piątek, 13 września 2024

Okno



Codziennie na dzień dobry mówię do siebie. Mój nowy świat po Wielkiej Katastrofie jakimś cudem nadal oddycha. Może dlatego, że mówię...

Szeptem.

Czule.

W myślach.

Czasem na głos, gdy jestem sama. 

Nadal wierzę, że słowa mają Moc. Stwarzają mnie na nowo w nowej rzeczywistości. W świecie, który się rozleciał jak domek z kart,  opustoszał i pozbył trzech unikatowych, niepowtarzalnych bytów, ale pozwolił mi zachować pamięć, więc oni nadal żyją w mojej głowie, chociaż nie tylko. Mieszkam pod jednym dachem z duchami, wszędzie ich pełno. Gdyby się okazało, że mieszkają tu tylko żywi, uchylę zmarłym okno.  Takie mieszane mam towarzystwo w rodzinnym domu, który odziedziczyłam. Tutaj każda cegła jest kawałkiem naszego wspólnego życia. Serwetki haftowane przez mamę, łyżki, którymi jadła, półka, którą tata polakierował, roześmiana twarz siostry na zdjęciach... obok niej szwagier z kieliszkiem szampana podczas nocy Sylwestrowej. Myję zęby i widzę w lustrze oczy siostry, siadam przy stole i nagle naprzeciwko siada mama, a tatę mam w tym czasie za plecami - sięga po solniczkę do szafki. Szwagier właśnie dopija kawę. Rozpuszczalna, dwie łyżeczki cukru. 

Czy oni mnie widzą? 

Czy widzą siebie nawzajem? 

Czy wiedzą?

Uczę się nie cierpieć bardzo pilnie. Nie mieć im za złe. Ciągle podczas mycia zębów odgarniam mgłę wspomnień, szukam własnych oczu. Jakaś część mnie umarła razem z nimi, ale została jeszcze ta druga, która chce żyć. 


wtorek, 10 września 2024

Po dwóch latach... chciałoby się uciec, nie przed wszystkim się da...

To już dwa lata od poprzedniego wpisu! Czas teraz płynie w moim świecie w jakimś innym tempie. Do tej pory mam momenty zdziwienia, że jeszcze żyję, bo to, co się działo przez te dwa lata, a konkretnie na przestrzeni dziesięciu miesięcy 2023 roku to był jakiś koszmar i na logikę rzecz biorąc powinnam siedzieć w najlepszym razie w psychiatryku albo wąchać kwiatki od spodu. 

W ostatnim wpisie było o tym, że wyruszam w Drogę, bo się zdecydowałam na autoterapię metodą dziecka wewnętrznego. To było lato, sierpień 2022. Jaka ja wtedy byłam mądra, jaka zdeterminowana i jaka systematyczna! Dziękuję sobie za to. Bez ironii to piszę, bez krzywego uśmieszku, raczej doceniam swój instynkt samozachowawczy, dzięki któremu nadal żyję. Po kilku miesiącach, w styczniu 2023 nagle zachorowała moja mama - wirus. Zmarła po krótkiej chorobie w obecności siostry. Ja w tym czasie byłam ,,w terenie", próbując prośbą, groźbą i płaczem ściągnąć jakiegoś lekarza na wizytę domową, co graniczyło z cudem, bo akurat u nas była fala zachorowań. Szpitale zapełnione, pogotowie bardzo niechętnie nas wpisało na listę oczekujących... Lekarz od wizyty domowej w końcu dotarł, ale tylko po to, żeby stwierdzić zgon. 

Po kilku miesiącach okazało się, że mąż siostry ma raka trzustki. Odmówił jakiegokolwiek leczenia. Nie i już. Powiedział, że chce odejść na własnych warunkach, obdzwonił wszystkich znajomych, pożegnał się i po kilku tygodniach zmarł w domu, nad ranem w obecności mojej siostry. To był początek listopada 2023. Pamiętam moment, gdy się dowiedziałam o jego śmierci, roztrzęsiona szłam ulicą i mówiłam w myślach do niego: ,,gdzie teraz jesteś? co się z Tobą stało? jak tam jest? wszystko ok? daj jakiś znak, czy mnie słyszysz?" Wróciłam do domu i zauważyłam w pokoju światełko. Świecił zapasowy znicz na bateryjkę, który stał tam od pogrzebu mamy. To mógł być przypadek, wiem. A później sen, w którym obie z siostrą i nieżyjącą już mamą siedzimy na dworcu, czekamy na pociąg, a on idzie do kasy po bilety. Widzę jego plecy i głowę ponad tłumem ludzi i myślę, że nie możemy go stracić z oczu, bo inaczej się pogubimy...

