środa, 18 grudnia 2024

Tygrys i ja (Historie rodzinne cz. 13)

 

W naszym domu zawsze kwitło życie towarzyskie. Mama była wybitnie uspołeczniona, po niej odziedziczyła to siostra, która zawsze musiała mieć u boku swoje stadko adoratorów.  Widząc, że ten żywioł jest nie do opanowania, rodzice uznali, że lepiej kręcących się wokół siostry chłopaków mieć na oku  - w domu. W każdy weekend pełna chata. Słuchanie listy przebojów Trójki, gitara, wygłupy i śpiew. Później, gdy ja już  podrosłam, do jej chłopaków zaczęli dołączać moi i dopiero pisząc to, uświadomiłam sobie, że w naszym towarzystwie nie było ani jednej koleżanki. Czemu? Może żadna z nas nie tolerowała konkurencji heheh Takie diablice dwie byłyśmy.  Wśród tych wszystkich ,,krążowników" pojawił się chłopak z długimi włosami, w podartych jeansach, skórzanej kurtce i glanach. Przyszedł ze starszym bratem, który uderzał w konkury do siostry. Totalny luzak z hasłem peace and love na ustach.  Był oczytany, myślący,  słuchał dobrej muzyki, miał bardzo męski, niski głos, który mi się ogromnie podobał. I takie zadbane dłonie... Trochę wagarował, ale dobrą szkołę skończył bez problemu. I gdy się tylko pojawił na horyzoncie, we mnie jakby piorun trzasnął. Od razu się zakochałam na zabój. Za przeproszeniem dostałam pierdolca na jego punkcie. Był uosobieniem tego wszystkiego, za czym tęskniłam i czego mi brakowało: a więc buntu, nonkonformizmu, życia według własnych reguł, wolności, rozwichrzenia i płynięcia pod prąd, a tego mi nie wolno było, bo miałam być jak inni, no bo ,,dziecko! co ludzie powiedzą!". Mama krzywo na niego patrzyła z powodu jego luzactwa i glanów, co mu tym bardziej dodawało atrakcyjności w moich oczach.  A tata? Tata był w swoim pokoju i cierpiał. Świetnie mu szło. Był w tym coraz lepszy.

Taki był Tygrys, gdy go poznałam.

Z czasem, gdy byliśmy ileś lat po ślubie, na tyle długo, żeby już było widać rysy na szkle, zdałam sobie sprawę, że to jest całkiem inny człowiek, niż myślałam! Robił się coraz bardziej wymagający, pedantyczny i uporządkowany. Niegdysiejszy luz zaczął znikać, a pojawiła się wprost mordercza konsekwencja i systematyczność. Zrobił się strasznie ambitny, uwielbiał rywalizować i udowadniać całemu światu, że nawet jeśli nikt nie da rady, to on na pewno da. A na dobitkę wyszło z niego zamiłowanie do dominacji, czego już nijak nie mogłam pojąć, bo poznałam chłopaka łagodnego jak baranek, blue jeans i w ogóle, a tu nagle despota...! Wilk w owczej skórze, po prostu samiec alfa czyli  totalne przeciwieństwo jego samego z początków naszej znajomości. 

To nie ten facet, za którego wyszłam! Jak mogłam się tak pomylić... Największym zaskoczeniem i czymś, co psuło między nami atmosferę, była jego potrzeba dominacji. Lubił zarządzać, wydawać dyspozycje, mieć rację, za wszelką cenę mieć rację, a gdy śmiechem, ironią, a w końcu sarkazmem wytrącałam mu argumenty z rąk, warczał, ryczał i pieklił się. Identycznie jak moja mama. Szok. jak moja mama! No nie! Tylko nie to! Coraz bardziej się między nami psuło, aż zaczęłam myśleć i mówić o rozwodzie, bo o terapii małżeńskiej nie chciał słyszeć. Po co on ma chodzić na jakieś terapie, skoro się stara, nie pije, nie bije mnie, zarabia, zajmuje się dzieckiem, nic złego nikomu nie robi... O co mi w ogóle chodzi? Wiecznie się tylko czepiam i nie daję mu żyć! Nie ma mowy. Jeśli mi tak zależy, to mogę się sama zapisać. 

