulowały mi się wizyty u lekarzy. 😘😘😘
OdpowiedzUsuńBasiu, cieszę się bardzo, że to napisałaś, bo mnie zmartwiło Twoje nagłe milczenie i już analizowałam, czy aby nie palnęłam czegoś, bo mam język niewyparzony. Ja też będę miała teraz mało czasu na pisanie. Serdeczności :*
Usuń