Po jego pogrzebie siostra pozałatwiała sprawy spadkowe i dwa tygodnie później popełniła samobójstwo. W liście pożegnalnym przeprosiła wszystkich i błagała, żeby się zaopiekować psem. Okoliczności jej śmierci pomijam, są zbyt drastyczne i za bardzo mnie szarpią. Była zdrową, piękną, lubianą, samodzielną kobietą. Miała przyjaciół, duży, zadbany dom z ogrodem, nie miała długów, ale kiedyś, w porywie pierwszych uniesień obiecała mężowi, że umrą razem. Mówiła serio. Ostanie jej słowa brzmiały: ,,NAJDROŻSZY, IDĘ DO CIEBIE". Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wszyscy się dali nabrać. Jej pożegnalny list, który dotarł do mnie po zakończeniu śledztwa, krążył w rodzinie i wyciskał łzy wzruszenia nad romantyczną miłością po grób: jak oni się musieli kochać...! A tymczasem to gówno prawda, bo on przez całe lata prowadził podwójne życie. W innym mieście miał drugą kobietę, o której ona wiedziała i z którą rozmawiała. Mimo moich perswazji nie była w stanie od niego odejść, chociaż była całkowicie niezależna finansowo i mogła zacząć działalność gospodarczą bez niego. Jednak on uzależnił ją psychicznie od siebie, uwikłał w chore przywiązanie do tego stopnia, że widziała jego i tylko jego. Widziała życie jego oczami. Bez niego poczuła się bezradna, świat jej się zawalił na głowę, a ona została pod gruzami... Całymi latami czekała, aż wróci faza wielkiego flow z początków ich znajomości, ale on, gdy już ją zdobył i sformalizował związek, ruszył na podbój nowych ziem, bo po co wyważać otwarte drzwi? Przecież kochająca żona to tylko baza wypadowa... Pozostaje jedno pytanie: dlaczego inteligentna kobieta, wiedząc o zdradach i matactwach, mając własne środki do życia, całymi latami samą siebie okłamuje, że tak naprawdę to on kocha tylko ją? Już znam odpowiedzi. Już rozumiem, co się działo w jej życiu. Zrozumiałam, czemu to zrobiła. Dotarły do mnie jej pamiętniki, dzięki którym udało mi się umysłem i wyobraźnią ogarnąć ten bezmiar cierpienia, jaki mi sprawiła swoją bezsensowną śmiercią, udało mi się zapanować nad tym koszmarem na tyle, żeby nie zwariować. Już wiem: obie piłyśmy z tego samego zatrutego źródła. Byłyśmy siostrami. Krew z krwi, kość z kości... Obie walczyłyśmy ze wszystkich sił, przeżyłam tylko ja, ale czy wygrałam? 

Reasumując: w przeciągu niespełna roku straciłam 3 najbliższe osoby. Oszalałabym, gdyby to wszystko mi się wydarzyło przed rozpoczęciem terapii. Gdybym musiała się tyle razy zderzyć z martwą upiorną płytą cmentarza zanim odkryłam ,,dziecko wewnętrzne", zanim zaczęłam codzienne uzdrawiające sesje... Ale życie jest mądre i wie, podpowiada szeptem, tylko trzeba się wsłuchać w ten głos. ,,Kto ma uszy do słuchania..."

Nadchodzi jesień i dłuższe wieczory. Może coś  popiszę? Nie wiem jeszcze, ale wracają słowa, obrazy, myśli... Tym razem to już nie są wytwory mojej fantazji. To wspomnienia. Blog co prawda opustoszał, ale trudno się dziwić przy tej częstotliwości postów. ;) Ma to swoje zalety, bo wreszcie podejrzewanie siebie samej, że piszę ,,pod publikę" traci sens.  

I tak oto po długiej żegludze w świecie fikcji wylądowałam na cmentarzu... Podnoszę głowę, patrzę w niebo i widzę przelatującego ptaka, korony drzew, moich pobratymców, którzy dzielnie dotrzymywali mi towarzystwa w najgorszych chwilach. Ja i drzewa mamy 1/4 wspólnych genów, więc mówienie o pokrewieństwie to nie ściema ani metafora. 

I mimo wszystko nadal potrafię się śmiać. Mój śmiech jest jakimś cudem!:) 



Zblogowani

zBLOGowani.pl