Taaa... Sama. Na terapię małżeńską. ;/ 

Jeszcze półtora roku temu, tuż przed śmiercią mamy, nasze małżeństwo wisiało na włosku. Cierpiałam wręcz niewyobrażalnie, bo przecież wyszłam za mąż z wielkiej miłości. Nie mogłam pojąć, co się z Nami stało? Uważałam, że mi zniszczył życie i w dodatku nie chce mi go naprawić.  Opracowywałam plan B. Jego w nim miało oczywiście nie być. Nie widziałam innego wyjścia, skoro aż tak się pomyliłam. 

Dopiero teraz wiem, o co chodzi w tej ''pomyłce". 

Otóż wyczytałam w mądrych książkach, że jest takie zjawisko jak ,,przymus odtwarzania traumy". Osoby z dysfunkcyjnych domów wchodzą w relacje bardzo poranione, a na partnerów wybierają sobie kopię tego rodzica, z którym miały większy problem. Paradoks, ale tylko pozorny. Teoretycznie powinno się unikać takich typów osobowości, które nam sprawiały problemy, ale  robimy dokładnie na odwrót, bo podświadomość sabotuje nasze świadome działania. To działa tak, że podświadomość popycha nas w ramiona takiego partnera, który ma odpowiedni zestaw haczyków, żeby wyciągnąć na powierzchnię to, co powinniśmy w swoim wnętrzu uzdrowić. Tak naprawdę, to my sami podświadomie tym partnerem drażnimy własne rany. To my sami sobie serwujemy to doświadczenie. Bo przecież wybór był, a wybraliśmy akurat tego, a nie innego, nikt nas do niczego nie zmuszał. Ja podświadomie wybrałam kogoś dominującego, łatwo wybuchającego gniewem, żeby doświadczyć jego wkurwów, bo to mi pokazywało, co mam zrobić ze sobą: mam raz na zawsze przestać być ofiarą, mam zrobić coś, żeby umieć ustawić granice w odpowiednich miejscach i później mieć dość mocy, żeby tych  granic bronić. Krótko mówiąc mam raz na zawsze wywalić wujka z mojego życia, bo wujek już dawno nie żył, ale jeszcze wciskał między nas swoje plugawe łapy. A żeby to zrobić, trzeba porzucić trójkąt dramatyczny, rezygnując z profitu bycia lepszą, jaki sobie przyznaje ofiara. Z chwilą, gdy znika ofiara, znika też prześladowca, bo on mógł objawić swój repertuar tylko w interakcji z ofiarą. I ja to widzę na własne oczy, bo odkąd jestem w tym procesie, nie pokłóciliśmy się ani razu, a kiedyś w każdy weekend była wojna.  Owszem, zdarzy się czasem jakiś zgrzyt, ale to są naprawdę drobiazgi, a nie coś, co zwala z nóg i sprawia, że wątpisz w sens tego związku. 

Jest w tym przymusie odtwarzania traumy jeden ciekawy aspekt: wybieramy na partnera kogoś takiego, kto ma coś, czego nam trochę by się przydało. A mnie by się przydało trochę tygrysiego pazura. Nie żeby atakować, ale żeby się obronić, zawalczyć o swoje, pokazać swoją prawdę, nie bać się, nie być na tym szarym końcu, gdzie mnie zostawiała rodzina. O innych tygrysich cechach, jak konsekwencja i systematyczność nawet nie wspomnę, bo krucho z tym u mnie, a też bym sobie tego trochę chciała od niego wziąć. 

Przymus odtwarzania traumy to w gruncie rzeczy zdrowy mechanizm, dzięki któremu podświadomość tak nam organizuje ( czyli rozwala)  życie, żebyśmy wreszcie zaczęli żyć według projektu autorskiego. Obserwując, jak rozpadają się sztuczne konstrukcje, dostajemy szansę na remont generalny, czyli na uleczenie ran, rozwój świadomości i wzrost. Wracamy do domu. Do prawdziwego siebie. 

Nie twierdzę, że w każdym związku ten przymus odtwarzania zaistniał, ale jestem pewna, że jeśli masz nieuzdrowione rany emocjonalne, to w swoim bliskim otoczeniu jest ktoś z odpowiednim zestawem haczyków, dzięki którym te rany zostaną wyłowione i wyciągnięte na powierzchnię. Tak naprawdę takiego człowieka trzeba traktować jak drogowskaz i Wielkiego Nauczyciela, bo to on mimowolnie pokazuje, co masz do zrobienia. I ja to robię, uzdrawiam swoje Dziecko Wewnętrzne, nie oglądając się na Tygrysa, bo to ja chciałam mieć lepsze życie. I mam lepsze życie. :) On nigdy nie widział powodów do rozwodu, to ja byłam nieszczęśliwa. 

No i rozwodu nie będzie. Jest peace and love. :) A ja sobie myślę, że wreszcie mam prawo być z siebie dumna, wreszcie zrobiłam coś naprawdę wartościowego i dobrego, bo to, że teraz jesteśmy wszyscy w komplecie, to moje dzieło, nawet jeśli wiem o tym tylko ja. 

33 komentarze:

  1. Emmo, przeczytałam posty, ale skomentuję, gdy tylko się obrobię. Nie wyrabiam na zakrętach, bo nie dość, że święta, to jeszcze skumulowały mi się wizyty u lekarzy. 😘😘😘

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Basiu, cieszę się bardzo, że to napisałaś, bo mnie zmartwiło Twoje nagłe milczenie i już analizowałam, czy aby nie palnęłam czegoś, bo mam język niewyparzony. Ja też będę miała teraz mało czasu na pisanie. Serdeczności :*

      Usuń
  2. I ja, kiedyś chciałabym dołączyć- piszesz wyjątkowo, ale jestem w takim kieracie, że na razie nie daję rady... Pozdrawiam z ♥️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Basiu, teraz czy kiedykolwiek - zapraszam serdecznie. :)

      Usuń
  3. Ciekawe. Po pierwsze, dlaczego ofiara czuje się kimś lepszym? Po drugie, jeśli ktoś decyduje się zostać w związku z dominującym partnerem, to po raz enty decyduje się odgrywać rolę ofiary. W jaki sposób to ma go uleczyć?
    Ludzkie emocje i związki to zdecydowanie niezrozumiała materia. Nic tu nie jest proste.
    Pozdrawiam serdecznie.🤗

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, brzmi dziwnie, ale tak to działa i to nie są tylko moje wydumane teorie, ale psychologia. Jeśli nie byłaś faktyczną ofiarą ani nie masz mentalności ofiary, to szczęściara z Ciebie, oby więcej takich istot chodziło po tym łez padole.
      Bardziej szczegółowo o tym pisałam w poście ,,Kiedy ofiara odkrywa w sobie kata", ale nie chcę Cię jakoś tym zamęczać... ;-) W moim życiu w 2023 roku skumulowało się tyle tragicznych zdarzeń, że musiałam bardzo mocno wejść w psychoterapię, żeby nie skończyć w psychiatryku. Dzięki temu wreszcie zrozumiałam pewne dysfunkcyjne mechanizmy, według których funkcjonowałam, a które mi psuły relacje. Tutaj to wszystko próbuję ogarnąć w mojej osobistej historii, zestawiając to, czego się nauczyłam z książek, z tym, czego doświadczyłam i nadal doświadczam. Pozdrawiam ciepło. :)

      Usuń
    2. Z tego co ja wyczytałam, trzeba wzmacniać pozytywne zachowania i szukać rozwiązań osobistych problemów. Zapętlenie się w rolach i odgrywanie ich na nowo nie jest rozwojem, a stagnacją i błędnym kołem, takim chocholim tańcem jak u Wyspiańskiego w " Weselu". Oczywiście lepiej pracować nad związkiem, ale ta praca musi być obopólna, a nie jednostronna.

      Usuń
    3. Otóż to, właśnie to zapętlenie w roli u mnie wszystko psuło. Mąż na szczęście nie miał tak dysfunkcyjnego dzieciństwa jak ja, więc jego starania są inne, ale póki co skuteczne. :)

      Usuń
  4. Emmo, widzę, że nabrałaś wiatru w żagle i pędzisz jak strzała!! :))
    Na razie nie nadążam, z powodu aneksji mnie i mojego czasu z różnych powodów, ale jak tylko odzyskam wolność powrócę i zagłębie się w tą bardzo obiecującą lekturę :) *)

    OdpowiedzUsuń
  5. Odpowiedzi
    1. Maminko, zapraszam. :)
      Taplam się teraz w psychologii, właściwie z konieczności a nie wyboru, nie wiem, na ile Cię zainteresuje...

      Usuń
  6. Witaj Emmo. Ciekawy post dobrze napisany i smutny. Też nie rozumiem jak kochający facet może nagle tak się zmienić. Dobrze, że choć zostają nam dobre wspomnienia z kiedyś tam. Ja wielu rzeczy dowiedziałam się o ojcu po jego śmierci. Odszedł od nas w 2001, pozrywał wszystkie kontakty, a że nie żyje dowiedziałam się od cioci, siostrzenicy jego matki. Też bym wolała nie pamiętac pewnych złych rzeczy, które nam się przydarzyły. Serdecznie Cię pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasia, bardzo miło Cię tu widzieć. :)
      Ja teraz jestem w takim momencie życia, że muszę, po prostu muszę uporządkować swoją przeszłość, żeby móc ruszyć dalej. Trochę chodzi o zrzucenie z siebie różnych traumatycznych doświadczeń, a trochę o zachowanie w pamięci tego, co dobre.
      Odnośnie faceta... weszłam w tę relację z ciężkim bagażem nadużyć z dzieciństwa, z poranioną psychiką i tak naprawdę podświadomie prowokowałam te jego zachowania. Ktoś taki jak ja siłą rzeczy wnosi różne negatywne mechanizmy do związku. Teraz, gdy już przepracowałam większość swoich obciążeń, odkrywam w tym człowieku zaskakujące cechy i już nie chcę rozwodu! :)) To nie on się zmienił, tylko ja jestem inną osobą, wnoszę inną energię do związku. Wreszcie jest mi dobrze samej ze sobą, przestałam zażywać antydepresanty. Chce mi się żyć. :)

      Usuń
    2. Bardzo Ci współczuję tych złych przeżyć i jednocześnie mocno kibicuję by wszystko wyszło na prostą jak najszybciej. Wszystkie nasze traumy musimy przepłakać i przepracować by iść dalej nie oglądając się za plecy. Widzę, że jesteśmy do siebie bardzo podobne jeśli chodzi o ten bagaż i trudne dzieciństwo. Też wiele złego przeszłam w małżeństwie głównie z powodu teściowej która za mną nie przepada, bo nie jestem tą wymarzoną synową, która nie siedzi cicho pod miotłą, nie potakuje i ma dużo do gadania. Wszystkiego dobrego Kochana. Oby Ci się ułożyło.

      Usuń
    3. Dzięki wielkie, Kasiu. To, co się wnosi do związku jako spadek po dzieciństwie potrafi być wyjątkowo trudne, bo po pierwsze skoro w tym się wyrosło, to dla człowieka jest oczywiste, że tak ma być. Moja mama wiecznie ''rzeźbiła" tatę, jaki ma być i ja to, niestety, przejęłam jako coś oczywistego - to on ma się zmienić. A on się buntował. W chwili, gdy do mnie dotarło, że to nie ma sensu, gdy odpuściłam totalnie wszelkie próby zmieniania go i zajęłam się własnymi emocjami, wszystko się zaczęło poprawiać i wygląda na to, że będzie dobrze. :)
      Współczuję teściowej, akurat z teściową mam dobre doświadczenia, znacznie lepsze niż z mamą. Uściski. :*

      Usuń
  7. Zaciekawiło mnie to, że ofiara jako partnera, podświadomie wybiera wzorzec swojego kata. Coś w tym jest, taki syndrom sztokholmski. A co do męskich postaw w "lekko" zużytych związkach to myślę, że idealnie pasują słowa piosenki Leonarda C.

    "Więc dziękuję Ci, że
    Wypędziłeś jej z oczu ten żal
    Ja myślałem, że musi być tak
    Nie starałem się więc"

    ps. my faceci, taką roszczeniową postawę jak Twoja, nazywamy - przypieprzaniem się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz co? Jak zwał tak zwał, to bez znaczenia.
      Wiem tylko, że odkąd mu przestałam mówić, jaki ma być i zaczęłam się zajmować sobą, wyszło nam to na dobre. I chyba o to chodzi. :)

      Usuń
    2. O tak! Lepiej być ze sobą na partnerskich zasadach, niż małżeńskich. Szanować odmienność drugiej osoby, a nie rzeźbić ją na "obraz swój i podobieństwo".
      Przystawiam pieczęć oświecenia.

      Usuń
    3. Kopałam się z koniem tak długo, aż się zmęczyłam i w końcu dotarło. Lepiej późno niż wcale. ;-)
      Dzięki za pieczątkę, męski punkt widzenia bardzo mnie interesuje, w końcu mam do czynienia z facetem.

      Usuń
    4. Męskie rozmowy:

      - Moja stara się przypierdala o wszystko. Nie wiem, o co jej chodzi.
      - Baby są pojebane. Masz jeszcze piwo?
      - Spoko. W lodówce, coś powinno jeszcze być.
      - Dzięki, zaraz skoczę. A ty co, też masz jazdy z Anką?
      - No, wczoraj znowu mi truła. Mówi, że „nic nie robię w domu”. A kto wziął i piekarnik naprawił, co?
      - Klasyka. Jak zrobisz, to cisza. Jak nie zrobisz, to afera na pół bloku.
      - Dokładnie. A potem płacze, że ja jej „nie słucham”. A jak ma mnie słuchać, jak non stop gada?
      - Bracie, ja to przestałem odpowiadać. Tylko kiwam głową i robię swoje. Spokój święty.
      - Ty, to może jest myśl. Ale wtedy z kolei teksty: „Ty mnie w ogóle nie kochasz”.
      - No i weź tu bądź mądry. Dobra, idę po to piwo. Z czymś do zagryzienia mam wrócić?
      - A masz chipsy jakieś?
      - Nie wiem, sprawdzę. Jak nie będzie, to kiełbachę skroję.

      Usuń
    5. :)))))

      Zawsze chciałam podsłuchać, jak faceci we własnym gronie mówią o kobietach.
      No i mam czego chciałam. Nie wiem tylko czy to jest standard, czy raczej jakaś szczególna grupa kontrolna. Aż się boję pytać.... ;-0

      Usuń
    6. Ależ to piękna jest rozmowa, ja chyba jestem facetem doprawdy...

      Usuń
    7. Ludu, chyba do roboty nie zdąże

      Usuń
    8. Robota nie zając, nie ucieknie. ;)))

      Usuń
  8. Historie rodzinne trochę czasu mi zajmą, czemu ja w nich widzę jakieś moje węzełki (zajrzałam)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla Ciebie byłoby lepiej, gdybyś nie widziała powiązań, bo to trudne historie, ale na ten moment dotarłam do światła na końcu tunelu, więc i Ty możesz. :)

      Usuń
  9. Cześć, Emmo :)
    Każdy człowiek to inna historia, a jednak tak czasami podobna. Pewne Twoje doświadczenia są mi bliskie. Przez swoje wewnętrzne kłopoty koncertowo - za przeproszeniem - rozpieprzyłam swoje małżeństwo. Nachodzi mnie czasami ochota, by się z tym rozliczyć na swoim blogu, ale to mocno osobiste, muszę (ewentualnie) do tego dojrzeć.
    Coraz bardziej doceniam wartość pisania o takich rzeczach. Naprawdę jest nas więcej i budujące są przykłady, że można coś zmienić na lepsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć, Marta. :)
      Wiesz co myślę?
      Po pierwsze było Was w tym małżeństwie dwoje i każde z Was wniosło jakiś bagaż do związku. Ty odpowiadasz tylko i wyłącznie za swoją połówkę, więc to małżeństwo rozpieprzyliście obydwoje.
      Ja w pewnej chwili dojrzałam do tego, żeby wziąć odpowiedzialność za swoją część i powiem Ci, że gdy zaczynałam pracę z DW kompletnie nie miałam na uwadze ratowania związku, tylko siebie samą, bo związek już przekreśliłam. Uznałam, że muszę jakoś ogarnąć swoje emocje przed rozwodem, bo inaczej tego nie przeżyję. :(
      I wyobraź sobie moje zaskoczenie, gdy się okazało, że im bardziej skupiam się na przepracowywaniu swojej części, na uzdrawianiu ran emocjonalnych i traum, im bardziej odpuszczam to, co i jak on robi ( w końcu to wkrótce nie będzie mój facet ... jak sądziłam ), tym bardziej mi się zmieniał obraz tej relacji, mojej roli, jego samego. W końcu doszłam do wniosku, że spora część tych konfliktów to było moje dzieło, a resztę znasz z tego postu. Dawniej obwiniałam jego i tylko jego. On był ten zły, a ja ta dobra.
      Ale do czego zmierzam...
      Absolutnie nigdy nie uznałam, że to wszystko była tylko moja wina i Tobie to też odradzam. Nie, nie wszystko, tylko mniej więcej pół winy jest mojej, bo on też był często niedojrzały, też ma swoje rany z dzieciństwa, którymi się nie zajmie nigdy, bo woli iść na rower, na ryby, na deskę niż się grzebać w terapiach. ;-) Równie dobrze mogłoby być tak, że gdybyś weszła w ten proces wcześniej, to związek by Ci się rozleciał znacznie szybciej. Ja miałam to szczęście, że on zawsze chciał być ze mną i uważał, że rozwód jest bez sensu. To ja się szarpałam ze sobą, on ma całkiem inny charakter, wyrzucił z siebie złość i znów było ok, a przeżywałam ja. U mnie wystarczyło przepracowanie jednej połówki, ale czy u Ciebie też by wystarczyło odwalić połowę roboty?? Nie wiem, chyba, że Twój ex byłby chętny iść na terapię.
      Tak czy siak naprawdę warto, bo nadal żyjesz, nadal masz emocje, nadal świat nam dowala z różnych stron... Po przepracowaniu traum życie nie boli. :)
      A do rozliczenia na blogu zachęcam. Mi to bardzo służy, bo u mnie wszystko działo się równolegle na wielu płaszczyznach i pisanie pozwala mi to uporządkować, przemyśleć i trochę też zracjonalizować. Ponadto w trakcie pisania wypływają następne wątki...pojawiają się emocje, którym się mogę poprzyglądać...Pisanie to jest ogromnie wzbogacające spotkanie z samą sobą, o ile się nie próbuje grać jakiejś roli, a ten proces zmierza właśnie do tego, żebyś była sobą bez uwikłania we wszelkie powinności, które otoczenie i konwenans Ci narzuca.
      Pozdrawiam ciepło. :)

      Usuń
    2. Nie, nie twierdzę, że to tylko moja wina. Mój mąż miał paskudne zagrania, oboje reagowaliśmy na różne rzeczy tak, a nie inaczej, brakowało nam świadomości, którą mam dzisiaj. Oboje mieliśmy swoje obciążenia.
      Dziś mi go po ludzku żal, myślę, że niejedno rozegrałabym teraz inaczej, ale przede wszystkim - z dzisiejszym doświadczeniem, wiedzą o sobie, nie weszłabym w ten związek wcale.

      Usuń
    3. No i chyba o to w życiu chodzi, że potrzebujemy różnych doświadczeń, żeby zyskać świadomość. Nie mówię wcale o świadomości w sensie jakiegoś buddyjskiego Oświecenia, ale o zdawaniu sobie sprawy, że jeśli kierują nami różne destrukcyjne mechanizmy, o których istnieniu nawet nie wiemy. Warto je rozszyfrować, bo inaczej zniszczą nam życie. Rozwalone małżeństwo można uznać za katastrofę, usiąść na gruzach i opłakiwać je do końca życia, a można to uznać za ważną lekcję, wyciągnąć wnioski, przetransformować ten ból i na tym wzrosnąć. Ty wybrałaś drugą opcję, jestem pewna. :)

      Usuń
  10. Bosze, aż zdziwienie mię ogarnia jak podobnie u nas wyszło :) Ale już od jakiegoś czasu mam wrażenie, że tych schematów działania wcale nie jest tak dużo. Jest zestaw, a każdy z nas kreatywnie je tylko dobiera do swojego życia i opowiada swoją historię. Dlatego kiedy ktoś mi opowiada coś, zawsze pytam: a co wtedy czułeś? Bo my opowiadamy zawsze co się działo i to nas myli i ogranicza. Ale to bardzo trudne pytanie: co wtedy czułeś, bo ludzie nie umieją odpowiedzieć i patrzą na mnie ze zdziwieniem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja i tak miałam szczęście, że Tygrys nie jest jakimś brutalem bijącym czy ubliżającym, ale znam pozornie układne i dobre związki, w których jest fizyczna przemoc.
      Odnośnie schematów jest ich kilkanaście o ile wiem, ale jeszcze tego nie rozgryzłam, chociaż mam taki zamiar, bo mnie psychologia fascynowała od zawsze, a zwłaszcza teraz, gdy tak wiele rzeczy mi się udało dzięki niej ułatwić, uporządkować... Ale nie wszystko na raz, jeszcze trzeba żyć, a nie tylko grzebać w psychice.
      Pytasz, ludzi, co czują? Jedziesz po bandzie. ;-)) Szacun, Siostro!

      Usuń